Marcin Tybura to jeden z największych polskich weteranów UFC. 10 sierpnia w Las Vegas "Tybur" już po raz 20. wystąpi pod szyldem najlepszej organizacji MMA na świecie. Jego rywalem – po raz drugi – będzie Serghei Spivac. W rozmowie dla TVPSPORT.PL Polak opowiedział o przygotowaniach do pojedynku, ostatniej efektownej wygranej nad Taiem Tuivasą, a także o głosach fanów dotyczących niewielkiej medialności.
Historyczna chwila! Jędrzejczyk z wielkim wyróżnieniem
Marcin Tybura o wygranym pojedynku z Taiem Tuivasą, a zarazem jednym z najlepszych występów w UFC:
– Bardzo miło wspominam tę walkę, bo rzeczywiście działo się tam dużo. Nie zakładałem wojny w oktagonie, tak się po prostu potoczyło. Gdy zostałem rozcięty – już nawet nie pamiętam, czy łokciem, czy uderzeniem głową – i poczułem napływającą do oczu krew, to dodało mi to animuszu. Pojawiła się też taka myśl, że może w przerwie będzie potrzebna interwencja lekarza, pojawi się ryzyko przerwania... więc ruszyłem do przodu.
... o chęciach walki na gali UFC w Paryżu, do której ostatecznie nie dojdzie:
– Były takie chęci, ale czy to był realna opcja, to też nie wiem. Ostatecznie nawet Cyril Gane nie walczy na tej gali, więc to i tak by się nie udało od samego początku. Ja dostałem informację, że teraz do wzięcia jest walka ze Spivakiem. Na mocniejszego rywala musiałbym sporo czekać. Pewnie byłaby to jesień albo może nawet zima. Wolę pozostawać jednak aktywny, bo też nie wiadomo, ile lat mi zostało. Teoretycznie nic na tej walce nie zyskuję, bo po pierwsze raz już go pokonałem, a po drugie on jest teraz chyba oczko niżej ode mnie w rankingu. Przede wszystkim robię to dlatego, że lubię uprawiać ten sport.
... o tym, jak zmienił się Spivac od czasu ich pierwszej walki w 2020 roku:
– Prześledziłem jego walki, widziałem jego skończenia chociażby i wydaje mi się, że taka różnica, która mi się rzuca w oczy, to większa siła fizyczna. Sporo nad tym pracował, wydaje się, że jest większy, chociaż nie sprawdzałem, czy na ważeniach wnosi więcej kilogramów. Ale wydaje się, że jest większy.
... o trzech "highlightach" kariery w UFC:
– Pierwszy to pewnie będzie nokaut z Viktorem Pestą, bo podejrzewam, że bardzo ukształtował moją drogę w UFC. Do dzisiaj przy każdym moim pojedynku jest przywoływany, bo tym zasłynąłem. Takim momentem była też walka wieczoru z Fabricio Werdumem w Australii. Najpierw miał być Mark Hunt, więc też duża legenda, potem zamieniony na Werduma. Trzeci – chociaż to znów przegrana walka – to kolejny main event, tym razem z Tomem Aspinallem. To, że zapracowałem na taką pozycję, by zawalczyć w walce wieczoru w Londynie, było dla mnie bardzo ważne. Cała ta wrzawa angielskich kibiców była ogromna – choć polskich fanów też nie brakowało. To byłby chyba numer trzy.
... o tym, czy jest bardziej doceniany w Stanach Zjednoczonych, niż w Polsce:
– Jest coś takiego w mojej głowie, że nie lubię tego "świecznika". Parę razy popełniłem ten błąd, że w moim życiu pojawiali się ludzie, którzy namawiali mnie, bym bardziej postawił na budowanie medialności. Oczywiście to nie była ich wina, tylko po prostu ja też doświadczenie zbierałem przez całe życie i parę razy próbowałem jakoś tak dołożyć do swojego arsenału rzeczy, które mogłyby mi zwiększyć medialność. Ale zwykle oddziaływało to negatywnie na mój poziom sportowy. Więc jeśli ktokolwiek gdzieś tam odczuwa negatywnie to, że ja nie mam aż takiej pozycji w mediach... to szczerze powiem, że ja jestem zadowolony z tego, jak mi się wiedzie. Cieszę się jak mi się walki układają, że nie potrzebuję tej medialności za bardzo do niczego, nic by ona mi nie dała. Wiesz, mam dobry kontrakt z UFC i taką przyjemność, że ludzie mnie rozpoznają na całym świecie. Może nie tak często, żebym nie mógł przejść ulicą, ale bywałem w różnych zakątkach świata i praktycznie w każdym miejscu ktoś mnie rozpoznawał. Nie potrzebuję jakiegoś docenienia. Mam takie poczucie, że jak sam siebie nie docenisz, to będziesz oczekiwał docenienia z czyjejś innej strony. I nigdy ono nie będzie aż takie duże, żeby cię zaspokoić. Gdy spotykam swoich fanów, to oni doceniają to, że nie robię dziwnych medialnych "wygibasów". Myślę, że mam wiernych kibiców i to mi wystarcza.
... o tym, czy przejście Jona Jonesa zaszkodziło dywizji ciężkiej, wprowadzając stagnację:
– Wydaje mi się, że tak czy siak to było dla nas dobre, bo cały czas się o tej dywizji mówi. Wydaje mi się, że obecnie Tom Aspinall jest najlepszym zawodnikiem wagi ciężkiej i mógłby Jona Jonesa pokonać, ale czegoś mu brakuje do tego, by być taką gwiazdą jak Jones czy Stipe Miocić. Ktoś ostatnio powiedział, że nie ma takiej "aury". Podejrzewam, że potrzebuje czasu, by ją zbudować. Dlatego z perspektywy czasu wciąż uważam, że przejście Jonesa było dobre.
... o tym, czy Jones powinien być pozbawiony pasa lub obowiązkowo zawalczyć z tymczasowym mistrzem dywizji, zamiast ze Stipe Miociciem:
– Nie jestem takim człowiekiem, który będzie oceniał UFC i Danę White'a za to, jak prowadzą swój biznes. To jest też show i polityka. Tam trzeba wszystko poukładać tak, żeby się spinało. I dopóki federacja robi w ten sposób, że nikogo nie oszukuje, mówi ci co jest dla nich priorytetem i wypłaca zawodnikom to, na co się umówili, to jest dla mnie okej. Niech oni robią, co chcą. Ja nie znam się na robieniu show. Tak samo wiesz, jest taki temat, czy ważniejsi są zawodnicy, czy menadżerowi. Wydaje mi się, że wszyscy razem tworzą MMA. Zawodnicy, którzy mają pretensje o to, jak są walki składane, czy kibice... mają do tego prawo. Ale pozostali ludzie wiedzą za to co robić, żeby organizacja się rozwijała. Gdyby nie oni, moglibyśmy się obijać w piwnicy i nic z tego nie mieć. Dzięki takim ludziom ten sport się rozwija i jest światową marką. Dlatego nie mam z tym żadnego problemu, jak to ma być poukładane, choć są głosy o stagnacji. Po drugie ja jestem też w obozie Dany White'a w kwestii tego, że Jon Jones jest dla mnie GOAT-em, więc no... GOAT ma pewne przywileje. Każdy powinien znać swoje miejsce w szeregu, choć też rozumiem, że ktoś krzyczy i domaga się czegoś. Ale ja nie mam z tym problemu, że nie zawsze zostaję wysłuchany.