Mariusz Vicenti uciekł do Włoch przed wojskiem. Tam nauczył się robić klasyczną rzymską pizzę al taglio i to sprawiło, że grał przeciwko Paolo di Canio, robił wywiad ze Zbigniewem Bońkiem, rozdawał ulotki pod kościołem oraz występował obok Leonardo DiCaprio. – Przed derbami Rzymu sprzedawało się najwięcej pizz – zdradza.
Vicenti ściąga zdjęcie ze ściany. – To jest Paweł Buczkowski. Jakby grał z Lukasem Podolskim w jednej drużynie, to wszyscy by mówili tylko o lewej nodze Buczkowskiego – zapewnia restaurator. Może to przypadek, bo w jego pizzerii każda ściana ma inny kolor, ale ta jedna jest żółtawo-czerwona, przechodząca w pomarańcz. Giallorossi, czyli w barwach AS Romy.
– Założyliśmy wtedy w Rzymie drużynę polonijną i występowaliśmy w lidze amatorskiej. Polska United, tak się nazywaliśmy! Sami Polacy w składzie. Jedyna taka drużyna, w której byli tylko obcokrajowcy. Żadnego Włocha – Vicenti wraca pamięcią do przełomu wieków. – Liga może i była amatorska, ale organizacyjnie to ekstraklasa. Raz w tygodniu lokalna telewizja miała program o piłce amatorskiej. Zapraszano trenerów, piłkarzy i pokazywano najładniejsze bramki.
Wszystkie mecze rozgrywano przy Via di Castel Fusano w Ostii. Aglomeracja Rzymu jest ogromna. Boisko, na którym raz w tygodniu kopali Polacy dzieli od słynnego Stadio Olimpico blisko czterdzieści kilometrów. Godzina drogi autem. Niemal dwie komunikacją miejską. Najlepiej z przesiadką nieopodal Piramidy Cestiusza. Mimo sporej odległości obiekty sportowe przy Castel Fusano miały bezpośrednie połączenie ze Stadio Olimpico. Należały do Francesco Tottiego.
Nie tak dawno ikoniczny gracz AS Romy pozował z nową koszulką. Bordowy t-shirt, jakby zamieszać żółty z czerwonym. Zamiast rzymskiego wilka napis "Totti". Podwójne "t" układa się w liczbę pi. Symbol długowieczności Il Capitano. W tle majaczy watykański Castel Sant’Angelo. Może autor zdjęcia chciał podprogowo przekazać fanatyczne oddanie legendy rzymskiego futbolu. Francesco Totti ma swoją bazylikę oczywiście na Stadio Olimpico. Przy Via di Castel Fusano jest kapliczka. Scoula Calcio Ufficiale Totti.
– To już wtedy należało do niego – mówi Mariusz Vicenti. –W lidze występowała drużyna Riccardo Tottiego, brata Francesco. Graliśmy z nimi w sobotę, a to była najgorsza pora dla nas, bo większość Polaków jeszcze pracowała. Zebraliśmy dziesięciu i po pierwszej połowie przegrywaliśmy 0:1. Totti siedział wtedy na ławce rezerwowych. Nie dało się go nie słyszeć, bo tak klął na nas po rzymsku!
Il Capitano w przerwie wyszedł ze stadionu. Być może był pewny, że drużyna Riccardo Tottiego pewnie pokona Polskę United. A gdy on wyszedł, wtedy na skuterze przyjechał Paweł Buczkowski. To mogło przypominać kultową scenę z filmu "Gol", w której Santiago Munoz wraca z pracy, przebiera się w biegu, z kartonów robi ochraniacze, a potem wbiega na boisko. Polak zeskoczył z vespy i jako jedenasty zawodnik polonijnego zespołu dołączył na placu gry.
Polska United wygrała 4:1. Wszystkie cztery bramki zdobył Paweł Buczkowski. – K...a, powiedzieli mi, że Totti był, a mnie nie było. Może wtedy by mnie zobaczył i może miałbym szansę grać w Serie A. No, ale trudno, fajnie było – napisał po latach bohater meczu.
Mariusz Vicenti naprawdę nazywa się Mariusz Dziwiński, ale wszyscy znają go jako Vicentiego. – Jestem kundlem. Polak, ale trochę Włoch – zaczyna. – Córka ma na imię Martina, syn Leonardo. Może kiedyś zmienię sobie nazwisko. Ono pomaga w życiu, ale taka zmiana to dużo formalności.
Dziwiński przesiąkł Italią. Nosi T-shirt z dekoltem w serek. Dumnie wypięta klatka piersiowa. Kolczyki w uszach. Do tego poszarpane fabrycznie dżinsy, jak na gwieździe rocka i... kolorowe conversy. Na rękach ma masę bransoletek. W ich zestawie są trzy układające się we flagę Włoch. Na każdej napis "Vicenti". Do tego ma na nadgarstku wytatuowanego Il Lupo, wilka, który jest symbolem AS Romy. Całość uzupełniają tatuaże na karku z inicjałami dzieci, pocałunkiem oraz konturem bulteriera. A wszystko na człowieku, który ma 33 lata doświadczeń w robieniu pizzy.
Związki polsko-włoskie Dziwińskiego vel Vicentiego zaczęły się jeszcze przed wojną i łączą się, jak na ironię, ze Związkiem Sowieckim. W 1936 Marian Sieradzki, dziadek restauratora, został powołany do wojska. Gdy 1 września 1939 Niemcy napadły na Polskę przeniesiono go jako rezerwistę z 56. pułku piechoty w Krotoszynie do 26. w Gródku Jagiellońskim. Walczył pod Dęblinem, ale hitlerowcy przegonili jego oddział za Bug. Tam już czekali Sowieci. Rosjanie dali mu prosty wybór. Albo Armia Czerwona, albo Wehrmacht. Wybrał trzecią opcję. Postanowił uciekać, ale pod rumuńską granicą Sieradzkiego i czwórkę towarzyszy broni złapali radzieccy żołnierze.
Uciekinierzy najpierw zostali zabrani do Równego. Tam dostali dokumenty. Ponoć przepustki do Polski, ale nikt nie znał cyrylicy. Sowieci załadowali wszystkich do jednego pociągu. Bydlęcymi wagonami pojechali do Szepietówki, potem do Nowogrodu Wołyńskiego i w końcu do Kijowa. Na postojach jedli trawę i wybierali sobie nawzajem wszy. W stolicy Ukraińskiej SRR jeńców posegregowano. Kto nie miał spracowanych rąk, to zostawał. Enkawudziści szukali inteligentów i oficerów. Dłonie Sieradzkiego były poorane bruzdami, naznaczone ciężką pracą w polu, bo pochodził z maleńkiej wsi Kowale w Wielkopolsce.
Upadlający tour po Ukrainie skończył w Zaporożu, gdzie został skazany na 5 lat za włóczęgostwo. W 1940 czerwonoarmiści znów zapakowali go do kibitki. – Na wagon, do którego wtłoczono 80 osób, dostawaliśmy dwa wiadra wody. Wszyscy mieli czerwonkę… – wspominał dla "Kresowej".
– Wywieźli nas na Syberię, do Kotlas w obwodzie archangielskim. Miejsce mojego zesłania to był Mieżok, taki posiołek, gdzie był 25. łagpunkt – jak na ironię nazwany "Kariera". Było bardzo zimno. Mróz dochodził do 60 stopni. Pracowaliśmy w lesie przy budowie nasypu pod tor kolejowy, przez bagna Pieczory i Uchty. Dziennie trzeba było zawieźć do 3 do 5 kubików ziemi. Pilnowali nas z psami – opowiadał Marian Sieradzki.
– Ci, którzy wyrobili normę dostawali od 400 gramów do kilograma chleba i kipiatok. Rwaliśmy "krzyżyki" z gałązek jodłowych, gotowaliśmy je i piliśmy napar, który leczył szkorbut. To był jeden wielki koszmar. Żarły nas wszy i pluskwy. Co kilka dni, ktoś umierał z mojego baraku – wspominał.
Był całkiem zdrowy jak na łagrowe warunki, więc wysłali go pod Moskwę jako wojennoplemniego. Od śmierci w baraku wybawiła go armia Andersa. Został wcielony do 5. Kresowej Dywizji Piechoty. Walczył pod Monte Cassino. – To człowiek-legenda. Był w Libii, Jerozolimie. A z Włoch przywiózł sobie żonę – wspomina Julia Leśniańska w "Kurierze Choszczeńskim". Babcią Mariusza Dziwińskiego była pochodząca z Bari Maria Sieradzka. Z domu Vicenti.
– Mnie od zawsze ciągnęło do Włoch. To była kwestia czasu, jak wyjadę – mówi Mariusz Vicenti. – Jako najstarszy wnuk spędzałem dużo czasu z babcią. Byłem nauczony, że to co włoskie jest lepsze. Wychowany na makaronach – dodaje. W domu Dziwińskich Italia była mityczną krainą z passatą i spaghetti. Znali ją głównie z opowieści Marii Sieradzkiej. Minęło sześć lat nim ta wróciła do rodzinnej Puglii. Komuniści nie byli zbyt chętni do wydawania paszportów. Babcia restauratora, chcąc nie chcąc, wybrała życie w Polsce. Suliszewo wygrało z urokliwym Alberobello.
W 1958 Zakładowy Ludowy Klub Sportowy Wojcieszyce został objęty mecenat Stacji Hodowli Roślin i tak stał się SHR-em Wojcieszyce. Ferma na 500 krów, 2500 tysiąca hektarów pól uprawnych oraz 280 mieszkań a roczna produkcja 150 tysięcy litrów spirytusu z jabłek. Nowy sponsor dosłownie i w przenośni dysponował bowiem dużym areałem.
Największe sukcesy SHR-u Wojcieszyce przypadły na rok 1987. Drużyna z wioski dotarła do ⅛ finału Pucharu Polski. Najpierw ograli Energetyka Gryfino, Gwardię Koszalin i buńczuczną Arkę Gdynia. "Arka wylosowała słabego przeciwnika, SHR Wojcieszyce (gdzie to jest?!) i nie powinna mieć problemów z przejściem do następnej rundy" – pisał "Głos Wybrzeża". A gdynianie przegrali 0:3.
Los skojarzył w następnej rundzie SHR z Ruchem Chorzów. MPK w Gorzowie uruchomiło dodatkową linię, wojewoda Stanisław Nowak przyjechał w odświętnym garniturze, a maleńkie Wojcieszyce przeżyły nalot kibiców. Wynik otworzył Krzysztof Warzycha, ówczesny reprezentant Polski, ale to nie on był postacią tego meczu, a Paweł Jaworski. Student AWF-u zdobył decydującą bramkę z rzutu karnego. A meczowi przyglądał się nastoletni Mariusz Dziwiński.
– Stadion nie miał trybun. Zresztą do dzisiaj nie ma – śmieje się. W kolejnej rundzie SHR miał grać z ŁKS-em. – Juliusz Kruszankin i Stanisław Terlecki. To były wtedy nazwiska, które robiły wrażenie. Występowałem wtedy w drugiej drużynie SHR-u i niestety nie mogłem grać – zdradza krakowski restaurator.
– Przegraliśmy z ŁKS-em po bardzo wyrównanym meczu. Straciliśmy dwie bramki, w tym jedną po rzucie rożnym. Gola strzelił nam Juliusz Kruszankin. Samo spotkanie odbywało się w bardzo fajnych warunkach, ludzi było na nim ponad tysiąc. Dla SHR-u to jakby święto 1 maja. Była to wielka przyjemność i dla Wojcieszyc, i dla Gorzowa – wspomina w "Gazecie Lubuskiej" Krzysztof Woziński, ówczesny piłkarz SHR-u.
– Tylko jedna osoba była z Wojcieszyc. Większość drużyny stanowili studenci AWF-u z Gorzowa. Jak ktoś kończył studia, to jednocześnie odchodził z drużyny, ale jakoś to się kręciło – mówi Vicenti. – Bardzo dobrze pamiętam Mirosława Kędziorę - ojca Tomasza, reprezentanta Polski - bo to był kapitan z prawdziwego zdarzenia. Nam młodym zawsze pomagał – dodaje.
Przyszły sztukmistrz pizzy przypadkiem trafił do Wojcieszyc. – Chciałem grać w Stilonie Gorzów. Zrobili dwudniowe testy dla tych z internatu sportowego, ale się nie dostałem. A że jako jedyny nie miałem przynależności klubowej to jeden z kolegów zaproponował mi grę w SHR-ze, bo to było raptem cztery kilometry od Gorzowa – tłumaczy Mariusz.
– Mimo że rodzina była we Włoszech, to nie było tak łatwo wyjechać. Trzeba było mieć zaproszenie. Lata 90. XX w. Nikomu nie śniła się Unia Europejska. Ciągnęło mnie do Włoch, ale nie było powiedziane, że uda się wyjechać. Po zawodówce zapisałem się do liceum wieczorowego. Plan był taki, żeby zostać trenerem – mówi.
Vicenti spełnił marzenie. Dzięki Radosławowi Majdanowi wystąpił przeciwko Stilonowi Gorzów w reprezentacji polskich artystów.
Udało się! W 1991 roku zamienił Gorzów Wielkopolski na Rzym. – Oficjalnie wyjechałem na wakacje, ale wiedziałem, że już nie wrócę. W Polsce czekała mnie zasadnicza służba wojskowa – opowiada. Plany to jedno, ale niedoszły trener potrzebował lirów, żeby utrzymać się w Wiecznym Mieście.
Zaczynał od noszenia skrzynek z owocami w lokalnym warzywniaku należącym do ciotki. – Babcia z dziadkiem mówili po włosku, tylko wtedy jak chcieli, żebyśmy nie rozumieli. Siedziałem ze słowniczkiem, wyłapywałem słowa i tak się uczyłem włoskiego. Nazwy warzyw i owoców musiałem poznać jako pierwsze – śmieje się. Gdy poprawił znajomość języka, to zatrudnił się w hurtowni. – Zaczynałem od rozładowywania tirów z arbuzami. Masakra. Od dwunastej w nocy do dziewiątej rano. Trzeba było się nadźwigać skrzynek. Grałem w piłkę i wydawało mi się, że jestem wysportowany, mam ciało wyćwiczone, dziewiętnastoletnie, a po pracy to się za mną ręce ciągnęły, bo nie byłem w stanie ich unieść.
– Pamiętam pierwszą pizzę. Marzec, albo początek kwietnia 1991. To była pizza al taglio w znanym lokalu Ferrara w Ostii. Nie do końca wiedziałem, o co tu chodzi. Przyjechaliśmy z kuzynką, ja wziąłem z mozzarellą i szynką. Bez żadnego sosu. Dziś już wiem, że taka nazywa się crostino – zdradza. Minęło kilkanaście długich miesięcy, zanim sam zaczął robić przysmaki. – Byłem zajechany pracą przy arbuzach i po prostu wziąłem wolne. Poszedłem na kolację do kuzynki. Tak się złożyło, że była tam menadżerka pizzerii. Zaproponowała mi pracę kelnera – opowiada Vicenti.
– Zarabiałem 180 tysięcy lirów tygodniowo. Oczywiście na czarno. Kuzynka dała mi samochód, takiego starego grata. Brakowało mi dziesięć tysięcy lirów, żeby dojechać do restauracji – wspomina. – Nigdy wcześniej nie pracowałem jako kelner. Jak niosłem to góra dwa i to talerzyki, a nie talerze. Pewnego razu trzeba było zanieść sześć. Ja biorę dwie i sobie idę, a on kucharz, Tunezyjczyk, krzyczy, że jak to tylko dwie! Odpowiedziałem, że przecież mam tylko dwie ręce. Pokazał mi jak je wziąć wszystkie i miałem pierwsze wyjście na salę z sześcioma talerzami. Od razu zyskałem szacunek. A potem jeszcze naprawiłem kran!
Mega Pizzeria Birreria Futura. To w tej nieistniejącej już restauracji pracował przez pięć lat Vicenti. Nazwa lokalu zdradzała biznesplan. "Mega", bo placek musiał być większy od talerza, co w latach 90. XX wieku nie było czymś powszechnym. Rozmiar robił wrażenie. "Futura", bo właściciele myśleli przyszłościowo. Dziś przecież można kupić pizzę w dowolnym rozmiarze.
– Tunezyjczyk powiedział mi, że za kilka miesięcy odchodzi i żebym się uczył fachu. Ale jak robił ciasto, to zawsze wysyłał mnie po espresso – mówi. – Zarabiał więcej w tydzień niż ja w miesiąc. Oczy mi się zaświeciły, więc podpatrywałem. Najpierw dokładałem składniki na capriciosę, potem pomagałem przy piecu. I tak powoli się uczyłem na błędach. Gdy Tunezyjczyk odszedł, zaproponowali mi jego stanowisko. W głębi ducha na to liczyłem. Cieszyłem się bardzo, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem jaka to jest ciężka praca.
Futura tak jak w nazwie była "mega", ale i lokal nie należał do mini. W restauracji mogło zmieścić się nawet 350 osób, a ludzie ustawiali się w kolejkach. I to wszystko mimo tego, że Mega Pizzeria była z dala od centrum miasta. Do tego tę rzymską pizzę wyrabia się wałkiem. To sprawia, że jest idealnie okrągła, cienka i krucha. – Pracowałem w Futurze przez pięć lat. Przez trzy nie miałem wakacji. Odciski od wałka miałem na każdym zgięciu palca. Musiałem je wycinać, bo nie mogłem trzymać kierownicy – teraz na ścianach Pizzerii Vicenti są zdjęcia młodego restauratora w Futurze.
Pod koniec 1991 Mariusz Dziwiński z Gorzowa został prawdziwym włoskim pizzaiolo. Corrado di Marco, który na początku nowego wieku wymyślił pinsę próbował sprzedawać Polakowi wynalazki, ale ten pozostał wierny naukom tunezyjskiego kucharza. – W sobotę od 20 do 1 w nocy robiliśmy czterysta pizz. Człowiek ciągle żył w stresie. Jak Lazio grało derby z Romą, albo w telewizji transmitowano mecz Italii, to szło jeszcze więcej – mówi. W 1997 Vicenti z bratem otworzyli własną pizzerię, a po latach przeniósł biznes do Krakowa.
– W SHR-ze Wojcieszyce dobrze zarabialiśmy, chociaż wtedy nie wolno było brać pieniędzy za uprawianie sportu. Co więcej, nawet za treningi nam płacono. Nie tylko za wygrane, ale też i remisy. Szło się z tego utrzymać – mówi pizzaiolo.
Niebieska koszulka "Squadra Azzura" budziła skojarzenia z barwami Stilonu Gorzów. Do tego Vicenti przyjechał do Rzymu rok po mistrzostwach świata. Italia 1990 wygrali piłkarze RFN. Włosi zdobyli brąz, ale w pamięci kibiców z Półwyspu Apenińskiego zapisał się Salvatore Schillaci. Ten rezerwowy okazał się najlepszym strzelcem mundialu, więc zauroczony calcio Vicenti poszedł na trening AS Ostimare.
– Sierpień, upały. Oni w trakcie przygotowań do nowego sezonu, ja jeszcze w formie po meczach w Polsce. Z ćwiczeniami sobie radziłem, ale gdy przychodziło do gierki… No cóż, byłem trochę jak Nicola Zalewski teraz w Romie. Mogłem biec z piłką wtedy, jak ją sobie wywalczyłem, bo nikt mi nie podawał – śmieje się.
Kariera pizzaiolo była ważniejsza od piłkarskiej. Vicenti nigdy nie wystąpił w AS Ostimare, ale po latach grał po drugiej stronie ostyjskiego parku, bo tam mieści się szkółka Francesco Tottiego. – Niby Lazio ma barwy mojego Stilonu, ale mnie zawsze bardziej ciągnęło do Romy – mówi. – Każdy Polak najpierw był wtedy kibicem Juventusu, bo Boniek. Gdy ten przeniósł się do Rzymu, to cieplej się patrzyło na Romę.
Mimo ciągłego stania przy stolnicy roznosiła go energia. Aktywnie działał w kręgach rzymskiej Polonii. Zasłynął jako organizator imprez dla Polonusów, które tworzył ze wspólnikiem Mariuszem Pelc. Nie były to żadne wydarzenia kulturalne, podczas których czytano Mickiewicza i rozprawiano o malarstwie Matejki. Od 1996 roku Pelc i Vicenti jako duet Mariusz&Mariusz organizowali w Rzymie dyskoteki, podczas których grał m.in. D-Bomb i Stachursky.
– Zacząłem działać w Polonii, bo bardzo mnie denerwował obraz Polaka we Włoszech. Taki stereotypowy, że tylko napić się i pobić. Włosi nie chcieli nam wynajmować lokali. Jeśli już to były takie miejsca, gdzie wrony zawracają – wyznaje. Mimo takiego oporu Mariuszom udawało się organizować kolejne dyskoteki. Voice, Scarabocchio i Bombardier są wspominane z nostalgią przez wielu bywalców.
– W Rzymie każdy kamień ma historię. Nasz lokal, Scarabocchio, ma niechlubną – zaczyna. Dyskoteka organizowana przez Mariusz&Mariusz mieściła się na Zatybrzu, przy Piazza dei Ponziani 8. Nieopodal wyspy Tiberina ze szpitalem Fatebenefratelli i bazyliką św. Marii. Scarabocchio nie miało nic wspólnego z pobożnością i medycyną. Przeciwnie. Urzędowała tutaj Banda della Magliana.
– Ludzie, którzy wynajmowali ten lokal w latach 80. XX wieku to była rzymska mafia – mówi Vicenti. Przestępcy z Scarabocchio mieli na rękach krew setek. Morderstwo dziennikarza Mino Pecceroliego, zabójstwo bankiera Roberto Calviego, a przede wszystkim zamach w Bolonii. 2 sierpnia 1980 roku 85 osób zginęło po ataku bombowym na dworcu kolejowym. Za atakiem stali neofaszyści. Jednym ze skazanych był Massimo Sparti, członek Bandy della Magliana.
– Był taki moment, że w Rzymie pozwolono obcokrajowcom startować w wyborach. Jak się dostali, to nie mogli głosować, ale mogli być. Zaproponowano mi, żebym wystartował. Przyszli ludzie, którzy powiedzieli: możesz urzędować w tym lokalu, możesz dzwonić z tego telefonu. Tylko jak się dostaniesz, to pamiętaj, kto ci pomógł – wspomina Mariusz. – "Nie możesz głosować, ale możesz mówić ludziom, jak oni mają", tak mi powiedziano, ale się wykręciłem. To byłaby droga w jedną stronę – zdradza.
Do dziś związki Bandy della Magliana z włoskimi służbami specjalnymi, Operacją Gladio i partiami politycznymi nie są jasne. Pewnie nigdy nie będą, bo odtajnienie akt nikomu nie służy. Vicenti też nie chce mówić, która to frakcja wyszła do niego z propozycją.
Różni ludzie przychodzili do Vicentiego. Był przedstawiciel Zakonu Maltańskiego, który chciał zrobić piramidę finansową. Prawdziwe pożyczki na fikcyjne mieszkania. – Wiedziałem, że to był ksiądz, ale on nie wiedział, że ja wiem – śmieje się Mariusz.
– To były takie czasy, że w piątek robiliśmy imprezę w jednym miejscu, a w sobotę w innym, bo akurat po drugiej stronie miasta udało się wynająć lokal. Ludzie przyjeżdżali nie tylko z dzielnic Rzymu, ale też z Pescary, Latiny i Perugii. Mieliśmy numery telefonu do Polaków i wysyłaliśmy SMS-y. To była tak duża baza, że nawet konsulat musiał się z nami liczyć – chwali się.
Vicenti oprócz robienia pizzy i organizowania dyskotek prowadził jeszcze Polskie Radio ROMA. 2 kwietnia 2005 roku świat się zatrzymał. – Gdy zmarł papież, to szukano wolontariuszy. Daliśmy ogłoszenie w radiu. Zgłosił się autobus harcerzy. Niektórzy zostali dyspozytorami na 112. Ja byłem bilinguale, więc czytałem komunikaty w Radiu RAI – mówi. – Odezwał się też do nas "Fakt", który w dniu śmierci papieża wypuścił specjalną gazetę. Chcieli, żebyśmy ją rozdawali na Placu św. Piotra w Watykanie. Tego było tyle, że potem zgrzewkami dawaliśmy je ludziom w Ostii.
W Warszawie wiedzieli, że w Rzymie jest taki Mariusz, który Wieczne Miasto zna jak własną kieszeń. W 2005 do Vicentiego zgłosili się producenci filmu "Karol. Człowiek, który został papieżem". Kilka miesięcy później przyjechali do Rzymu następni filmowcy. Amerykanie zaczynali kręcić biograficzno-historyczny film "Jan Paweł II" z Jonem Voightem w roli głównej. I im także pomógł Vicenti. W nagrodę zagrał księdza, który stoi obok umierającego papieża. – Wtedy zaczęło być głośno o związku Angeliny Jolie z Bradem Pittem, a my to mieliśmy z pierwszej ręki, bo Voight był przecież jej ojcem – mówi dumny statysta.
W 2006 na ekranach kin pojawiła się druga część filmu z Piotrem Adamczykiem w głównej roli. "Karol. Papież, który pozostał człowiekiem". – Jest scena strajków w Ursusie. Chodziłem tam między statystami i mówiłem: on nie może być! Kto to widział, żeby za komuny robotnik miał długie włosy!? Kto przestrzegał BHP!? – uśmiecha się. – A Fabrice’a Scotta, który grał Jerzego Popiełuszkę, uczyłem wymowy polskich nazwisk.
– Pamiętam scenę zamachu na papieża. Po wszystkim Adamczyk musiał przejść kawałek w zakrwawionej sutannie. Ludzie w szoku! Krzyczeli "Ojcze Święty", a on im odpowiadał, że tylko gra papieża – zdradza pizzaiolo.
Te interesy dały Vicentiemu rozgłos. – Jak pracowałem przy filmach, to w konsulacie pytali, czy nie zaprosiłbym Piotra Adamczyka na obiad do konsula. A jak organizowałem drużynę piłkarską, to już byliśmy dogadani z Janem Tomaszewskim, ale akurat wypadło mu zebranie w PZPN-ie – wspomina.
Z celebrytami spotyka się też w Krakowie. Pizzeria Vicenti znajduje się w centrum. Jeżeli rynek jest sercem miasta, to prowadząca do niego ul. Szewska musi być aortą. To na jej początku, w cieniu Plantów, wyrabia ciasto na pizzę Mariusz Vicenti. – Marek Koźmiński tędy biega. Kiedyś go nawet zaprosiłem na kawę – opowiada.
– Przyszedł tu też Maciek Musiał. Pokazałem mu zdjęcie z Leonardo DiCaprio – chwali się pizzaiolo. – Widzisz ty jesteś aktorem, a to ja grałem obok DiCaprio – śmieje się.
W Vicenti musi być rzymsko i jest. Na ścianie piechur z czasów Imperium. Obok Bocca della Verita, Usta Prawdy. Prawie jak te z Wiecznego Miasta, ale jednak ze sklejki, a nie z kamienia. Naprzeciw lady wiszą zdjęcia Mariusza Vicentiego wyrabiającego ciasto na pizzę w Futurze. Jest i Mona Lisa pijąca espresso i kadr z filmu "Gangi Nowego Jorku" w reżyserii Martina Scorsese, na którym widać DiCaprio i właściciela lokalu. – Wtedy miałem długie włosy – pokazuje palcem.
Między małą Wilczycą Kapitolińską a miniaturowym Koloseum stoi kubek AS Romy. Pamiątek związanych z Giallorossi jest co niemiara. Szalik z lat 90. XX, koszulka Tottiego. – Szczerze mówiąc nie pamiętam pierwszego meczu. Na Lazio byłem raz, jak grali z Wisłą Kraków, ale wtedy trzymałem kciuki za Polaków – tłumaczy. W drugim lokalu Vicentiego na krakowskim Wielopolu wspólnikiem jest chrzestny jego syna. Do tego to kibic Laziale.
– Nigdy mnie Lazio nie pociągało, bo z tym klubem często się utożsamiali faszyści. I jeszcze ten orzeł w herbie… – mówi. – A taki Paolo Di Canio, wszyscy wiemy, co ma wytatuowane na plecach. Graliśmy przeciwko sobie w beach soccerze, w Trento. Jaki to jest gość! Twardziel, prawdziwy wojownik. Specjalnie dla niego przyjechali kibice z Werony, a tam mocno się utożsamiali z tą ideologią – opowiada. – Mieszkałem w dzielnicy Monte Sacro Talenti, w której grupy faszystowskie działały dość prężnie. Podczas moich imprez w bramce stali faszyści, bo jedyne co mi się podobało w ich poglądach to absolutny zakaz narkotyków. Te dyskoteki tak długo działały, bo w moich lokalach nie było używek – tłumaczy Vicenti.
W 2000 roku Lazio zdobyło mistrzostwo Włoch, przerywając blisko dziesięcioletni duopol AC Milanu i Juventusu. – Może trzy dni o tym trąbili – mówi. – Ale jak sezon później mistrzostwo wygrała Roma, to oj, wtedy się działo. Całe dzielnice przemalowywano na żółto-czerwono.
Na ścianie jest też zdjęcie, na którym Mariusz Vicenti ściska dłoń Zbigniewa Bońka. Piłkarz Romy po cywilnemu.
A restaurator już ma krótkie włosy, jest w bordowej koszuli przypominającej trykoty rzymskich piłkarzy. – Założyliśmy gazetę "+00 48 Polska". Taki jest kierunkowy do kraju. Na nasze imprezy chodziła dziewczyna, która pracowała jako gosposia Bońków i przez nią umówiliśmy się na ten wywiad. Siedzieliśmy dwie godziny w barze, ale to on robił wywiad z nami, a nie my z nim. Zainteresował się Polonią w Rzymie – opowiada. – Wtedy córka Bońka brała ślub z włoskim tenisistą. Mówił, że podpyta, czy możemy przyjść, skoro jesteśmy z prasy polonijnej.
– Rozdawałem ulotki, a gdzie najlepiej dawać ulotki Polakom jak nie pod polskim kościołem Sant'Alfonso de Liguori na Via Merulana? Księża mnie stamtąd początkowo przepędzali, ale przyuważyłem, że grają w siatkówkę. To nie jest mój sport, bo trzeba mieć odpowiedni wzrost, ale poszedłem. Od razu lepiej na mnie patrzyli! – wspomina.
– Okazało się, że w Rzymie są rozgrywane mistrzostwa świata obcokrajowców. To się nazywało Mundialido i księżom brakowało ludzi do składu, a mieli grać jako Polska! "Mariuszu, a ty nie masz tam kogoś, kto by mógł z nami zagrać?", pytali, a ja miałem już dobrą drużynę w Rzymie. Przyprowadziłem ich, żeby zagrali z księżmi. Byliśmy o tyle lepsi od duchownych, że oni zdecydowali, że to my będziemy reprezentować Polskę na Mundalido, a nie oni. Z tamtej drużyny grał z nami jeden ministrant, a ksiądz stał w bramce – śmieje się nasz pizzaiolo.
Vicenti i spółka reprezentowali Polskę kilkakrotnie podczas rzymskiego mundialu. Za pierwszym razem wygrali, rok później zajęli trzecie miejsce. – Wziąłem chłopaków z polskiej III ligi. Łatwo im poszło w pierwszym meczu, ale potem byli już rozkojarzeni – tłumaczy. Polska United spróbowała sił także w beach soccerze. – Pojechaliśmy na zawody, a tam właściwie cała reprezentacja Włoch z Mistrzostw Świata 1994 w USA. Gianluca Pagliuca, Luigi Baggio, Paolo di Canio, Giuseppe Signori, Gianluigi Lentini, a organizatorem był Maurizio Iorio, który grał z Władysławem Żmudą w Weronie – wspomina z rozrzewnieniem. – Chciałem zaprosić Bońka, żeby z nami zagrał, ale odpowiedział: — Po co? Siary mam wam narobić?
Vicenti jest zafascynowany byłym piłkarzem Romy. – On może tego nie pamiętać, ale mnie to utkwiło. Gdy w 2008 startował w wyborach na prezesa PZPN, to zabrakło mu kilku głosów. Z mojego Stilonu Gorzów zagłosowali przeciwko niemu, a to był człowiek z innego świata. Włoskiego! On mógł wprowadzić do Polski rzeczy, które tam były znane od lat – denerwuje się Vicenti. – Zapytałem w Gorzowie, czemu tak zagłosowali. Usłyszałem: – Lato przyjechał, Kręcina zadzwonił, a Boniek nic.
Zadzwoniłem do niego: – Czemu nie próbowałeś przekonać ludzi tu i tu? Przecież mogłeś zyskać kilka głosów. Odpowiedział mi: – Słuchaj, ja mam program i ludzi ma przekonać mój program. Ja nie będę jeździł i każdego z osobna przekonywał – wspomina Mariusz.
Wiele można mówić o Bońku, ale nie to, że się zmienił. Bocca della Verità del Zibi.
Restauracja Vicentiego sąsiaduje z Bunkrem Sztuki. Piłka nożna w wykonaniu AS Romy (a jeśli wierzyć właścicielowi także ta Pawła Buczkowskiego) jak i kulinaria mogą być swoistym wyrazem artystycznym. W obu przypadkach istotny jest pragmatyzm. Nicola Zalewski musi trafić piłką do bramki, a Mariusz Vicenti sprzedać tyle pizz, żeby opłacić niemały czynsz.
Nad sceną ze zdjęciem z "Gangów Nowego Jorku" wisi oprawiony artykuł "Gazety Wyborczej". "Pizza specyficzna, prostokątna, cienka, nadająca się do leżenia przez jakiś czas. Nawet do odgrzewania w domu. Próbowałem rozmaitych, jednak ze mną sprawa trudna, mam swoje nieoczywiste smaki ulubione. Pizza z ziemniakami i rozmarynem należy do moich ulubionych, w ta Vicenti jest świetna" – pisał Wojciech Nowicki.
– Pizza z ziemniakami to klasyka kuchni rzymskiej – mówi Mariusz. – Wcześniej nikt nie chciał jej jeść, a jak artykuł wyszedł, to ludzie wchodzili z gazetą i pokazywali palcem mówiąc, że chcą tę z ziemniakami. Nic tylko wykopki robić – dodaje sztukmistrz pizzy.
Podczas Kraków Green Festival w 2021 wyemitowano film Andrei Arnold pt. "Krowa". Tytułową bohaterką jest łaciata krasula imieniem Luna. Kamera podąża za śladami kopyt zwierzęcia. Pokazuje jego drogę od narodzin po śmierć w rzeźni. – A scena, gdy jest wyciągana dźwigiem za nogę… Wstrząsająca – wzdryga się restaurator.
– Próbowałem ludziom wytłumaczyć, dlaczego nie ma u nas pizzy z mięsem, ale przyszła pandemia. Pozamykali nas w domach. Nawet jak szedłem do pizzerii i mówiłem, że jestem właścicielem, to zatrzymywała mnie policja – mówi. – Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie sensu ludziom nic siłą narzucać. Pizzę z salami robimy na zamówienie – tłumaczy. Z mięsnych dań w lokalu Vicenti można dostać tylko lasagne. Bo jednak klient nasz pan!
Pandemia ma nadal odbicie w kartonach na pizzę. Na tych większych jest bowiem bulterier w szaliku AS Romy. Nazywa się Sars. Tak jak wirus COVID-19, bo Vicenti kupił psa w trakcie epidemii. – Zadzwoniła kobieta z pytaniem, czy u mnie są kartony z bulterierem. Okazało się, że ktoś w Nowej Hucie wrzucił karton do śmietnika przy przystanku, a jej mąż jest fanem tych psów. Wpadli do nas całą rodziną – opowiada pizzaiolo.
Sars dorastał w drzwiach Vicentiego. – Założyliśmy grupę miłośników bulterierów. To są kochane zwierzęta, tylko trzeba mieć do nich podejście. Mam nawet zaprojektowaną kolekcję ubrań, koszulki, buty. Logo jest zastrzeżone. Przez chwilę działała kawiarnia Bulterier, ale trudno się rozdwoić. Ze mnie się śmieją, że ja tylko sekundę odpoczywam, bo zaraz mam następny pomysł – mówi.
– W ramach grupy organizowaliśmy spacery z siedemnastoma bulterierami wokół Błoń. Chodziło o to, żeby ocieplić wizerunek tych zwierząt. Akurat pewnego razu był mecz Wisły Kraków. Policjanci zamiast patrzeć, co się dzieje wokół stadionu, to przyglądali się tym psom – opowiada.
Kartonowy Sars ma nisko głowę. Trochę jakby spał na siedząco, trochę jakby znudzony pozował do zdjęcia. Wprawne oko kibica dostrzeże, że bulterier zamiast obroży ma szalik AS Romy. – Mieliśmy wydrukować takie koszulki, ale kolega z Rzymu pracuje dla klubu i nie może tego zrobić, bo mogliby go oskarżyć o podrabianie – tłumaczy właściciel Sarsa. – Nie, nie w Polsce nie chcę ich produkować. Włoskie to jednak włoskie.
Nicola Zalewski gra z czerwonookim Il Lupo na klatce piersiowej. Rzym ma Wilczycę Kapitolińską, która według legendy uratowała Remusa i Romulusa. A pizzeria Vicenti ma bulteriera w szaliku AS Romy...