Choć Michał Probierz pracuje z reprezentacją Polski już ponad dwanaście miesięcy, to wciąż czeka na swój "mecz założycielski". Takowym mogło być sobotnie spotkanie z Portugalią, ale na Stadionie Narodowym w piłkę grali tylko goście...
O tym, że selekcjoner lubi zaskakiwać, wiedzą chyba wszyscy kibice reprezentacji Polski. Za swojej kadencji stawiał już przecież na debiutantów w ważnych meczach. Swego czasu – jeszcze w trakcie eliminacji do Euro – posyłał w bój choćby Patryka Pedę czy Patryka Dziczka. W sobotni wieczór postanowił nawiązać do tamtych wyborów.
Przeciwko Portugalii wystawił w pierwszym składzie absolutnego debiutanta – Maxiego Oyedele. Do podjęcia tak odważnej decyzji potrzebował zaledwie... dwudziestu pięciu minut. Tyle bowiem piłkarz Legii Warszawa rozegrał pod jego wodzą w młodzieżowej reprezentacji Polski.
Ten krótki epizod w kadrze U21, podparty ostatnimi niezłymi występami w barwach Legii, zaowocował nie tylko premierowym powołaniem do dorosłej reprezentacji, ale i debiutem od pierwszej minuty.
Poza Oyedele Probierz postawił na sprawdzonych żołnierzy. W bramce, czego można było się spodziewać, ustawił Łukasza Skorupskiego, a trójkę stoperów stworzył z Pawła Dawidowicza, Jana Bednarka i Sebastiana Walukiewicza. Tego ostatniego w składzie zmieścił kosztem nieogranego ostatnio Jakuba Kiwiora.
W drugiej linii, obok wspomnianego już pomocnika Legii, wystawił Piotra Zielińskiego i zmagającego się z problemami zdrowotnymi Sebastiana Szymańskiego. Na wahadłach ustawił za to Przemysława Frankowskiego i Nicolę Zalewskiego, a w ataku – Roberta Lewandowskiego i Karola Świderskiego.
Polacy, jak zwykle za kadencji Probierza, rozpoczęli mecz w formacji 3-5-2, przechodzącej w fazie obronnej w 5-3-2 lub 5-3-1-1. To drugie ustawienie stosowali zwłaszcza wtedy, gdy Świderski schodził do Rubena Nevesa, starając się utrudnić mu rozegranie piłki.
W obronie – zgodnie z filozofią selekcjonera – biało-czerwoni starali się odbierać piłkę wysoko, wywierając presję od samego pola karnego. "Starali się" było jednak najlepszym określeniem ich prób. Szczególnie tych z pierwszej połowy.
Portugalczycy, grający systemem 4-3-3, z polskim pressingiem radzili sobie bez większych kłopotów. W fazie rozegrania przechodzili bowiem na trójkę z tyłu, a dzięki płynnym rotacjom środkowych pomocników zawsze mieli przewagę pod własną bramką.
Czterech portugalskich graczy z łatwością wymieniało więc podania, omijając biegających między nimi trzech Polaków. Probierz, obawiając się pozostawienia równowagi liczebnej na własnej połowie, do wysokiego pressingu wysyłał tylko Lewandowskiego, Świderskiego i Szymańskiego. Nic dziwnego, że ich starania zwykle pełzły na niczym.
To zmieniło się dopiero po przerwie, gdy do obrony na połowie rywala ruszało nawet siedmiu graczy. Portugalczycy początkowo mieli problem z wyjściem spod tak założonego pressingu, ale – finalnie – i tak radzili sobie z nim bez problemu. Zagrywali do boku lub jednym długim podaniem mijali polskie zasieki, dogrywając do napastników, krytych wyłącznie przez trzech polskich stoperów.
Kilka udanych skoków pressingowych nie było wystarczającym rozwiązaniem, by zatrzymać Portugalczyków. Ci znacznie częściej zyskiwali na takiej organizacji gry obronnej, aniżeli tracili. Po minięciu pierwszej linii pressingu mieli zwykle połacie wolnej przestrzeni – czy to w środku pola, czy w tak zwanych "półprzestrzeniach". Polacy nie byli w stanie ich wypełnić.
Neves z łatwością uciekał Świderskiemu, a Bernardo Silva nie robił sobie nic z obecności Zielińskiego i Szymańskiego. Napędzał większość ataków, grając tam, gdzie akurat był potrzebny. Swoją mobilnością rozrywał polską defensywę, czego efektem był pierwszy gol.
Środek pola nie był jednak jedynym problemem biało-czerwonych. Portugalczycy zagrożenie stwarzali też – a może nawet głównie – ze skrzydeł. Zwykle okupowali jedną flankę, tworząc w ten sposób miejsce na drugiej.
Najboleśniej odczuwał to Frankowski, który nierzadko pozostawał w sytuacji jeden na jeden z Rafaelem Leao. Gracze Martineza ściągali bowiem polską obronę bliżej lewej strony, by zyskać przewagę na przeciwnej flance.
Z portugalskiej perspektywy efekt takiego rozwiązania był nie najgorszy. Leao z Frankowskim, a także wspierającym go w pierwszej połowie Walukiewiczem, radził sobie bez problemu. Podobnie zresztą jak z całą polską defensywą.
Portugalczycy przestrzeń dla swojego lewego skrzydłowego znajdowali z łatwością. I to nie tylko po przerzutach z prawej flanki. W trakcie rozgrywania nierzadko podawali do Nuno Mendesa, zmuszając Frankowskiego do reakcji. Gdy ten doskakiwał do lewego obrońcy, zagrywali do wolnego Leao, mającego przed sobą tylko Walukiewicza.
Za sprawą podobnej akcji padł ich drugi gol. Leao wyprowadził w pole całą polską obronę, po czym wpadł w pole karne. Choć strzelił nieźle, to trafił tylko w słupek. Cristiano Ronaldo nie zmarnował nadarzającej się okazji, dobijając piłkę.
Widząc te problemy, Probierz zaordynował zmianę. Po przerwie przesunął Dawidowicza na prawą stronę, a ukaranego żółtą kartką Walukiewicza odesłał do szatni. Po tej korekcie Leao nie był już tak aktywny, ale i tak zdążył jeszcze zagrozić bramce Skorupskiego.
Bramkarz biało-czerwonych był zresztą jednym z niewielu graczy zasługujących na pochwałę. Już w pierwszej połowie popisał się kapitalną interwencją po strzale Bruno Fernandesa, którą oddalił widmo utraty bramki. Choć ostatecznie skapitulował trzykrotnie, to ani razu ze swojej winy.
Kolejnych plusów szukać było niełatwo. Zwłaszcza w grze obronnej. Stoperów – Walukiewicza i Dawidowicza – pochwalić można było jednak za odważne, choć nieczęste, podłączenia się w bocznych sektorach. Wahadłowych – Frankowskiego i Zalewskiego – za budowanie i napędzanie ataków.
Pierwszy z nich wymienił w sobotę najwięcej podań, a drugi – do czego zdążył już przyzwyczaić – dryblował najczęściej w zespole. Przez nieudolność kolegów cała gra ofensywna po raz kolejny spoczywała na jego barkach.
Środek pola, w starciu z klasowym rywalem, nie miał nic do powiedzenia. Trzej polscy pomocnicy, którzy rozpoczęli mecz w podstawowym składzie, wymienili łącznie 93 podania. Sam Ruben Neves wymienił ich 89.
Polacy swoich szans szukali więc na skrzydłach lub – po prostu – posyłali piłki za linię obrony. Te, tak jak i stałe fragmenty gry, nie przynosiły jednak oczekiwanych efektów.
Tego samego nie można było powiedzieć o grze Zalewskiego, który znów wznosił się na wyżyny, wygrywając pojedynki na skrzydle. Gdy tylko zszedł z boiska, widać było, jak kluczową rolę odgrywał. Jego zmiennik – debiutujący Michael Ameyaw – nawet nie zbliżył się do jego poziomu.
Na pochwałę zapracował za to inny z graczy wprowadzonych w drugiej połowie. Chwilę po wejściu na boisko Kacper Urbański napędził akcję Zielińskiego, który wpadł w pole karne i zdobył bramkę kontaktową. Polacy wykorzystali swój "złoty moment".
No właśnie "złoty moment" – termin ukuty jeszcze za kadencji Czesława Michniewicza dziś zdawał się idealnie określać polskie trafienie. Do 78. minuty, w której to padła bramka, biało-czerwoni byli tylko tłem dla rywali. I to mimo tego, że grali odważniej niż na mundialu w Katarze.
Od swoich pierwszych meczów w roli selekcjonera Probierz podkreślał, że chce, by jego reprezentacja w końcu grała w piłkę. By nie bała się budować akcji od bramki i broniła jak najdalej od niej. By była antytezą tego, co mogliśmy oglądać podczas ostatnich mistrzostw świata. W sobotę potwierdził to po raz kolejny.
Przeciwko Portugalii – trudno w to uwierzyć – Polacy znów próbowali grać nowocześnie, nie ograniczając się tylko do obrony własnej "szesnastki". Skrajni stoperzy mieli włączać się do ataku, a ofensywnie usposobiona "szóstka" miała pełnić funkcję podobną do tej, którą w drużynie przeciwnej piastował Neves.
Choć na boisku, acz nieczęsto, dało się to zauważyć, to trudno było się tym zachwycać. Po raz kolejny za kadencji Probierza jego plan przedmeczowy lepiej niż na murawie sprawdził się na papierze. I to pomimo kilkuminutowego zrywu na początku spotkania i współczynnika goli oczekiwanych lepszego od tego, który przeciwko Portugalii wypracowali Szkoci czy Chorwaci (0,89).
Przeciwko tak klasowemu rywalowi gra na równych zasadach nie miała prawa zakończyć się inaczej niż porażką. By ograć Portugalię, trzeba było posunąć się do michniewiczowskiego fortelu. Zamurować bramkę i liczyć na kontrę. Probierz nie chciał jednak tego robić.
Zamiast kroku w tył, wybrał stabilizację. Pozostał wierny strategii. Z Portugalią zagrał tak, jak chciałby, by jego reprezentacja grała w nadchodzących eliminacjach do mistrzostw świata. I choć w sobotę przegrał, to w najbliższych miesiącach może na tym wygrać. Przeciwko rywalom z niższej półki gra jego kadry może wyglądać znacznie lepiej niż na Stadionie Narodowym. A przynajmniej wypada mieć taką nadzieję...