We wtorkowym meczu z Chorwacją nie brakowało niczego. Były piękne gole, błędy obrony i nawet czerwona kartka. Z perspektywy kibica reprezentacji Polski ważniejsze było jednak to, że w końcu był też pomysł na grę. I to nie najgorszy.
Przed sobotnim meczem z Portugalią Michał Probierz zaskoczył kibiców, wystawiając od pierwszej minuty absolutnego debiutanta – Maxiego Oyedele. Wydawało się, że we wtorek nie zdoła już tego przebić. A jednak dał radę...
W składzie na – tak ważny w kontekście utrzymania w dywizji A Ligi Narodów – mecz z Chorwacją nie znalazł miejsca dla kapitana biało-czerwonych, Roberta Lewandowskiego. W ataku postawił na Karola Świderskiego, wspieranego przez Kacpra Urbańskiego.
O zmiany pokusił się także w drugiej linii. Wspomnianego już Oyedele zastąpił Jakubem Moderem, a Przemysława Frankowskiego – Jakubem Kamińskim. Nietknięci pozostali jedynie Sebastian Szymański, Piotr Zieliński i Nicola Zalewski.
Miejsce w podstawowej "jedenastce" zachowali również Paweł Dawidowicz i Jan Bednarek. Trzecim stoperem, nieco z przymusu – po kontuzji Sebastiana Walukiewicza – został Jakub Kiwior. W bramce, co było wiadome już od konferencji prasowej, zagrał za to Marcin Bułka.
Po pierwszym kwadransie wydawało się, że Probierz idealnie trafił ze składem. Brak kapitana nie był widoczny, a linia obrony prezentowała się doskonale. W końcu – po nieudanym meczu z Portugalią – działał też środek pola.
Polacy na murawie Stadionu Narodowego nareszcie wyglądali jak drużyna. Od pierwszych minut naciskali na Chorwatów, nie dając im wyjść spod własnej bramki. Działało nie tylko wyprowadzenie piłki, ale i – przede wszystkim – wysoki pressing.
Biało-czerwoni, w przeciwieństwie do meczu z Portugalią, podeszli do Chorwatów całym zespołem. Zagrali odważnie, nie zostawiając na boisku tak wielkich przestrzeni, jak miało to miejsce w sobotę. Gdy napastnicy ruszali w kierunku bramkarza, obrońcy od razu robili krok wprzód.
Nie odpuszczali przy tym swoich rywali. Pomimo ogromnego wysiłku wiążącego się z takim stylem gry, Polacy kryli Chorwatów indywidualnie. W meczu z Portugalią taki sposób bronienia wdrożyli dopiero po przerwie – gdy nie mieli już nic do stracenia.
We wtorek zagrali tak od początku... I szybko zostali za to nagrodzeni. Już w czwartej minucie, po udanym pressingu, zwieńczonym świetną interwencją Bednarka, odzyskali piłkę na połowie Chorwatów. Ta, chwilę później, trafiła na skrzydło, a Urbański z Zielińskim zrobili z niej użytek. Było 1:0.
W kolejnych minutach Polacy nie odpuszczali, rozgrywając ostatecznie najlepszy kwadrans za kadencji Probierza. Na pochwały zasługiwali zwłaszcza skrajni stoperzy – Dawidowicz i Kiwior – którzy aktywnie uczestniczyli w obronie.
Obaj często wychodzili przed Bednarka, uniemożliwiając w ten sposób przyjęcie piłki Martinowi Baturinie i Andrejowi Kramariciowi. A przynajmniej robili to do 24 minuty...
Zanim obrona się posypała, Polacy rozgrywali znakomite zawody. W pierwszych piętnastu minutach prezentowali się znacznie lepiej od Chorwatów. Oddali więcej strzałów (4 do 0), byli dłużej przy piłce (66 procent do 34), wymienili więcej podań progresywnych (10 do 9) i częściej zagrywali w ostatnią tercję boiska (6 do 3).
W 19. minucie wszystko się jednak zmieniło. Piękny gol Borny Sosy, któremu zapobiec się po prostu nie dało, rozsypał wszystko to, co udało się Probierzowi ułożyć. Tak świetnie radzący sobie do tej bramki Polacy, w mgnieniu oka stracili cały impet.
Trafienie wyrównujące otworzyło też puszkę Pandory. Dawidowicz, który pechowo wybijał piłkę przed strzałem chorwackiego wahadłowego, chwilę później popełnił kolejny błąd. Zbyt późno doskoczył do Kramaricia, otwierając przestrzeń za swoimi plecami. Jako że Kamiński w porę jej nie zaasekurował, to Petar Sucić znalazł się sam w polu karnym. Wcześniej – bez większych kłopotów – minął bowiem Szymańskiego i Modera.
Szereg błędów przy drugim trafieniu Chorwatów unaocznił to, z czym w ostatnim czasie borykała się kadra Probierza. Niska obrona, która kiedyś była mocną stroną biało-czerwonych, teraz stała się ich piętą achillesową.
Polacy znacznie lepiej odnajdywali się w wysokim pressingu. Gdy bronili daleko od własnej bramki, Bułka mógł być spokojny. Gdy Chorwaci zbliżali się jednak pod jego pole karne, wtedy robiło się nieciekawie.
Zwłaszcza że Polacy – a konkretnie Dawidowicz – popełniali kolejne błędy. Przy trzecim trafieniu wystawili piłkę Chorwatom jak na tacy. Próba ratowania sytuacji przez Modera i Bednarka tylko podkreśliła problemy w obronie "szesnastki".
Gracze Zlatko Dalicia skrzętnie je wykorzystali. W drugim kwadransie strzelili nie tylko trzy gole, ale i zdominowali pozostałe statystyki. Stoczyli trzy razy więcej pojedynków ofensywnych (15 do 5), byli przy piłce przez 62 procent czasu gry, wymienili dwa razy więcej podań do przodu i dwa razy częściej dogrywali piłki w ostatnią tercję boiska. Dzięki temu zanotowali też więcej kontaktów w polu karnym (7 do 1).
Fatalne piętnaście minut przywołało najgorsze koszmary z przeszłości. W głowach kibiców przewijać zaczęły się już największe kompromitacje biało-czerwonych z ostatnich lat. To, co działo się na murawie od piętnastej do trzydziestej minuty – mówiąc eufemistycznie – nie napawało optymizmem.
Polacy – wbrew wszystkim – wrócili jednak do gry. Po raz kolejny udało im się to za sprawą świetnej pracy w pressingu. Wprowadzony za Dawidowicza Kamil Piątkowski przechwycił piłkę w okolicy linii środkowej i oddał ją Kamińskiemu. Ten zszedł z nią do środka, zagrał na klepkę z Zielińskim i – przy odrobinie szczęścia – dograł do Zalewskiego. Nagle zrobiło się 2:3.
Piłkarze Probierza odzyskali nieco animusz. Tuż przed przerwą – raz jeszcze za sprawą Kamińskiego – mogli nawet wyrównać stan meczu. Na trzecią bramkę musieli jednak trochę poczekać...
Na początku drugiej połowy inicjatywę ponownie przejęli Chorwaci. Z każdą minutą mecz stawał się jednak coraz bardziej wyrównany. Wpływ na to miał nie tylko skuteczny pressing biało-czerwonych, ale i przemyślana organizacja gry.
W fazie budowania akcji Polacy płynnie wymieniali się pozycjami, nieśmiało naśladując swoich sobotnich rywali. Moder schodził z "szóstki" do linii obrony, a pół-prawy stoper – w pierwszej połowie Dawidowicz, w drugiej Piątkowski – ustawiał się nieco wyżej, czasami włączając się nawet do ataku.
Jego ruch wpływał na dalsze rotacje. Zieliński i Urbański schodzili niżej, by pełnić funkcje piwotów, a prawy wahadłowy – Kamiński, zmieniony później przez Michaela Ameyawa – zyskiwał więcej swobody w ofensywie. Polacy przechodzili wówczas w ustawienie 3-2-4-1 lub 3-2-5.
Dzięki takiemu zabiegowi częściej niż przeciwko Portugalii wymieniali piłkę w centralnym sektorze boiska. Lepiej atakowali też przestrzeń za plecami obrońców. W pierwszej połowie do zagrywanych w ten sposób piłek kilkukrotnie startował Świderski, a w drugiej części robił to jego zmiennik – Lewandowski.
To właśnie po podaniu od Piątkowskiego do kapitana biało-czerwonych padł trzeci gol. Lewandowski rozciągnął chorwacką defensywę, Urbański zrobił miejsce przed polem karnym, a Szymański – do czego zdążył już przyzwyczaić – pięknie kopnął z dystansu. Zrobiło się 3:3...
Chwilę później remis przestał kogokolwiek zadowalać. Bramkarz Chorwatów – Dominik Livaković – brutalnie sfaulował bowiem Lewandowskiego, za co wyleciał z boiska. Od 76. minuty goście grali w dziesiątkę...
Wydawało się, że tak dobrze dysponowani tego dnia Polacy wykorzystają grę w przewadze. Na zdobycie bramki mieli przecież cały kwadrans. Jak się później okazało – czasu było zdecydowanie zbyt mało.
W ostatnich minutach biało-czerwonym daleko było do tego, co prezentowali na początku meczu. Choć grali jednego więcej, to nie byli w stanie przeciwstawić się szczelnym chorwackim zasiekom. Po raz kolejny pokazali, że w ataku pozycyjnym nie czują się najlepiej.
Pomysłem na sforsowanie niskiego bloku były dośrodkowania (pięć w piętnaście minut) i – jak zwykle – piłki do Zalewskiego. Polacy ustawiali się bliżej prawej strony, by stworzyć przestrzeń swojemu kluczowemu zawodnikowi. Gdy i on nie był w stanie nic wykombinować, to zaczynały się kłopoty.
W ciągu ostatniego kwadransa Polacy – co zrozumiałe – wymienili więcej podań od Chorwatów, ale nic za ich sprawą nie zyskali. Piłkę rozgrywali głównie na boki, nie mogąc przebić się przez centralną strefę. W pole karne zagrali tylko raz – dzięki Piątkowskiemu. Osłabieni Chorwaci posłali przez piętnaście minut tyle samo dokładnych piłek w ostatnią tercję boiska (sześć), co grający w komplecie Polacy.
Taki obraz utrzymywał się zresztą nie tylko przez ostatnie piętnaście minut, ale i przez cały mecz. Gdy Polacy rozgrywali wszerz boiska, Chorwaci szukali podań progresywnych. To coś, z czym Probierz będzie musiał się uporać...
Ostatni mecz dał wiarę w to, że będzie w stanie to zrobić. Po porażce z Portugalią wyciągnął odpowiednie wnioski i poprawił niedziałające elementy. Przeciwko Chorwacji jego piłkarze nie tylko próbowali wysoko bronić, ale i robili to z sukcesem.
Według wskaźnika PPDA (passes per defensive action) pozwalali rywalom na wymienienie średnio 9 podań. W starciu z rywalem z najwyższej półki tak dobrego wyniku nie zanotowali od meczu z Francją na Euro (10).
Choć świetnie radzili sobie na połowie rywala, to pod własnym polem karnym mieli kłopoty. Po wtorkowej batalii praca nad obroną strefową w niskim bloku będzie tym, na co Probierz będzie musiał zwrócić uwagę.
Jeśli uda mu się połączyć działający już pressing ze skuteczną obroną własnej "szesnastki", to znajdzie złoty środek. Być może wtedy jego kadra nie podzieli losów tej Jerzego Engela i na perfekcyjnym poziomie zagra nieco dłużej niż piętnaście minut...
Czy tak się stanie? To okaże się już w listopadzie. Transmisja meczów z Portugalią i Szkocją w Telewizji Polskiej.