| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Gheorghe Cretu doprowadził ZAKSĘ Kędzierzyn-Koźle do wygranej w Lidze Mistrzów; w Polsce prowadził poza tym AZS Olsztyn, Cuprum Lubin, Asseco Resovię Rzeszów, a obecnie PGE GiEK Skra Bełchatów. W obszernej rozmowie z TVPSPORT.PL mówi o wymarzonym prezencie od taty-marynarza, życiu w czasach rewolucji w Rumunii i tym, jak to jest być trenerem z tego kraju.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Nie jest pan trenerem, który przepada za udzielaniam wywiadów. Dlaczego?
Gheorghe Cretu: – Lubię udzielać wywiadów, ale w odpowiednich momentach. Każdy trener ma swój sposób życia siatkówką. Ja wolę pozostawać w cieniu siatkarzy i drużyn, nawet jeśli to praca kolektywna, wspólna. Kiedy występuje potrzeba chronienia zespołu, wychodzę przed szereg. Gdy jednak następuje sukces, wolę, by to zawodnicy stali się jego "twarzami" i o nim mówili. Wspominanie w tym wszystkim o roli trenerów, fizjoterapeutów i wszystkich innych dookoła powinno wychodzić od samych zawodników, a nie od szkoleniowców.
Media są zawsze blisko nas. Jesteśmy aktorami w najlepszym sportowym filmie. To naturalne, że dziennikarze chcą dowiadywać się szczegółów z naszego życia. Nie jest tak, że odmawiam wywiadów. Po prostu wybieram na nie odpowiedni moment. Niektórzy szkoleniowcy "szukają" mediów. Ja tego nie robię, bo wiem, że moi zawodnicy i tak będą opowiadać o naszej wspólnej pracy. Nie jestem też osobą, która szuka poklasku. Dużo bardziej cieszy mnie uznanie i szacunek współpracowników, siatkarzy, osób z klubów i kadr, a także moich bliskich niż jakiekolwiek inne zainteresowanie.
– Zawsze tak było?
– Z perspektywy czasu myślę, że nie. Na początku kariery mierzyłem się z tym, że nie byłem akceptowany w siatkarskim świecie.
– Dlaczego?
– Ze względu na moje pochodzenie. Już kiedyś o tym mówiłem, więc za bardzo nie chcę się powtarzać, ale mój kraj nie zawsze był kojarzony z byciem w siatkarskim centrum. Nie miało więc znaczenia gdzie poszedłem – wszędzie kwestionowano, co trener z mojego państwa może zdziałać z danym zespołem. I tu znowu pojawia się aspekt relacji, które buduję z zawodnikami. Zazwyczaj to oni wypowiadali się o mnie dobrze i to przekonywało moich pracodawców. Dlatego właśnie staram się, by moja praca przemawiała głośniej niż ja.
– To wszystko deprymowało czy motywowało?
– Wiem, że podobne sytuacje dotykały też innych trenerów z mniejszych siatkarsko krajów i nie były one sprawiedliwe. To, że czyjaś kadra nie gra na wysokim poziomie, nie oznacza, że szkoleniowo dany trener nie ma wiele do zaoferowania. Do Olsztyna czy Lubina przyjechałem dzięki polskim zawodnikom, którzy spotkali mnie wcześniej. Pierwszą okazję do przyjazdu do Polski miałem jednak już w 2005 czy 2006 roku. Wstawił się za mną zawodnik. Ostatecznie tuż przed podpisaniem kontraktu ktoś powiedział "nie". Mimo to będąc w Wiedniu wygrywałem z Mostostalem, Jastrzębskim Węglem... Zawodnicy wiedzieli więc, że jestem skuteczny i kocham to, co robię.
– Czuje się pan teraz w pełni akceptowany przez to, co pan osiągnął?
– Przez sukcesy i medale?
– Tak.
– Uważam, że to nie jest aż tak istotne. Najważniejsze jest to, że tworzę zawodników i daję szansę tym, którzy są wypaleni, nie mają dobrej prasy albo potrzebują pomocy. Wierzę w siatkarzy i oni o tym wiedzą. Nawet wasi fizjoterapeuci z reprezentacji Polski siatkarzy to moi fizjoterapeuci. Kiedy wziąłem ich do siebie do Lubina, byli w specyficznych sytuacjach. Możesz ich zapytać, ile drużyn z PlusLigi oferowało im wtedy angaż. Teraz są znani i pomagają najlepszym graczom na świecie w pozostaniu zdrowymi.
– Czy to prawda, że jest pan najdroższym obecnie trenerem PlusLigi w PGE Skrze Bełchatów?
– Nie wiem, ponieważ nie mam informacji na temat tego, ile płaci się innym trenerom. Mogę jednak zdradzić, ile pieniędzy zarabiałem na początku kariery.
– Ile?
– Kilkaset euro bez auta, benzyny i mieszkania. Pracowałem rankami, trenowałem wieczorami. W tamtym czasie prowadziłem drużynę II-ligową w Austrii. Moi gracze byli lekarzami, adwokatami, kolegami, którzy grali do późna w nocy, ponieważ wcześniej przez cały dzień normalnie zarabiali na życie. Dawali mi pieniądze na benzynę, nawet na ubezpiecznie auta, bo musiłem dojeżdżać z północy Wiednia na południe. Kochałem jednak to życie, bo było one poświęcone siatkówce. Wszyscy mieliśmy jeden cel.
Zaczynałem więc z naprawdę niskiego pułapu. Nawet wtedy jednak profesjonalnie podchodziłem do tematu. Do dziś śmiejemy się i wspominamy stare czasy, kiedy się spotykamy. Na początku tamci zawodnicy trenowali raz, dwa razy w tygodniu. Później zmieniło się to w trzy, cztery zajęcia. Następnie trudno było im wyjść z hali, bo sprawiało im to tyle radości. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo kocham moją pracę. Grałem dwadzieścia lat, przestałem z powodu urazów i chciałem odejść od sportu. To było jednak niemożliwe.
– Odejście od siatkówki było dla pana niemożliwe. Czy trudno było jednak się w niej zakochać w pana kraju w młodości?
– To był specyficzny moment. "Wyłowił" mnie trener, kiedy miałem trzynaście lat. Przyprowadził mnie do hali, gdzie pięćdziesiąt dzieciaków grało w siatkówkę. Zastanawiałem się, co ja tam robię. Wróciłem jednak do sali kilka dni później i poprosiłem o szansę. Chciałem zostać siatkarzem. Po trzech i pół roku, kiedy miałem siedemnaście lat, grałem już dla Dinama Bukareszt – jednego z najważniejszych klubów w historii mojego kraju i Europy. Cztery lata przed moim przybyciem wygrał Ligę Mistrzów. Praca tam była dla mnie czymś niesamowitym. Czułem się jak najszczęśliwszy sportowiec na świecie. Mogłem uczyć się od najlepszych siatkarzy w kraju.
– Jak wyglądała Rumunia pana młodości?
– Miałem bardzo dobre życie. Moja rodzina była w stabilnej sytuacji. Tata pracował jako marynarz. Nie było go przez wiele miesięcy w roku, ale jednocześnie zapewniał swojej rodzinie byt. Nie był komunistą, przez co mieliśmy problemy. Nie mogliśmy opuszczać Rumunii wspólnie – zawsze ktoś musiał być w domu. Kiedy tata wyjeżdżał, ja musiałem być w kraju. Kiedy ja opuszczałem Rumunię, on musiał być na miejscu. Przez to uciekały mi szanse na wyjazdy.
Poza tym miałem bardzo dobrą młodość. Żyłem w jednym z najlepszych miast w kraju, bardzo blisko Morza Czarnego. Moja szkoła była 200 m od brzegu. Rodzina chroniła mnie przed wszystkimi trudnościami za co jestem do dziś bardzo wdzięczny, bo wiem, że wśród moich rówieśników byłem tym, który był w tej kwestii uprzywilejowany. Poza tym w Dinamie Bukareszt miałem doskonałe warunki do nauki i stawania się lepszym sportowcem. Kiedy nadeszła rewolucja, kontynuowaliśmy w miarę spokojne życie.
– Pana tata był marynarzem. Co było najlepszym prezentem, który przywiózł panu z podróży?
– Pierwszą parę butów, której zazdrościli mi koledzy i koleżanki ze szkoły siatkarskiej. Miałem wtedy piętnaście lat. To były pierwsze buty dedykowane graniu w siatkówkę. Do dziś pamiętam, jak wyglądały. Były białe i miały czarne gwiazdy – Rucanor. Wyglądały jak Asics Tiger. Dostałem też pasujące skarpety. Kiedy nie tak dawno przyjechałem do domu, rozmawiałem z kuzynką, która również grała wtedy w siatkówkę. Powiedziała, że kiedy zobaczyła mnie w tych butach, bardzo mi pozazdrościła. To był najlepszy prezent, jaki mogłem dostać. Kilka miesięcy później tata przywiózł mi drugą parę obuwia, ale w kolorach białym i niebieskim, czyli mojego miasta.
– Jak dużą część roku spędzał poza domem?
– Zazwyczaj cztery do sześciu miesięcy. Kiedy byłem przedszkolakiem i na początku szkoły, wydłużyło się to nawet do ośmiu miesięcy. Wtedy podróżował do Chin i Japonii. Czekaliśmy z mamą na jego listy. Były one dla nas jak prezenty świąteczne. Składały się z wielu stron, ponieważ zapisywał notatki nawet z kilku tygodni, a następnie wszystkie wysyłał jedną przesyłką.
– Pana mama była gospodynią domową?
– Tak. Zajmowała się mną, ale czasami też pracowała – głównie w okresie wakacji, które spędzałem z dziadkami.
– Czy z powodu nieobecności taty nawet do ośmiu miesięcy w roku szukał pan "postaci ojcowskich" w trenerach?
– Radu, mojego pierwszego trenera, mogę porównać do postaci ojcowskiej, bo taki też miał charakter. Był tatą dla wszystkich. Organizował obozy w lasach i górach, poświęcał nam mnóstwo czasu, zabierał na trzytygodniowe wakacje poza Konstancę. Był nam bardzo bliski i jednocześnie darzyliśmy go olbrzymim szacunkiem.
Momentami patrzyłem więc na niego jak na ojca. Nauczył mnie nie tylko siatkówki, ale też życia. Obiecał nam jako grupie, że zrobi z nas dobrych siatkarzy. Tak też uczynił. Kiedy moi koledzy spędzali czas nad morzem, on organizował dodatkowe zajęcia. Nasza relacja utrzymywała się przez lata. Odwiedziłem go również w roku, w którym podpisałem umowę z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Bardzo cieszył się moim szczęściem. Niestety w tym samym sezonie go straciłem. To było bardzo trudne. Niezwykle bolało mnie to, że nie mógł zobaczyć naszego finalnego sukcesu. Dał mi bardzo wiele. Jestem mu za to wdzięczny.
– W czasie rewolucji w Rumunii był pan graczem Dinama Bukareszt. Jak pan ją wspomina?
– To był dziwny czas. Przebywaliśmy wtedy w Grecji, a stamtąd udawaliśmy się do Niemiec. Graliśmy świąteczny turniej w składzie CSK Moskwa, Dinamo Bukareszt, Dinamo Berlin, Schwerin... Kiedy przejechaliśmy z Grecji do Berlina, byliśmy zszokowani, bo Alexanderplatz był pełen ludzi. Nigdy nie widziałem tylu w jednym miejscu. Zaczęliśmy zadawać pytania, co się dzieje. Zrozumieliśmy, że tłumy są wściekłe. Gdy dotarliśmy do Lipska, wszyscy mieszkańcy byli na ulicach. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że w Europie dzieje się bardzo dużo.
Wróciliśmy do kraju w poniedziałek lub wtorek. Mieliśmy zmierzyć się ze Steauą Bukareszt w weekend. W środę wieczór powiedziano nam, że nie zagramy jednak tego meczu, bo wystąpiły "pewne problemy". Dodano, że w każdej chwili powinniśmy być gotowi na wyjazd, bo sytuacja jest specjalna. Powiedziałem mojej mamie, że nie może zostać w stolicy, bo jest zbyt niebezpiecznie. Dodałem, że następnego dnia zawiozę ją na stację kolejową i ma się udać do domu zająć się moimi dziadkami.
Czwartkowy wieczór w Bukareszcie był niesamowicie głośny. Studenci wyszli na ulicę. W piątek całe miasto było wypełnione protestującymi mieszkańcami. Zaczął się chaos. Jako siatkarze byliśmy żołnierzami lub policjantami. Tylko część naszego sztabu szkoleniowego miała jednak pozwolenie na broń na wszelki wypadek. Spędzaliśmy więc kolejne godziny w klubowym hotelu. W piątek wieczór ktoś z budynku klubu wyrzucił portret Nicolae Ceausescu.
Po trzech tygodniach wszystko się uspokoiło. Znów zaczęliśmy trenować. Byliśmy też pierwszą drużyną, która zagrała poza granicami Rumunii po rewolucji. Pojechaliśmy wtedy do Treviso. To był bardzo interesujący moment w moim życiu.
– Pana pamięć co do dni tygodnia jest po tylu latach zadziwiająca. To naprawdę wyryło się w waszej zbiorowej świadomości jako narodu, prawda?
– Tak, dokładnie. Nie zapomnę stresu na twarzach trenerów, kiedy mówili nam, że sytuacja w kraju i mieście jest bardzo poważna. Bardzo to nas dotknęło.
– Czy teraz czuje pan, że musi pan coś udowodnić jako trener?
– Nie, nigdy tego nie czułem. Jestem dumny, że pochodzę z Rumunii, i że w tym kraju pokochałem siatkówkę. Kiedy zaczynałem, z mojego państwa szeroko znano tylko Steliana Moculescu. Ja i moi koledzy musieliśmy bardzo ciężko pracować, by spełniać marzenia. Marzyłem o pracy we Włoszech, Polsce, Rosji. Wiedziałem, że muszę podjąć ryzyko, wyjechać z Austrii i mimo wszystko spróbować się przebić. Nie pracowałem jednak po to, by być rozpoznawalnym. Moim celem było sprawianie, że moi gracze staną się lepsi.
– Co jest pana największym sukcesem?
– To, że jestem miejscu, w którym jestem. Miałem możliwość pracy w dziewięciu różnych krajach. Nie zapomniałem jednak, gdzie zaczynałem również jako trener. Wszędzie się odnalazłem – mimo różnych kultur, języków i środowisk. W każdym z państw mam przyjaciół na całe życie. To ważniejsze niż każde trofeum, które mogę wygrać.
– Czy zostanie pan nadal trenerem Słowenii?
– To nie sekret, że kocham tych chłopaków, kraj i pracę w nim. Podobało mi się wszystko, co mi zaoferowano przez minione trzy lata. To był wyjątkowy czas. Czy zdecydujemy się to kontynuować? Porozmawiam o tym z prezesem federacji w odpowiednim momencie. Wspólnie zobaczymy, co z naszą przyszłością. Nie mogę jednak nic zadeklarować w tym momencie, bo nie wiem, jakie wyzwania się przede mną pojawią. Znaczące przyniósłby również kolejny sezon ze Słoweńcami. Zobaczymy więc, co się wydarzy.
Czytaj również:
– Z Turcji do Włoch? Zamieszanie wokół polskiego mistrza świata
– Co z przyszłością Fornala? "Powinien to zrobić już rok temu"
– Prezes europejskiej federacji spotkał się z Polakami. Jest plan na współpracę