| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Daniel Pliński to wicemistrz świata z 2006 roku i mistrz Europy z 2009. Razem ze swoim pokoleniem przełamywał siatkarskie kompleksy i stawiał podwaliny pod kadrę, którą znamy dziś. Obecnie trenuje PSG Stal Nysę, choć nie ukrywa, że nie chce być szkoleniowcem do końca życia. – Z perspektywy czasu uważam, że luksusem jest dla mnie to, że mogę robić to, co kocham i jeszcze mi za to płacą – mówi w TVPSPORT.PL.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak się zasypia po wygranym 3:2 meczu mistrzostw świata z Rosją, która przez lata była dla polskiej kadry nie do doścignięcia?
Daniel Pliński: – To było tak dawno temu, że ja już prawie nie pamiętam (śmiech). Była duża euforia, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zrobiliśmy coś innego niż wcześniej. Polska siatkówka czekała bardzo długo na to, żeby awansować do pierwszej czwórki na wielkiej imprezie. Wygrana w meczu z Rosją była w tej kwestii decydująca. To nie był ćwierćfinał...
– Awansowało się od razu do półfinału.
– Dokładnie. Mecz z Rosją otwierał nam awans do pierwszej czwórki. Nikt już o tym za bardzo nie pamięta, ale wtedy wygrywaliśmy wszystkie spotkania po kolei, bardzo dużo z nich po 3:0. Funkcjonował jednak przepis, że liczyły się zwycięstwa, a później nie sety, tylko małe punkty. Te mieliśmy dużo gorsze od naszych rywali. Porażka nawet 2:3 wyrzuciłaby nas z turnieju. Odwróciliśmy jednak to spotkanie.
– Czy to był najbardziej emocjonujący mecz w pana karierze?
– Zdecydowanie. To był przełom w polskiej siatkówce, ale też w mojej karierze. Nie odczuwaliśmy wtedy strachu przed Rosjanami, ale naszym starciom na pewno towarzyszyły obawy. Dzięki temu zwycięstwu uwierzyliśmy, że jesteśmy w stanie wygrać ze wszystkimi. Pozbyliśmy się kompleksu.
– Rosja i Brazylia to były największe kompleksy?
– Tak. Brazylia była wtedy nie do ugryzienia przez nikogo. To ona wyznaczała trendy i pokonywała wszystkich po kolei. Cały świat uczył się siatkówki właśnie od tego zespołu. Rosjanie z kolei "bili" Polaków przez wiele, wiele, wiele, wiele lat. Na tamtym turnieju nastąpił przełom w kwestii wiary we własne umiejętności. Nie wiem, czy wszyscy pamiętają, ale na igrzyskach olimpijskich w Pekinie w 2008 roku też odwróciliśmy mecz z tą kadrą, bodajże z 1:2, wygraliśmy 3:2. 2006 rok to był więc przełom w rocznikach 77, 78, 82, 83.
– Kiedy jako polska siatkówka pozbyliśmy się ostatniego kompleksu?
– W 2009 roku pojechaliśmy na mistrzostwa Europy bez Mariusza Wlazłego, Michała Winiarskiego, Sebastiana Świderskiego i jeszcze kilku siatkarzy. Wygraliśmy, kiedy nikt na nas nie stawiał, nie liczył. W tamtym momencie pokazaliśmy, że jednostki są ważne, ale najważniejsza jest grupa. Wiem, że to banał, ale stworzyliśmy zgrany team, co było finalnie kluczowe. Mieliśmy też w tym turnieju sporo szczęścia i problemów, z których wychodziliśmy.
Moim zdaniem w 2014 roku nastąpił kolejny przełom. Kadra pokazała, że jest potęgą światową i przez kolejne lata na pewno będzie walczyć o medale. Nowe pokolenie nie ma już żadnych kompleksów. Chłopaki wychodzą na boisko, robią, co do nich należy i tyle.
– Jakim byliście pokoleniem siatkarskim?
– Byliśmy pokoleniem, które było w drugim rzędzie.
– Co to znaczy?
– Każdy wtedy wiedział, że polska reprezentacja ma potencjał. Jednocześnie w mojej ocenie przeciwnicy zdawali sobie sprawę z tego, że jak dojdzie do najważniejszego meczu, sytuacji stresowej, to właśnie polski zawodnik wstrzyma rękę, a nie odwrotnie. W 2006 roku w starciu z Rosją było tak przez pierwszą godzinę meczu. Przy stanie 0:2 zrozumieliśmy, że nie mamy się czego bać, bo nie mamy nic do stracenia. To dało nam sporo wolności.
– Żałował pan, że nie urodził się w pokoleniu już bez kompleksów?
– Nie. Uważam, że urodziłem się w idealnym momencie. Mam świadomość, że gdybym urodził się później, to do kadry mógłbym się nie załapać. Mam więc na koncie sukcesy, które nie byłyby teraz tak oczywiste – choć pewnie po zdobyciu dwóch złotych medali mistrzostw świata nasze wicemistrzostwo z 2006 roku nie robi już takiego wrażenia. Dla nas było ono jednak spełnieniem marzeń.
W tamtych czasach mieliśmy 1800 złotych stypendium olimpijskiego i to było dla nas sporo. Dzisiaj reprezentanci z tego, co się orientuję, mają dniówki i absolutnie na to zasługują. Przede wszystkim poświęcają swoje zdrowie, grają dwanaście miesięcy na okrągło.
– Na co się wydawało 1800 złotych stypendium?
– Człowiek za bardzo nie mógł poszaleć (śmiech). Zawodnicy przede wszystkim zarabiali w klubach. Najbardziej "przejściowym okresem" były lata 90. Wtedy siatkarze wyjeżdżali do ligi francuskiej, belgijskiej, mało komu udało się zagrać w lidze włoskiej. Dziś każdy chce grać w PlusLidze. To jest niezwykła zmiana.
– 2005 rok, wchodzi pan do seniorskiej reprezentacji. Jakie wrażenia?
– Miałem to szczęście, że Raul Lozano zdążył wprowadzić już swoje innowacje i metody treningowe. Wszystko było więc tak, jak sobie to wyobrażałem. Nie wiem jednak, jak wyglądało to wcześniej, bo żaden polski trener nie odważył się powołać mnie do reprezentacji. Bujałem się po plażach i dopiero Raul zdecydował się dać mi szansę.
– Dlaczego żaden trener nie miał odwagi wcześniej?
– Proszę się zapytać trenerów (śmiech). Najprawdopodobniej mieli inne koncepcje i być może jeszcze wtedy się nie nadawałem. Nie mam pretensji. Moim marzeniem było zagrać w kadrze i całe szczęście, że się ono spełniło.
– Miał pan wtedy 27 lat, prawda? Późny debiut.
– Bardzo. Co ciekawe, dużo nie brakowało, a postawiłbym na siatkówkę plażową. Miałem jechać na igrzyska olimpijskie właśnie w tej dyscyplinie.
– Z kim w parze?
– Początkowo z Maciejem Olszewskim, który zmarł w 2001 roku na skutek wypadku samochodowego. To była straszna tragedia. Później łączono mnie z Damianem Lisieckim, jeździliśmy nawet razem po Europie. Błąkałem się wtedy, za bardzo nie wiedziałem, co ze sobą robić – czy postawić na plażówkę, czy jednak trzymać się hali. W tej drugiej były lepsze pieniądze. Zostałem więc w niej i pewnie dzięki temu jestem dzisiaj wicemistrzem świata i mistrzem Europy. Dla chłopaka z Pucka to wielki sukces.
– Ile chłopak z Pucka zarabiał w Stolarce Wołomin?
– Zaczynałem już od 600 złotych. Mieszkałem wtedy w internacie, miałem 19 lat. W pewnym momencie kontakt wzrósł do 2500 zł, więc różnica była spora.
– Co było wtedy dla pana synonimem luksusu?
– Z perspektywy czasu uważam, że luksusem jest dla mnie to, że mogę robić to, co kocham i jeszcze mi za to płacą. Zawsze to doceniałem i doceniam do dzisiaj.
– Rozmawialiśmy niedawno i wtedy powiedział pan, że Arkadiusz Gołaś był najbardziej utalentowanym środkowym. Dlaczego?
– Jego fizyka, jego wyskok. Był bardzo młodym chłopakiem, jechał do ligi włoskiej, miał się rozwijać. Zrobiłby tam niesamowity skok w karierze. Jeśli chodzi o siatkarski talent, to najczęściej ludzie mówią o skoczności, o sile, którą człowiek dostaje od natury. Ja jednak rozróżniam siatkarzy, którzy grają w siatkówkę i są mistrzami świata od siatkarzy, którzy potrafią grać w siatkówkę i też są mistrzami świata. Nie każdy mistrz świata, jak dla mnie, potrafi grać w siatkówkę. Są ludzie, którzy idealnie pasują do systemu i dlatego znajdują się w kadrach.
– Przykład?
– Michał Kubiak jest mistrzem świata i to człowiek, który potrafi grać w siatkówkę. Nie wymienię jednak tych – a są tacy – którzy mają złoto czempionatu, a w siatkówkę grają, choć nie potrafią w nią grać. Arek od początku potrafił grać.
– Jak to, co się z nim wydarzyło, wpłynęło na dynamikę grupy od strony mentalnej?
– Bardzo przeżywałem śmierć już Maćka Olszewskiego. Był moim przyjacielem i wspólnie mieliśmy zawojować plażę na świecie. Jego przedwczesne odejście to dla mnie trauma do dziś, od 23 lat. Tego nie można zapomnieć. Podobnie było w przypadku Arka.
Pamiętam, że razem z zespołem Jastrzębskiego Węgla mieliśmy wtedy zdjęcia przedsezonowe do PlusLigi lub pamiątkowego kalendarza. Do sali wszedł pan Zdzisław Grodecki, ówczesny prezes klubu, i powiedział, że mamy natychmiast przestać się śmiać, bo Arek Gołaś zginął w wypadku samochodowym. Ta cisza, która zapanowała, była nie do opisania. W tle słychać było szum ulicy, ale dla nas jakby czas się zatrzymał.
Pamiętam Ostrołękę, kiedy byliśmy wszyscy na jego pogrzebie. Było na nim mnóstwo ludzi.
– Pamiętam te przerażające zdjęcia z pogrzebu, które w ogóle się nie powinny się nigdy ukazać. To była tak prywatna, a jednocześnie tak bezczelnie publiczna chwila...
– Tak. Arek to było cudowne dziecko polskiej siatkówki. Jego strata była tak wielka, że do dziś nie jestem w stanie powiedzieć, jaki duży był to ból dla wszystkich ludzi. Młody, sympatyczny, pomocny chłopak z talentem jedzie po swoje marzenia do Włoch i ginie w wypadku samochodowym. To było tak niesprawiedliwe. Cisza, która wtedy zapanowała, była czymś nieprawdopodobnym.
– Potrafił pan sobie poradzić z tymi emocjami? Łatwo było waszemu pokoleniu o nich mówić?
– Nasze pokolenie wbrew pozorom miało w sobie bardzo dużo empatii i wrażliwości. Taka była wtedy nasza grupa. Nikt nie wstydził się łez, które wtedy płynęły.
– Tata nauczył pana, że "chłopaki też płaczą"?
– Jestem mega wrażliwym gościem. Myślę, że moi rodzice również są bardzo wrażliwi. Pochodzę z wielodzietnej rodziny...
– Co to znaczy dla pana "wielodzietna rodzina"?
– Miałem trzech braci i dwie siostry. Na Wigilii u nas, jak w każdym polskim domu, zawsze było miejsce na dodatkowy talerz. Choć to zazwyczaj tylko symbol, bo u nas ten talerz był zawsze zajęty. Przychodził do nas człowiek, który do moich rodziców mówił "mamo i tato". To pokazało, jak wielkie mają serce.
– Pana rodzice muszą być wyjątkowymi ludźmi.
– Absolutnie. Aż się wzruszyłem.
– Jak wyglądał dom pana dzieciństwa?
– Rodzice ciężko pracowali – mama w rozdzielni gazet, a tata zajmował się różnymi rzeczami, choć głównie pracował w spółce energetycznej. Nie zajmowali się sportem. Ja sam chciałem zostać piłkarzem...
– A słyszałam, że kajakarzem.
– Bardziej żeglarzem! W końcu jednak wybrałem piłkę nożną.
– I fascynowała ona pana, dopóki nie puścił pan trzynastu goli w jednym meczu.
– Dobra, dobra (śmiech). Moi bracia – dwóch starszych – grało w piłkę nożną w rozgrywkach A-klasowych. Mój młodszy brat został siatkarzem, występował w pierwszej lidze. Sport towarzyszył nam więc przez całe życie.
Co ciekawe, piłkarzem końcu zostałem. Zagrałem w klubie – w Zatoce Puck w wieku 40 lat. Poza tym już w 2012 roku mój brat prowadził B-klasowy klub. Miałem wtedy ważny kontrakt z PGE Skrą Bełchatów, więc musiałem zadzwonić do prezesa Konrada Piechockiego i zapytać się, czy mogę wystąpić w jednym meczu w okresie przejściowym między sezonami. Powiedziałem mu, że wejdę na boisko w 87. minucie, bo ten występ będzie bardziej marketingowy. Oczywiście trochę wtedy skłamałem, bo miałem zagrać pełne 90 minut. Ostatecznie jednak to się zemściło, ponieważ wyszedłem w podstawowym składzie, ale już w 30 minucie musiałem pojechać do szpitala, bo rozciąłem sobie głowę.
– A dlaczego nie został pan Joachimem Halupczokiem? Słyszałam, że bawiliście się w kapsle i udawaliście, że to Tour de Pologne. Podczas tej rozgrywki zazwyczaj pan był właśnie nim.
– Tak się właśnie kiedyś spędzało czas ona podwórku – nie przed telefonem, tabletem czy komputerem. Dzieci się zbierały i organizowały sobie różne zabawy. Wtedy to właśnie ten kolarz był młodym, wielkim talentem na topie i dlatego bardzo chciałem nim zostać.
– Czy zapałka w zamku w drzwiach przed lekcjami praktyczno-technicznymi to był największy wybryk pana dzieciństwa?
– Dużo głupot narobiłem w życiu, a ta była wyjątkowa, bo zrobiona dwa razy. Była piękna pogoda, kwiecień albo maj. Nasza klasa w podstawówce była bardzo sportowa i chcieliśmy zagrać w piłkę nożną, ale nauczyciel wspomnianego przedmiotu się nie zgodził. Co więc zrobić, żeby zagrać? Wpadłem na pomysł, by zatkać zamek do drzwi klasy zapałkami. Za pierwszym razem uznano, że to przypadek. Niestety, dałem się namówić i zrobiłem to ponownie w kolejnym tygodniu. Wpadłem.
– A jak zareagowali rodzice?
– W tamtych czasach nie było łatwo zakupić zamka do drzwi, to jest pierwsza rzecz. Druga – wtedy za taki zamek trzeba było zapłacić zdecydowanie więcej niż dzisiaj. Teraz każdy idzie do sklepu i kupuje dziesięć zamków do drzwi, jeśli ma się na to ochotę. Kiedy odbyło się zebranie w szkole z nauczycielami i rodzicami, tata dowiedział się, że ja byłem za to zamieszanie odpowiedzialny. Troszkę bałem się wrócić do domu. Ostatecznie moje obawy były niesłuszne, ponieważ mój zaczął się z tego śmiać. Odniosłem nawet wrażenie, że przez chwilę był ze mnie dumny, chociaż w szkole jego spojrzenie było jednoznaczne: "Wrócimy do domu, to pogadamy".
– A jak rodzice zareagowali na blond włosy?
– Wspierali mnie na każdym kroku. Obojętnie co zrobię – czy dobrą rzecz, czy głupotę – zawsze będą po mojej stronie. Nie są do końca obiektywni, jeżeli chodzi o moją osobę. Nigdy w życiu w ich oczach nie zagrałem słabego meczu. Nawet kiedy schodziłem z boiska, to oni byli zszokowani taką niesprawiedliwością. Miałem więc duże wsparcie w domu niezależnie od wszystkiego.
– Ile to daje w dorosłym życiu?
– Bardzo dużo. Myślę, że dzięki temu dzisiaj jestem takim samym wsparciem dla moich dzieci. Oczywiście, popełniają błędy, ale potrafią się na nich uczyć. Do dziś pytają o zdanie, nigdy ich nie stygmatyzuję. Staram się być dla nich jak największym wsparciem.
– Jaka była najbardziej szalona rzecz, którą zrobił pan w życiu?
– Kiedyś z Łukaszem Kadziewiczem wracaliśmy z jakiegoś meczu. Mieliśmy ochotę pojechać do klubu, usiąść, napić się piwa. W Żorach nie było jednak wtedy za bardzo taksówek, ale akurat przyjeżdżała policja i zatrzymaliśmy ją.
– Podwiozła?
– Tak, starym polonezem. Siedzieliśmy z tyłu we dwóch za pleksą, a policjanci z uśmiechem na ustach nas podwieźli. Miło jest mieć takie wspomnienia.
– I nagle z człowieka, który był podwożony przez policję do klubu, stał się pan siatkarzem, który już w wieku 32 lat zaczął myśleć o byciu trenerem. Co jest w tym najtrudniejszego? Czy komunikacja z młodzieżą, która zdaje się posługiwać niekiedy zupełnie innymi systemami niż wcześniejsze pokolenia?
– Praca z młodzieżą to jest coś najpiękniejszego, co mogłem w życiu robić. Mam to szczęście, że trafiałem na bardzo fajnych młodych ludzi, z którymi można iść na kawę, na herbatę i porozmawiać o wszystkim. Zdarzały mi się rozmowy z Michałem Gierżotem po trzy, cztery godziny. Dawid Dulski to fantastyczny chłopak. To człowiek, z którym można się w życiu zgubić, podczas gdy z niektórymi człowiek by nie chciał się nawet znaleźć. Wszyscy w klubie od początku pomagają mu zrobić wielką karierę.
– Nie jest jednak w mojej ocenie najłatwiejszym rozmówcą – dlatego też pytam o komunikacyjną różnicę.
– Jest pani dobrą dziennikarką i wie pani o tym, że rozmówcy są różni. Istnieją ludzie, którzy mielą językiem i czasami powiedzą za dużo, ale są też tacy, nad którymi trzeba się napracować, by z nich coś wyciągnąć. Zawsze mówię ludziom, którzy chcą kogoś skrytykować, że powinni sami sprawdzić, czy w jego butach aż tak fajnie się chodzi. Wszystkim wydaje się z boku, że nasze buty są najwygodniejsze.
– To kiedy te pana są najmniej wygodne?
– Nie narzekam na swoje buty, absolutnie. Lubię w nich przebywać i w nich chodzić, co nie zmienia faktu, że niekiedy obcierają i prowokują odciski.
– W tym sezonie już tak było?
– One uwierają każdego dnia. Sport i prowadzenie zespołu to nie jest tylko i wyłącznie pójście na trening. Trenerem jest się przez 24 godziny. Cały czas myślę o kolejnym rywalu, problemach, wyzwaniach, rozwiązaniach. Pojawiają się więc momenty, w których buty troszkę uciskają.
– Michał Winiarski powiedział mi kiedyś, że w ciągu roku ma maksymalnie dwa tygodnie wolnego, z czego pierwszy i tak spędza na myśleniu o pracy.
– Dlatego ja podziwiam ludzi, którzy łączą pracę trenera klubowego z kadrowym. Ja bym tak nie potrafił. Gdybym to zrobił, w wieku 50 lat byłbym człowiekiem wypalonym. Wielki szacunek więc dla tych, którzy się na to decydują. Poza tym czasami ta praca jest... wredna. Kiedyś rozmawiałem z Michałem Winiarskim. Po mistrzostwach Europy i Lidze Narodów wszyscy go chcieli wyrzucać, bo reprezentacja Niemiec wypadła bardzo źle. Później wywalczył kwalifikację olimpijską.
Kluczowy był powrót Georga Grozera i Michał tego nie ukrywał. Serce zespołu wróciło do drużyny i ta zaczęła lepiej grać. Naraz jednak wszyscy mówili, że Michał Winiarski jest rewelacyjnym trenerem. Dla mnie był taki i w czasie kryzysu zespołu, i po wielkich zwycięstwach. Chciałbym, żeby ludzie obiektywnie oceniali naszą pracę, a nikt nie widzi, że mieliśmy kontuzję, zabrakło trochę szczęścia...
My jako PSG Stal Nysa mieliśmy na starcie sezonu osiem meczów, z czego sześć było wyjazdowych. Na początku kalendarz wydawał się nam całkiem dobry, ale po tym co spotkało Nysę i okolice, wszystko wywróciło się do góry nogami. Dopiero dziś wracamy do normalności.
– Doszły do was w tym sezonie głosy krytyki po porażkach?
– Zdaję sobie sprawę, że nasze miasto i kibice żyją Stalą. To jest coś więcej niż klub. Wymagania są więc bardzo duże. Żeby spokojnie wykonywać swoją pracę, wyłączyłem się z tego "szumu". Wykonuję swoją pracę i robię wszystko, żeby Nysa bezpiecznie utrzymała się w lidze i powalczyła o play-off. Każdy sezon jest inny. Nic nie zmienia jednak mojego podejścia do pracy, do klubu, do miasta.
– Czuje się pan osobą zaufania publicznego? Nawiązuję też do aspektu bycia radnym Pucka i potencjalnej dalszej "kariery politycznej".
– Podchwytliwe pytanie. W Nysie spotykam się i rozmawiam z ludźmi. Zadają pytania, czasami ktoś wytknie, że brakuje nam punktów. Nikt jednak nie zaatakował nas bezpośrednio, mówiąc, że mamy odejść, zmienić klub. Funkcjonuje więc raczej troska o nas, o klub, o ludzi, którzy w nim pracują. Tak, czuję się w tym świetle osobą obdarzoną zaufaniem.
– Kiedy siatkówka trochę się znudzi, jeżeli jest to w ogóle możliwe, to zamierza pan pójść w stronę szerszego zmieniania świata niż tylko przez sport?
– Mam swój plan na życie i go realizuję. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nie będę się tym jednak dzielić publicznie. Zdradzę tylko, że nie chcę być trenerem przez całe życie.
Czytaj również:
– Leon o poświęceniu dla Polski. "Tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało"
– Faworyt w kłopotach. "Nie ma tematu zmiany trenera"
– Smutne wyznanie medalisty z IO: schudłem siedem kilo w dziesięć dni
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP, w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.