Przejdź do pełnej wersji artykułu

Węgierska karuzela w Londynie. Wspomnienie jak stare i dobre wino "6:3"!

Ferenc Puskas (numer 10) celebruje trzecią bramkę w legendarnym meczu na Wembley (fot. Getty) Ferenc Puskas (numer 10) celebruje trzecią bramkę w legendarnym meczu na Wembley (fot. Getty)

Dziewięćdziesiąt minut gry. Ponad sto tysięcy na trybunach. Wielkie podniecenie, a potem jeszcze większy żal. 25 listopada 1953 roku na Wembley Anglicy przegrali z Węgrami. To spotkanie zmieniło futbol. A było jak rozmowa ojca, który nagle uświadamia sobie, że syn jest już dorosły, ma wiele mądrego do powiedzenia i może warto go posłuchać…

Szalony wyścig w F1. Trybuny z bambusa i śmiertelna ruletka

Czytaj też:

Piłkarze Noah FC (fot. X/Twitter)

Arka Noaha. Przykład płynie z Azerbejdżanu

O stawce tego meczu, znaczeniu, przebiegu i jego konsekwencjach, które wykroczyły daleko poza murawę, opowiedział Norbert Tkacz, współautor książki "Mistrzowie bez tytułu. Legenda Złotej Jedenastki".

Tomasz Sowa: – Dzień w dzień rozgrywa się na świecie setki tysięcy meczów. Różna jest ich ranga i stawka, ale niewiele pamięta się, bo zmieniły historię futbolu…

Norbert Tkacz: – Ten Anglików, grających w 1953 z Węgrami, na pewno do tej wąskiej kategorii należy!

– Zacznę najprościej jak się da: dlaczego akurat ten mecz?

– Zaskoczę cię, odpowiedź… prosta nie będzie. Zacznijmy może od tego, że było to spotkanie towarzyskie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, gdy odchodzi się od takich gier, choćby na rzecz rywalizacji w Lidze Narodów sytuacja może wydawać się, co najmniej, dziwna. No bo jak to? Mecz towarzyski i odciska piętno na dyscyplinie?! A w 1953 właśnie do takiej sytuacji doszło. Piłka nożna, szczególnie ta w wydaniu wyspiarskim, została zakwestionowana.

– Ojcowie futbolu nie przewidywali porażki?

– Raczej nie. Wystarczy przeczytać relację Sir Bobby’ego Robsona, który był przekonany, że Anglicy rozgromią drużynę z małego państwa zza Żelaznej Kurtyny. Oni ich nie znali! Być może nawet nie wiedzieli, że nie będą mieć do czynienia z amatorami w lekkich i dziwacznych butach, ale z regularnie trenującymi facetami, zatrudnionymi na fikcyjnych etatach w państwowych zakładach i instytucjach. A przecież takie praktyki miały komunistyczne reżimy. I tę niewiedzę mogę jakoś zrozumieć, ponieważ Europa po II wojnie światowej była podzielona. O tym, co dzieje się na wschód od Berlina przeciętny londyńczyk nie wiedział wiele. Przepływ informacji był, jaki był. Pewnie dlatego gospodarze potraktowali przyjezdnych jak... ciekawostkę. Ot, kolejny płotek, który muszą pokonać, by potwierdzić status najlepszych na świecie. Fakt, może i Węgrzy byli mistrzami olimpijskimi, ale dla Anglików – przynajmniej w wymiarze piłkarskim – igrzyska nie były szczególnym wydarzeniem. Może i Węgrzy mieli nieprawdopodobną serię bez porażki, bo nie przegrali od maja 1950, ale przecież przyjeżdżali do świątyni. Na Wembley, gdzie dumni, a wtedy nieco pyszałkowaci wynalazcy futbolu nie zwykli przegrywać. I akurat tej maniery wyższości pojąć nie umiem. Jakże była zgubna!

– A chłopcy Gusztáva Sebesa "ogórkami" nie byli…

– Powiem więcej, ich poprzednicy tworzyli europejski futbol! Węgierska liga zaczęła przecież wcześnie, bo w 1901 roku. Reprezentacja tego kraju przez lata należała do kontynentalnej czołówki. A w 1938 wywalczyła nawet tytuł wicemistrzów świata. Tamtejsi trenerzy pracowali wtedy na całym świecie, eksportując piłkarską szkołę, której premierowe lekcje organizowano w naddunajskich kawiarniach. Efekty tej szkoleniowej ekspansji były widoczne na całym świecie. Przykładowo, urodzony w Budapeszcie Béla Guttmann wprowadzał system 4-2-4 w brazylijskim São Paulo FC. Znał go dobrze, bo w podobnym ustawieniu Puskás i spółka zagrali w Londynie. Ten sam system Brazylijczycy zastosowali później w czasie mundialu w 1958. Ich grą zachwycał się świat! Schemat ten nazwano… "brasiliana", chociaż ja nie obraziłbym się, gdyby pisano o "hungarii". I jeszcze jedno, po zakończeniu II wojny światowej, Węgrzy jako naród chcieli udowodnić, że są. Że żyją. Sport miał im w tym pomóc.

– W trakcie wojny nie stracili tylu piłkarzy i trenerów, jak Polacy. Nie stracili, bo byli sprzymierzeńcami Hitlera.

– To prawda. Warunki życia piłkarzy na Węgrzech i w Polsce w czasach wojennych były zgoła inne. Myśmy te lata stracili, ciągani po frontach, zamykani w obozach. Nasi bardzo dobrzy gracze nie doczekali końca wojny. A Madziarzy wtedy grali. Rozwijali się i miało to potem wpływ na siłę ich drużyny narodowej w latach 50. Wpływ niezaprzeczalny. 

Czytaj też:

Miała iść na zakupy, a nie biec w igrzyskach. Jedno słowo męża dało jej rekord świata

– Wróćmy do 25 listopada 1953. Do "zderzenia światów".

– Ponad sto tysięcy oglądało ten spektakl. Gospodarze nazwali go "meczem stulecia" sądząc, że Anglicy, w ich mniemaniu najlepsza zawodowa drużyna świata, stanie w szranki z najlepszymi "amatorami". Marketingowo rozegrali to świetnie. Nowocześnie, można by rzec. Ale od strony taktycznej zatrzymali się w czasie. Walter Winterbottom ustawił zespół w systemie WM, w którym środkowy obrońca "przyklejał się" do napastnika rywali. Bezlitośnie wykorzystał to Nándor Hidegkuti, atakujący przyjezdnych. Miał na boisku pełną swobodę. Ot, taki wolny elektron. Często schodził bliżej linii środkowej boiska, wyciągał angielskich obrońców, robiąc w ten sposób miejsce za ich plecami.

– I wtedy koledzy mogli–- wedle terminów współczesnych trenerów – "atakować wolną przestrzeń"…

– Dokładnie! Ale jest jeszcze coś, czym Węgrzy zaskoczyli Londyn. Stara brytyjska szkoła wymagała, by piłkę kierować bezpośrednio do kolegi z drużyny. Węgrzy akurat w tym elemencie byli wówczas o kilka poziomów wyżej. Nie bali się grać piłek prostopadłych. Posyłali je na dobieg, na wolne pole. Zmieniali boiskowe ustawienie. Oni bronili razem i atakowali razem. Nie okopywali się na pozycjach. Później ten styl udoskonalił Ajax Amsterdam. Gospodarze byli tym sposobem gry tak zaskoczeni, że pierwszego gola stracili… w pierwszej minucie. A kolejne były kwestią czasu, bo goście, gdy tylko mieli piłkę, wprowadzali zamęt w angielskich szeregach. Zawodowi piłkarze z Wysp Brytyjskich momentami nie wiedzieli, kogo i gdzie mają kryć. Wyglądali jak na karuzeli, której nie umieją zatrzymać.

– Do tego to świetne wyszkolenie techniczne przyjezdnych, choćby Ferenca Puskása.

– Tak, ci chłopcy potrafili zrobić z piłką wszystko. I tu warto pochwalić trenera Gusztáva Sebesa, który zdając sobie sprawę z indywidualnych możliwości zawodników nie ograniczał ich, przydzielając sztywne role na trawie. Tak uwolnił grę tego zdolnego pokolenia. A efekt?

– Po pierwszej odsłonie 4:2 dla Węgrów…

– Po przerwie sytuacja nie uległa zmianie. Madziarzy grali, a gospodarze biegali za piłką. Skończyło się 6:3 dla mistrzów olimpijskich z Helsinek. A to i tak podobno był najniższy wymiar kary.

– Pachniało dwucyfrówką?

– Jenő Buzánszky, z którym przeprowadzałem wywiad do książki "Mistrzowie bez tytułu" opowiadał, że widać było, jak dużą wagę zespoły przykładają do tego meczu. Ale i on, i jego koledzy, nie spodziewali się, że aż tak łatwo pokonają Anglię. Był zaskoczony anachronicznością ustawienia i sposobem gry rywali. Twierdził nawet, że tamto 6:3 było pewną… kurtuazją. Gdyby Węgrzy przycisnęli, to bramek pewnie padłoby dużo, dużo więcej. Mówił nawet, że trochę im nie wypadało aż tak upokorzyć ojców futbolu.

– Prawdziwi dżentelmeni!

– Ale do czasu, bo w rewanżu u siebie Węgrzy wygrali 7:1! Do dziś ta porażka jest najwyższą, jaką miała angielska kadra. Wydaje się, że ten drugi policzek był jeszcze mocniejszy, bo przecież Anglicy wiedzieli już jak grają Węgrzy. Mogli wyciągnąć wnioski po pierwszej przegranej. Znali te ruchy Hidegkutiego. Widzieli, jak pozostali wymieniają piłkę. Poznali uroki węgierskiej karuzeli. Ale nie przeciwstawili się temu. Zwyczajnie nie mieli pomysłu. Ich duma i poczucie wyższości po tych spotkaniach pękły jak mydlana bańka. 

– Pycha kroczy przed upadkiem…

– W przypadku tych z Albionu lepiej mówić o wyjściu z letargu. Upadku nie zaliczyli, bo jednak zaczęli naprawiać piłkę. Ta porażka na Wembley zmieniła ich percepcję futbolu. Otworzyła głowy. Wywołała lawinę reform, bo przecież trzeba było gonić świat. Pewnie też dlatego angielskie kluby zaczęły grać w europejskich pucharach, a jednym z pierwszych trenerów, który do tego namawiał był legendarny Matt Busby. Kto wie, może miał obawy przed kolejnymi kompromitacjami, ale jednak taki krok był jedynym słusznym. Zmieniono metody treningowe i wprowadzano rozwiązania taktyczne z kontynentu. Jednym ze szkoleniowców, których zachwycił węgierski styl był Don Revie, twórca wielkiego Leeds United lat 70.

– Przychodzi mi do głowy jeszcze jedno nazwisko.

– Domyślam się, jakie…

– Alf Ramsey, trener mistrzów świata z 1966.

– I uczestnik meczu z Węgrami na Wembley. Człowiek nim dotknięty. Ramsey był wtedy piłkarzem, który wyciągnął słuszne wnioski. Kiedy został selekcjonerem reprezentacji Anglii oparł zespół na grupie piłkarzy West Hamu, którzy znali się, bo grali ze sobą na co dzień. Sebes w podobny sposób złożył "Złotą Jedenastkę", w której większość stanowili piłkarze Honvéd FC. I w 1966 roku Booby Moore wzniósł w Londynie Złotą Nike. Śmiem twierdzić, że nie byłoby tamtego mistrzostwa świata, bez porażki na Wembley. 

– Już przed rozpoczęciem wywiadu powiedziałeś, że echa tego meczu szybko przekroczyły stadionowe bramy.

– Bo tak było! Zarówno u Węgrów, jak i u Anglików. W National Football Museum w Manchesterze, które dane mi było odwiedzić, znajdują się niezliczone pamiątki z "meczu stulecia". Są oryginalne koszulki, piłka oraz programy meczowe. To wprost nieprawdopodobne, że tak bolesną porażkę, tak mocno się upamiętnia. Z drugiej strony – być może – była to najcenniejsza lekcja w dziejach angielskiego piłkarstwa. Taka, z której wyciągnięto odpowiednie wnioski i dlatego warto o niej przypominać. W węgierskiej świadomości spotkanie to zapisało się jako "6:3". Będąc w Budapeszcie warto zobaczyć jeden z najsłynniejszych murali związanych z piłką nożną. Są na ścianie fragmenty spotkania. Jest też strona tytułowa gazety "Népsport" z 26 listopada 1953, a także bilet wstępu. To największy i chyba najbardziej eksponowany malunek w kraju. 

– Zaryzykuję twierdzenie, że "mecz stulecia" to odpowiednik naszego "cudu na Wembley".

– Widzę podobieństwa. Powtarza się tę historię rokrocznie 25 listopada, jak mantrę. Nieważne, czy rocznica jest okrągła, czy nie. A ślady Wembley 1953 znajdziemy też w węgierskich restauracjach i pubach.

– Obrazy, plakaty?

– Nie, nie! Wchodząc do restauracji można poprosić o wino Magyar-angol fröccs, albo użyć alternatywnej nazwy – "6:3", nawiązującej do wyniku meczu z Anglią. W przypadku tego alkoholu chodzi o proporcje wina do wody. W pubach można napić się też piwa, które tak mocno kojarzy się z tamtym wielkim, londyńskim triumfem.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także