Był na igrzyskach i mistrzostwach świata, startował w Planicy na lotach. Ale Rafała Śliża w polskich skokach narciarskich jednak głównie nie było. "Pracowity, ale pomijany" – taką dostał łatkę. Były reprezentant Polski pożegnał się w 2014 roku. Zniknął z radarów, ale nie ze skoczni. Dziś 41-latek znów lubi dyscyplinę i spełnia się jako trener w WSS Wisła. – Gdybym mógł cofnąć czas, wiem, co zrobiłbym inaczej: miałbym większy luz i większy kombinezon – mówi w obszernej rozmowie z TVPSPORT.PL.
MICHAŁ CHMIELEWSKI, TVPSPORT.PL: – Twój największy sukces w skokach jest z kariery trenerskiej czy zawodniczej?
RAFAŁ ŚLIŻ: – Oj. Chyba jednak zawodniczej. Wielkich sukcesów nie miałem, zatrzymałem się na medalu Uniwersjady, a na poważnych imprezach zżerał mnie stres. Więcej niż w Pucharze Świata to startowałem na zapleczu. Jakieś punkty w elicie się uzbierały, ale też bez przesady. Jest jednak jedno, z czego jestem naprawdę dumny – start w igrzyskach w 2006 roku. Myślałem nawet kiedyś, żeby sobie tatuaż z kółkami zrobić, ale jakoś się ten pomysł rozjechał. A trenerka? Przez moje ręce przeszło już paru kadrowiczów, ale czuję, że w tej drodze nadal jestem na początku. Tamto już mam zamknięte.
– Na początku? A Paweł Wąsek? Mówią: lider kadry. I Letnie Grand Prix wygrał.
– Owszem, pracowaliśmy chwilę razem w klubie, ale byłbym nie fair wobec Jana Szturca, gdybym przypisał sobie jego rozwój. Podobnie jak Olka Zniszczoła, Kacpra Juroszka czy Tomka Pilcha. Ja na razie więcej zawodników to do kombinacji wprowadziłem: Miłosza Krzempka, Grzegorza Mitręgę, młodych Wantuloków... O, Wiktor Szozda, to taki mój wychowanek ze skoków. Dopiero na początku drogi w seniorach.
– Do WSS Wisła trafiłeś od razu w 2014 roku? Po pożegnaniu z karierą?
– A skąd.
– To kiedy?
– Gdzieś po dwóch latach. Gdy się żegnałem, nie chciałem patrzeć na skoki ani o nich myśleć.
– Aż taki miałeś w sobie żal, że to nie poszło tak, jak miało?
– No, chyba spory. Miałem tego dość, szczerze mówiąc.
– Rafał Śliż: pracowity, ambitny, ale pomijany i niechciany. Taką łatkę ci przypięła historia. Słuszną?
– Tak było. Igrzyska? Raz. Mistrzostwa świata i MŚ w lotach? Po razie. Ale ja raz, że późno zacząłem, bo dopiero w siódmej klasie i trener Szturc już na starcie powiedział mi: za późno jest, ale przecież ci nie zabronię. A dwa, że długo to była kombinacja, a nie same skoki. Zmieniłem sport, dopiero gdy szedłem na studia. Wybuchła małyszomania, ruszył boom, a dwubojem mało kto się przejmował i w to inwestował. Żadnych lekarzy, fizjoterapii, opieki dietetycznej itd. Szukałem swojej szansy. Liczyłem, że tutaj się wybiję. Niestety, czasami przegrywałem szanse na własne życzenie, a czasami po prostu byłem niechciany w składzie. Mimo że skakałem lepiej od tych, którzy akurat jeździli na konkursy.
– Tej pracowitości, z której cię pamiętają, nauczyłeś się jako kombinator?
– Chcąc tam cokolwiek osiągnąć, potrzeba maksymalnego poświęcenia. Dwubój to wspaniały sport, ale ciężki, zwłaszcza jeśli aby się utrzymać, chodzisz równocześnie do normalnej pracy. Ja tak miałem, a już w skokach miał tak też np. Piotrek Żyła – w pensjonacie u rodziców – czy Andrzej Stękała. I wielu innych podobnie. Ja nie zrażałem się niepowodzeniami, bo zawsze wiedziałem, czego chcę. Tylko nie zawsze potrafiłem to na końcu wziąć. Zawsze jednak czułem ciąg do treningu, nie bałem się go. Kiedy w rodzinie nikt nie miał jak podwieźć na trening, to od siebie do Łabajowa z całym sprzętem potrafiłem w śniegu i przez górę iść cztery kilometry w jedną stronę. Dzień w dzień. Może to była kwestia charakteru.
– Podobno ci, którzy mają dłuższą drogę na szczyt – zaczynają później albo mają mniej talentu – często pracują ciężej.
– Coś w tym jest.
– Mam jeszcze taką teorię: że potem to z nich, a nie mistrzów, często wyrastają nieźli trenerzy. Bo wcześniej to na sobie sprawdzali metody, których wielkie talenty aż tak nie muszą analizować.
– W tym też coś może być.
– Stres, który cię zżerał, to główna przyczyna niedosytu po karierze?
– Największa. I powiem więcej: dla skoczków, którzy gonią za czołówką i chcą coś udowodnić, nic się od tamtej pory nie zmieniło. Startując głównie w Pucharze Kontynentalnym, tam czułem się pewnie. I skakałem swoje, wyniki były niezłe. Ale gdy brali na PŚ, to wiedziałem, że jako ten spoza kadry A mam być może jedną szansę, aby tam się potwierdzić. A jeśli jej nie wykorzystam, to wracam niżej na tygodnie albo miesiące. To pęta nogi. Ten brak gwarancji, potrzeba potwierdzenia się tu i teraz bez szansy numer dwa, był i do dziś jest największym problemem. Powinno dawać się więcej szans. Tylko tak skoczek zyskuje pewność siebie w okolicznościach, z którymi nie jest obyty. To stara zasada: im bardziej chcesz, tym bardziej nie wychodzi.
– Z wiekiem to człowiekowi nie mija?
– W życiu.
– Jak to wytłumaczyć?
– Tą chęcią zaistnienia właśnie, gdy jesteś w sytuacji, w której… nie istniejesz. Zamiast skakać normalnie, jako ten aspirujący próbujesz dołożyć coś więcej do skoku. A wtedy wszystko się sypie. Dziś młodym zawsze przed konkursami powtarzam: zrób wszystko tak, jak na treningu. Ale sam najlepiej wiem, jakie to jest trudne. Mental w skokach jest wszystkim, choćbyś miał najsilniejsze mięśnie nóg na świecie.
– Jednak odnoszę wrażenie, że są nacje, którym łatwiej wprowadzać do elity nowych zawodników. To jakby w sporej mierze był nasz polski problem.
– Pamiętam, że kiedy jeszcze sam skakałem, to dziwiło mnie podejście Norwegów albo Słoweńców. My chodziliśmy z niskich belek, mocując się niemiłosiernie przy odbiciu. Istna walka samego z sobą. A oni? Rozbieg sama góra, żadnego ciśnienia na progu, bo ich ta duża prędkość zanosiła na dół. I w ten sposób utrwalali technikę, nie podpalali się. Zanim to zrozumiałem, minęły lata. Dziś może mniej tak jest, ale w moich czasach polska szkoła to było siłowe skakanie. Siła, siła, siła, byle "z niższa" ruszać i szarpać z progu. Tak, jakby to, z jakiego najazdu ruszasz, było jedynym wyznacznikiem jakości. Może gdybyśmy w Polsce też, tak jak oni, czerpali więcej frajdy na co dzień z tego skakania, mogli kontrolować bardziej technikę niż prężyć muskuły, to potem w zawodach byłoby inaczej i ta stabilność byłaby większa? Jako zawodnik – pamiętam doskonale – też za wszelką cenę chciałem jeździć z belek, których używali kadrowicze. Dzisiaj jako trener próbuję już mówić zawodnikom: idźcie wyżej, przypilnujcie ruchów, a nie mocy. Moc przyjdzie swoją drogą. Nie zapomnę obozu na starej Średniej Krokwi w Zakopanem. Trenerem był Heinz Kuttin. Dawał polatać w treningach, ale na koniec powiedział: sprawdzian z belki nr 1. I co? Wszyscy bez wyjątku oddali najgorsze skoki. Wtedy wytłumaczył nam, dlaczego tak się stało: że zamiast robić to, co wcześniej, dokładaliśmy coś ekstra, bo przewidywaliśmy niższą prędkość. Przekonaliśmy się, czym to się kończy.
– Jesteś chyba pierwszym polskim trenerem, od którego słyszę, że woli puszczać zawodników z długich rozbiegów niż krótkich.
– To podejście ma wiele plusów. Poza skupieniem na technice również taki, że potem – gdy przyjdą zawody – skoczek wie, jak się ląduje na dole. Nie boi się, kiedy widzi czerwone linie.
– Której z szans, jakie przeszły ci koło nosa, najbardziej żałujesz?
– Prawdopodobnie igrzysk w Vancouver. Zwłaszcza że tamtej zimy, pod jej koniec, zaliczałem na zapleczu podium za podium. Byłem świetnie przygotowany, ale nie trafiłem z kombinezonem. Do tego dochodziła głowa. Wewnętrzne sprawdziany czasem i wygrywałem, a przychodziła rywalizacja i co? I nic. Pamiętam, że już po przegranej walce o skład poprosiłem o nowy kombinezon. Dostałem zgodę i wszystko się odmieniło. Ale za późno. Ja się w ogóle załapałem na czasy, w których jeszcze za mało u nas pilnowano niuansów sprzętowych. Panowało podejście: lepiej trochę za mały, przynajmniej będzie bezpieczny, przynajmniej nie będzie dyskwalifikacji. Dziś to się szalenie odwróciło.
– A koniec kariery też zbiegł się z brakiem powołania na igrzyska – te w Soczi?
– Nie, ja już to miałem postanowione wcześniej. Trenowałem ile mogłem, szło nieźle, ale nie miałem możliwości występowania w zawodach. Nie było mnie w kadrach. Wybierano juniorów, kogokolwiek, a mnie pomijano. Skakałem często lepiej, ale słyszałem od trenerów, że aby się załapać, muszę ich lać. Być lepszy o przynajmniej te 5-7 metrów. Postawili na nowe pokolenie, a mnie odsunęli na boczny tor. Szczerze? Przez takie pomijanie w ostatnich latach straciliśmy multum zdolnych skoczków. Bywało, że w mistrzostwach kraju startowała ponad setka, tylko co z tego, skoro później trenerzy kadry nie robili sprawdzianów przed nominacjami? Po co było trenować, jeśli nie było potem nawet gdzie udowodnić formy? Nie było jak dostać się do składu? Mieli swoich, w strukturach PZN i nie patrzyli raczej, co jest niżej. Ja w końcu uznałem, że mam tego dość.
– Gdyby te sprawdziany były, gdyby droga do składów na zawody pozostawała otwarta, zostałbyś w skokach dłużej?
– Z pewnością. Miałem 31 lat, gdy kończyłem. A już gdy miałem 27, to Hannu Lepistoe uznał, że jestem za stary. Możemy tęsknić za czasami, w których Kuttin i Horngacher regularnie robili wewnętrzne eliminacje do składów na zawody. To było fair wobec całego środowiska, mógł zgłosić się każdy. Jeśli tu ci nie poszło, to za tydzień była kolejna szansa, jakaś motywacja. Ale gdy nastała era Łukasza Kruczka, to to się skończyło. Było: jedziesz ty, ty i ty. I koniec tematu.
– Twoje relacje z trenerem Kruczkiem nie były chyba proste?
– Cóż, nie byliśmy chyba ulubieńcami. Tak samo ja, jak i Piotrek Żyła, dopóki nie zaczął wyraźnie lepiej skakać.
– Które pominięcie przy wyborze składu najbardziej cię zabolało?
– Planica, MŚ w lotach 2010. Zająłem 32. miejsce indywidualnie, ale nie zostałem zgłoszony do drużynówki. Tam była szansa na medal…
– I na twój skok na granicę 200 metrów.
– Zabrakło metra. Plama na honorze! A najlepsze, że ja tam w kilku skokach byłem blisko i ciągle czegoś brakowało. Tego mi cholernie szkoda. Mam najgorszą możliwą życiówkę, której już nie zmienię.
– Imprezy, które miałeś ambicję zaliczać, ale zostawałeś w domu, oglądałeś w telewizji? Czy unikałeś przykrości?
– Te najważniejsze – oczywiście, że tak. Z Pucharem Świata bywało różnie, ale raczej z prozaicznych powodów. Niekiedy wypadała jakaś praca, często trening. Starałem się jednak je później odtwarzać, jeśli było gdzie. Ale zawsze kibicowałem kolegom.
– Gdy ktoś pyta cię o wspomnienia z kariery, co przywołujesz jako pierwsze?
– Wyjazdy do Japonii. One były niezwykłe, inne niż wszystko. W Hakubie skakało się rewelacyjnie, a widok miasta z rozbiegu w Sapporo to coś nadzwyczajnego. Jedynym kłopotem były tam śnieżyce. Kiedy wychodziło się na górę i widziało gęstą chmurę, to modliliśmy się, żeby zdążyć z zawodami zanim przyjdzie ponad skocznię. Japonia była przygodą. Dla nas, chłopaków z mniejszych miasteczek z gór, to był wtedy inny świat, a zwłaszcza że mi rzadko zdarzało się jeździć gdzieś daleko. Nie zapomnę, gdy pojawiła się opcja wyjazdu na Puchar Kontynentalny do USA. Tym się żyło. Nie pamiętam, który to był rok, ale wszystko mieliśmy załatwione. Czekaliśmy na ekipę tatrzańską, ale się spóźniali. Usłyszeliśmy potem, że przy śnieżycy wpadli do rowu, ale jakoś się wyzbierali. My spóźnieni, pędzimy bodaj do Pragi na lotnisko, ale warunki coraz gorsze. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy, zawróciliśmy w połowie drogi do domów. To był cios.
– Ale dotarłeś tam później?
– Tak, USA nie przepadło mi całkiem. W końcu udało się tam wystartować. Iron Mountain, bo o tym miejscu mowa, było jednak trudne. Zawsze wiało, a ze mnie to się śmiali, że kiedy wieje, to ja przestaję umieć skakać. I rzeczywiście coś w tym było, na treningach to samo. Przy ciężkiej pogodzie ja się asekurowałem, byle bezpiecznie wylądować. To też jest nauka, którą przekazuję teraz młodym: że niezależnie od wszystkiego zawsze na skoczni trzeba wykonać te same ruchy. Bo wtedy jest najbezpieczniej.
– To efekt traumy? Wcześniejszego ciężkiego upadku?
– Nie, to chyba jakiś wrodzony strach.
– Pytam, bo Wąsek też się z tym przecież mierzył. Właśnie z takiego powodu.
– On ciężko upadł na Malince. Ale uwierzcie, że gdy jest niepewna aura, to każdy ma z tyłu głowy ryzyko, z jakim wiąże się skok w takich warunkach.
– Kiedy oddałeś ostatni skok?
– Bardzo dawno. Gdy skończyłem karierę, postanowiłem, że zostawię sobie komplet sprzętu – tak na wszelki wypadek. Nawet Wojtek Tajner czasami namawiał mnie, żeby spróbować choćby z mniejszej skoczni, bo on jeszcze niekiedy pójdzie na trening. Startuje nawet w zawodach oldbojów. Tylko że jakoś nie było mi dotąd po drodze. Nie wykluczam jednak, że jeszcze kiedyś pójdę. Ale na pewno nie w zimie. Tylko igelit wchodzi w grę, jest bezpieczniejszy.
– Jesteś z rocznika 1983, idealnie między Fettnerem a Ammannem…
– ...teoretycznie wciąż mógłbym skakać w Pucharze Świata.
– Właśnie.
– Kto by wtedy pomyślał, że ta dyscyplina aż tak się zmieni? Gdy ja zaczynałem, 30-latkowie byli już niemal emerytami. Ten zwrot nastąpił dopiero niedawno.
– To dobrze, że nastąpił?
– Oczywiście. Jeśli ktoś czuje się na siłach i jeszcze nadal coś potrafi, to dlaczego nie? Chociaż nie ukrywam, że to zabawne do oglądania. Mnie nie ma w skokach dekadę, a z Fettnerem byłem jeszcze w parze KO na Turnieju Czterech Skoczni. I nawet tę parę wygrałem! On widocznie zachował w sobie tę chęć do sportu. We mnie ona całkiem wygasła. Ja jako 27-latek byłem piąty albo szósty w rankingu Polaków, tymczasem usłyszałem, że jestem już za stary i nieperspektywiczny. To był duży cios.
– To co dziś powiedzieć o Kamilu Stochu i Piotrku Żyle?
– Są idealnymi przykładami tego, jak zmieniły się skoki.
– A z twojej perspektywy: oni boją się zakończyć karierę czy bardziej nadal wierzą, że mogą wrócić na szczyt?
– I to, i to. A przy tym mają świetną opiekę medyczną, w tym trenerską wiedzę o tym, jak trenować, aby to wytrzymać. To mocno poszło naprzód, długowieczność w sporcie stała się łatwiejsza do osiągnięcia.
– Potrafiłbyś zliczyć, z iloma trenerami pracowałeś?
– Chyba nie. Było ich wielu.
– Zastanawia mnie: na czym polega w skokach trenerska ręka? Co odróżnia złych od dobrych szkoleniowców?
– Haha, ja to nie wiem, czy moi zawodnicy by mnie nadmiernie chwalili, gdybyś ich zapytał! Bo ja jestem raczej niełatwy, wymagający. Wycisk daję i gdy chcę, żeby coś wykonali, to nie odpuszczę. I ma być na sto procent, bo inaczej to bez sensu. Nie lubię obijania się i udawania. Daję w kość, kiedy to widzę – tu brzuszki, tu grzbiety, nie ma lekko. Przy czym nie wiem, czy to jest idealna metoda szkoleniowa. Postępuję tak, bo mi na nich zależy. Choć na końcu wychodzi na to, że u mnie najbardziej niegrzeczni robią najlepszy trening.
– Podziękują za kilka lat.
– Może. Oby. Nie macie pojęcia, ile jest płaczu i marudzenia przy takim – weźmy jako przykład – rozciąganiu. A to jest przecież bardzo istotne w naszej dyscyplinie.
– Z trenowania skoczków-juniorów można się w Polsce utrzymać?
– Powiem tak: przeżyć idzie, ale gdybym nie miał równocześnie swojej działalności, to raczej bym poszedł do pracy gdzieś indziej. W inną branżę. Mając treningi, etat w szkole czy jakieś dodatkowe zajęcie, to da się fajnie polepić, zwłaszcza przy stypendiach z systemu Orlen Cup. Sam klub – mówię ogólnie o polskich realiach – raczej nie ma tyle pieniędzy, aby płacić kokosy. To świat pasjonatów.
– Nie mieści mi się to w głowie.
– Co dokładnie?
– Że po blisko 25 latach boomu na skoki mamy biedne kluby, niedofinansowanych trenerów, a skoczni tyle, co w jednym regionie w Niemczech.
– Gryzie się to z oglądalnością telewizyjną i sławą kadrowiczów, prawda? Ale tak jest. A skoczni, zwłaszcza takich małych dla początkujących, które mogłyby być rozsiane niemal po całej Polsce, to mi najbardziej żal. Bo my w ten sposób zabieramy sobie szansę, żeby wyławiać talenty. Nigdy w życiu nie zapomnę widowni, jaką mieliśmy kiedyś podczas zawodów w Lubawce na Dolnym Śląsku. Tam dzieci do szkół nie poszły, żeby skoki obejrzeć. Było jak na Pucharze Świata.
– Mimo że tak nie myślę, to dla porządku spytam: a może Polska faktycznie ma już w nosie skakanie? I gdyby skocznie istniały w Gdańsku albo Warszawie, to stałyby puste?
– Jest taki klub: Dzikusy Łódź (przyp. red. klub od 2023 działa pod nazwą KS Skocz po marzenia Pabianice). Zaczynali jako amatorska inicjatywa, teraz mają papiery trenerskie i organizują akcje szkoleniowe dla początkujących. Wystarczy zobaczyć, ile tam się osób zapisuje, ile chce spróbować skakania, żeby zrozumieć, jaki to byłby potencjał w dużych miastach. Ale my mówimy o realiach, w których nawet w Wiśle – mekce dyscypliny – nie ma obecnie skoczni 70-metrowej. I żeby na takiej potrenować, trzeba do Szczyrku jeździć. Okres między K40 a pójściem do szkoły sportowej jest najgorszy. Wtedy traci się czas na rozwój. Drugi najgorszy to ten po zakończeniu liceum i wyjście z kategorii juniora. Te dwa momenty zabierają nam najwięcej talentów.
– Jakie są dziś nabory w klubie?
– Szał taki, jaki mieliśmy przy Małyszu albo przy sukcesach sprzed paru lat, osłabł. Temat jest ciężki, nie tylko u nas. Mamy erę elektroniki, wuefy w szkołach stoją na niższym poziomie, dzieciaki mniej ruszają się niż kiedyś. Nie ciągnie ich. A oferta sportu jest ogromna. Jednak wciąż dochodzi do klubu ktoś nowy, ktoś rezygnuje. Mamy teraz ok. 50 zawodników. To niezła liczba. Dziś trening skoczka wymaga poświęcenia ze strony rodzica. Fajnie, że znajdują się tacy, którzy to wiedzą i są do takiego gotowi: zawieź, odwieź, kup coś, pomóż. Kiedyś tak nie było, ale dziś jest.
– Ciebie też wozili na trening?
– A skąd. Gdy przyszedłem z pomysłem, że będę trenował, to usłyszałem: ok, śmiało. Więc chodziłem pieszo. Wyciągów na górę, takich jakie są dziś, też nie było. Nawet na starą Wisłę-Malinkę, a to przecież była duża skocznia.
– Tę samą, która została oblężona w trakcie MP w 2001 roku.
– Wspaniały był to konkurs. Po prostu wspaniały.
– Tamte obrazki odzwierciedlają życie w Wiśle w okresie wybuchu małyszomanii?
– Aż tak, to chyba nie. Wtedy przyjechali turyści, auta zatrzymywały się przy drodze. Codzienne życie w Wiśle było względnie normalne. To znaczy dla nas. Dla Adama raczej nie.