| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Piotr Graban z sukcesami prowadzi PGE Projekt Warszawa. To przedstawiciel generacji młodych polskich trenerów, który długo czekał na swoją szansę. – Kiedy prezes mówił mi, że jestem za młody, że jestem Polakiem, że za mało umiem, to próbowałem ze wszystkich sił udowodnić co potrafię. Pamiętam, że gdy usłyszałem od jednego z nich, że jestem nikim, byłem rozbity – mówi w TVPSPORT.PL. Opowiada też o... gruzińskiej mafii, tym, co się działo zanim dostał szansę w klubie ze stolicy i trenowaniu milionera.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Ty, Michał Winiarski, Dominik Kwapisiewicz, Marcin Mierzejewski, Mariusz Sordyl, Andrzej Kowal, Radosław Kolanek, Emil Siewiorek. Na szesnaście drużyn PlusLigi jest ośmiu polskich trenerów. Czy można powiedzieć, że trend sprzed mniej więcej dekady czy ośmiu lat, kiedy prezesi bardziej ufali szkoleniowcom z zagranicy, odszedł do lamusa? Teraz bycie polskim trenerem jest trendy?
Piotr Graban: – Nie wiem, czy to koniec trendu, co nie zmienia faktu, że według mnie owocuje teraz to, że polscy trenerzy zdobywali doświadczenie jako asystenci. Nowa generacja zaczyna przejmować stery. Dalej mamy dobrych trenerów zagranicznych, ale wcześniej nasi krajowi być może nie mieli wystarczającego doświadczenia. Teraz to się zmieniło i poszliśmy krok naprzód. Temu nowemu pokoleniu, które obecnie dochodzi do głosu, nie możemy mieć nic do zarzucenia.
– Osobiście zauważyłeś to, że polscy trenerzy wcześniej byli traktowani inaczej niż zagraniczni?
– Wydaje mi się, że ważnym aspektem była kwestia komunikacji. Niektórzy prezesi – bądźmy szczerzy – nie mówią dobrze nawet po angielsku, a co dopiero po włosku czy w jakimś innym języku. Komunikacja odbywała się więc "dookoła" lub przez kogoś trzeciego. Nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie można było dostrzec, że w Polsce zagraniczni trenerzy mieli autorytet – wyłącznie ze względu na narodowość.
To ma swoje odzwierciedlenie również w przypadku relacji trener–zawodnik. Czasami szkoleniowcy nie rozumieją graczy, jak ci przeklinają pod nosem i mówią o nich złe rzeczy. Śmieję się, że gdybym nie rozumiał wszystkiego podczas treningu, to pewnie byłoby milej (śmiech). W przypadku mojej drużyny mówię po angielsku, pomimo tego, że zagraniczni zawodnicy są w mniejszości. W innych krajach wymogiem jest nauczenie się obowiązującego tam języka. Jak się to komuś nie podoba, wraca do domu. Zauważyłem, że w Polsce promujemy inne nacje, ale cieszę się, że powoli zaczyna docierać do prezesów, że Polacy wcale nie są gorsi, i że należy dać im szansę.
– Najzabawniejsza sytuacja związana z komunikacją językową, którą miałeś?
– Największy przeskok nastąpił, kiedy Roberto Santilli został zwolniony. Wtedy zawodnicy mieli chyba nieco "we krwi" – byli pozbawieni oporów nadawania pod nosem na trenera (śmiech). Pamiętam, jak raz Artur Szalpuk się odpalił i rzucił coś mocnego. Powiedziałem wtedy "stop" i zaznaczyłem, że może wcześniej to przechodziło, ale teraz nie ma na to szans. Dodałem, że nie może takich rzeczy mówić. Widziałem wtedy konsternację.
Takich sytuacji było bardzo dużo. Umiem języki, ale przede wszystkim je rozumiem. Nawet zawodnicy z Ukrainy powtarzali mi, że przy mnie nie można nic powiedzieć, bo wiem, co mówią. Zorientowali się, że przeszkoliłem się w ukraińskim (śmiech).
– Kiedy odczułeś największą frustrację, bo nie dostawałeś szans samodzielnego prowadzenia zespołu?
– Nie wiem, czy to była frustracja, choć na pewno nie byłem z tego zadowolony. Tak mi się wydawało, że zadasz mi to pytanie i nawet przed wywiadem zastanawiałem się, co ci odpowiem. Kiedy nie dostawałem szans albo ktoś mi nie ufał, włączałem dodatkowy "silnik". Takie reakcje występowały u mnie od dzieciństwa. Mój tata mnie tego nauczył. Mawiał, że kiedy byłem drugi, trzeci lub czwarty, to tak naprawdę przegrałem.
Kiedy prezes mówił mi, że jestem za młody, że jestem Polakiem, że za mało umiem, to próbowałem ze wszystkich sił udowodnić co potrafię. Pamiętam, że gdy usłyszałem od jednego z nich, że jestem nikim, byłem rozbity przez 48 godzin. Po tym czasie włączyłem "silnik" i zabrałem się do pracy. Chciałem udowodnić całemu światu, że się nadaję, że zasługuję na szansę. Tak trudnych momentów miałem kilka i bardzo mnie one umocniły. One spowodowały, że nie spoczywam na laurach i zawsze chcę wygrać.
– Szansa, której nie dostałeś, a której do dzisiaj najbardziej żałujesz?
– Wcześniej żałowałem trochę tego, że kiedy pracowałem przy zespołach żeńskich nie zaufano mi. Miałem wtedy 29-30 lat. Był wakat w klubie, wysłałem CV, a w odpowiedzi usłyszałem, że zawodniczki są starsze ode mnie. Odparłem, że jestem gotowy. Nikt jednak nie chciał mi w to uwierzyć.
– Który to był klub?
– Developres Rzeszów. Wtedy nie był tak mocny jak jest teraz. Później sytuacja powtórzyła się w przypadku Atomu. Odeszli wtedy najmocniejsi trenerzy, a ja chciałem zostać i wziąć odpowiedzialność za zespół. Usłyszałem, że nie jestem na to gotowy. W tamtej chwili pojawiła się szansa z Anglii. Zamieniłem więc siatkówkę żeńską na męską i trafiłem do zespołu, w którym wszyscy przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Do dziś jestem za to bardzo wdzięczny. Ktoś mógłby powiedzieć, że to były słabsze rozgrywki, ale potrzebowałem tego kroku, by się rozpędzić. Dał on mi świadomość, że siatkówka męska w swojej specyfice bardziej mi odpowiada, więcej się w niej dzieje, jest trudniejsza. Wysokie aspiracje miała również w kontekście sponsoringu.
Poza tym wydaje mi się, że w Warszawie mogłem dostać szansę trochę wcześniej. Poczekałem jednak i w końcu się udało.
– W szermierce średnio ci szło, minisiatkówka cię nie zachwyciła. Później starałeś się nadrobić stracony czas w seniorskiej odmianie tej dyscypliny, ale się nie udało. Kiedy zauważyłeś w sobie pierwsze zalążki tego, że powinieneś zostać trenerem?
– W minisiatkówkę pograłem, nawet przytrafiło się jakieś dobre miejsce, ale nie ciągnęło mnie do niej. Do siatkówki wróciłem kiedy miałem szesnaście lat. Żaden poważniejszy zespół nie chciał mi dać szansy, bo byłem "świeżakiem" prosto z ulicy. Postawiłem więc trenować z młodszymi w amatorskich klubach i na plaży. Śmiano się ze mnie, że nie sypiam, bo przychodziłem na obiekt o 10:00 i trenowałem do 20:00. Robiłem wszystko, co trzeba. Dwa, trzy lata zajął mi finalnie powrót na poziom moich rówieśników. Możesz sobie wyobrazić, że w tym okresie nadrobiłem to, co oni wypracowali przez dekadę.
Zrozumiałem jednak, że nie mogę być najlepszy. Tak, jak ci powiedziałem – albo robię coś na sto procent albo wcale. Nie byłem najwyższego wzrostu, jak Michał Kubiak, ale miałem braki techniczne i nie byłem tak doskonały w tym aspekcie jak ten przyjmujący. Pomyślałem więc, że kocham siatkówkę i chcę przy niej zostać, choć granie nie jest dla mnie. W Gdańsku do tego nie było jeszcze wtedy wielkich możliwości w dyscyplinie, więc uznałem, że mogę pójść w trenerkę.
Trafiłem pod skrzydła dwa, trzy razy starszych ode mnie trenerów, zajmujących się zespołami żeńskimi. Początkowo miałem pomóc w treningu poprzez ataki, zagrywkę, blok, by uzupełnić skład. Kiedy zacząłem z nimi rozmawiać, zaproponowali mi funkcję asystenta.
Od szesnastego roku życia wiedziałem, że kocham siatkówkę, ale nie wiedziałem dokładnie, co będę w niej robić. Nie chciałem być wuefistą, bo nie lubię żmudnej roboty, uzupełniania dzienników, walki z rodzicami. Poza tym gdybym widział dzieci, które narzekają, marudzą, że im się nie chce, ćwiczą za karę to nie wiem, czy bym wytrzymał. Jestem raczej nerwowy, chciałbym od razu wszystkich ustawić do pionu (śmiech).
– Które cechy swojego taty w sobie widzisz?
– Waleczność. Mój ojciec lubił się bić, a ja kiedy byłem młodszy, miałem dużo problemów z temperamentem. Całe szczęście nie miałem przez to nigdy większych problemów, choć w dzieciństwie sporo konfliktów z kolegami kończyło się bijatykami. Mam też trzy lata starszego brata, który kiedy wypił piwko, lubił sobie pogadać z ludźmi (śmiech). Później we dwójkę musieliśmy prostować sytuację.
– Gang Grabanów.
– Dokładnie (śmiech). Chodziliśmy na siłownię, mieliśmy specyficznych znajomych, więc kiedy poszliśmy kilka razy na imprezę, to kończyły one się kiepsko. Całe szczęście nie było przy tym zbyt wielkich historii, więc nie ma o czym opowiadać.
Wracając do pytania, po tacie odziedziczyłem też też to, że szanse należy wykorzystywać. Jest bardzo kreatywny, ma własną firmę jubilerską.
– Naprawdę?
– Tak. Miałem możliwość zostać w niej dyrektorem, właścicielem. Namawiał mnie na to kilka lat, ale zawsze mu odpowiadałem, że siatkówka jest najważniejsza, a do firmy mogę wrócić, jeśli nie uda się ze sportem.
– Jak skomplikowana jest droga od hokeisty do człowieka, który sprzedaje pierścionki?
– Nie wiem, musiałabyś o to zapytać mojego tatę. Dorastał w czasach, w których Gdańsk był stolicą bursztynu. Były tam nawet mafie bursztynowe. Każdy znał każdego; miasto wydawało się wtedy mniejsze. Co ciekawe, dorastał na jednym podwórku z Dariuszem Michalczewskim i z nim prowadził część pojedynków pięściarskich (śmiech). Ojciec poszedł w hokej, Tiger w boks.
Jak już wspominałem, tata zawsze był kreatywny. Kiedy trzeba było zmienić produkcję, robił to. Najpierw sprzedawał sam bursztyn, później bursztyn ze srebrem. Kiedy na to nie było popytu, wymyślał coś innego. Mam to po nim. Wystarczy, że nie odpowiada mi choć element danego ćwiczenia, bym zaczął je modyfikować i szukać bardziej optymalnego rozwiązania.
W życiu pomogło mi też to, że tata nigdy nie miał problemów z pieniędzmi. Kiedy ich brakowało, potrzebował dwóch, trzech dni, by je załatwić. Prezentował w tym aspekcie bardzo dużą zaradność życiową. Nigdy więc nie było tak, że cierpieliśmy, bo czegoś nie mieliśmy.
Po mamie mam emocje. Jest bardzo chrześcijańska, religijna i opiekuńcza, a tata – srogi i wymagający – był jej przeciwieństwem. Razem stworzyli nam zbalansowany dom.
– Zabierała co niedzielę do kościoła?
– Kiedy byłem młodszy, tak. Później zwyciężył własny rozum.
– Pracowałeś w Atomie Treflu Sopot. Czy w twoim ostatnim sezonie było widać symptomy nadciągającego kryzysu? Pamiętam, że kiedy ten zespół pojawił się na siatkarskiej mapie Polski w "bogatym" wymiarze, skończyła się era dominacji Muszyny i Bielska-Białej.
– To było wielkie zaskoczenie. Byłem tam do 2016 roku i już wtedy mówiono, że sponsorzy się wycofają. Miał zostać Trefl i miasto. Lorenzo Micelli miał wtedy przedłużyć kontrakt na kolejny rok czy dwa lata. Nagle się okazało, że tego nie zrobi. Dokończyliśmy sezon 2015/2016 bez problemów finansowym, ale wiedzieliśmy, że kolejny nie będzie taki sam.
Liczyłem, że dostanę swoją szansę na debiut w roli pierwszego szkoleniowca. Wzięto jednak Piotra Matelę. Bardzo dobrze prowadził wtedy dziewczyny, a ja wyjechałem do Anglii. Później klub przeniesiono z Sopotu do Krakowa. To była zła decyzja. Gdyby utrzymali go w jednym mieści, nawet na niskim poziomie, to dalej by to trwało.
– Wyjazd do Anglii nastąpił, kiedy miałeś 30 lat. To moment w życiu, w którym wielu ma już stabilność rodzinną i lgnie do osadzenia się w jednym miejscu. U ciebie nastąpił szereg zmian – wyjazd za granicę, zmiana siatkówki żeńskiej na męską, bycie pierwszym trenerem po raz pierwszy. To był gigantyczny przewrót?
– Tak, ale wiedziałem, czego chcę w życiu. Miałem wtedy partnerkę, z którą byłem kilka lat, ale mimo to długo nie zastanawiałem się co do wyjazdu. Powiedziałem jej, że to moja szansa i muszę z niej skorzystać, ponieważ siatkówka jest tym, co kocham. To nie było jednak łatwe. Przyjeżdżała do mnie, czasami ja wracałem do Polski... Jednocześnie spełniało się moje marzenie. Życzę każdemu początkującemu trenerowi takiego doświadczenia.
Ten wyjazd to było całkowite wyjście ze strefy komfortu. Musiałem sobie poradzić. Nie mówiłem nawet dobrze po angielsku! Pojechałem tam jednak bez żadnych oporów i myśli, że nie dam rady. Jechałem robić swoją robotę. Języka uczyłem się na miejscu. Miałem Słowaka w sztabie, który na początku pomagał mi w komunikacji, a także prezesa Polaka.
– Największe wyzwanie?
– Zmotywowanie ludzi, którzy chodzą do pracy albo studiują, by po tym wszystkim przyszli na trening kosztem rodziny i swojego wolnego czasu. Do tego byłem bez bliskich, uczyłem się języka, środowisko było zupełnie inne. Nie miałem też szeregu ludzi w sztabie, większość rzeczy musiałem robić sam.
Dostanie tam szansy było jednak świetne. Wróciłem do Polski dopiero, kiedy poczułem, że trafiłem w mój sufit i muszę zrobić kolejny krok w karierze trenerskiej.
– Co tam zastałeś po siatkarsku? Terafleks był?
– Chyba raz kiedy graliśmy Puchar Challenge w Crystal Palace. Pożyczyliśmy go od Skry Bełchatów. Normalne mecze graliśmy w halach szkolnych, uniwersyteckich – czasami było gumoleum. To był całkowicie inny świat. U nas w Polsce szkoły, uniwersytety mają lepsze obiekty. Miałem jednak bardzo dobrą grupę. Część zawodników miała przeszłość siatkarską.
– Przyjechał do was Krzysztof Ignaczak, prawda? W 2017 roku.
– Ściągnęliśmy go po to, żeby pomógł nam marketingowo. On z kolei marzył o tym, by zagrać za granicą, więc udało nam się spełnić to marzenie. Dogadaliśmy się na dwa, trzy miesiące. Przyjechał, potrenował, zdobyliśmy razem puchar.
Wracając do tematu, oprócz kilku pasjonatów i graczy, którzy byli wcześniej siatkarzami w Polsce, Anglii, Francji na poziomie drugiej ligi, reszta to byli ludzie, którzy przyjechali do Londynu za pracą.
– Kto to finansował?
– Sponsor. Firma, która ma hurtownię budowlaną. Klub opłacał mnie, a kilku zawodników miało stypendium. Miałem chyba najwyższy kontrakt jaki był kiedykolwiek – możliwe, że nawet w całej lidze. Porównując te zarobki do Polski, były one bardzo małe, ale pozwoliły mi na utrzymanie. Dzięki temu mogłem skupić się na pracy.
– Najdziwniejsze zawody twoich podopiecznych z Londynu?
– Mieliśmy prawników, informatyków, kierowców ciężarówek. Jeden z nich był wysoko postawionym dyrektorem w banku Goldman Sachs. Kiedyś zaczęliśmy na niego mówić "milionarz", bo raz po polsku chciał powiedzieć, że jest milionerem. Zapytał więc o słowo – "milionarz".
Po którymś z treningów zapytał mnie i mojego asystenta, czy może nas zaprosić na piwko. Dodał, że dostał premię i chce to uczcić. Zgodziliśmy się więc. Wypiliśmy i zapytał, czy może postawić nam drugie. Powiedzieliśmy, że to nasza kolej, ale ten zaprzeczył i ponownie powiedział, że dostał premię. Porozmawialiśmy chwilę i przyznał się, że podpisał kontrakt i jednorazowo otrzymał 32 tysiące funtów nagrody. Stwierdziliśmy, że w takim razie na jeszcze jedno piwko faktycznie starczy (śmiech). W drużynie był więc też i milioner, który miał pasję. Po pracy przychodził trenować i grać.
Poza tym byli również student oraz piekarze i dostawcy, którzy rozwozili chleb.
– Trudno było zgrać was wszystkich treningowo?
– Trenowaliśmy tylko wieczorami, a siłownię każdy wykonywał sam.
– Czy pracy z kadrą Gruzji U-19 można było żałować?
– Nie, niczego nie żałuję. Pojechałem z wielką nadzieją, bo wiedziałem, że pracują tam kompetentni ludzie. Wiceprezesem był Gruzin, który pracował w wielkich włoskich korporacjach. Niestety, dość szybko go odsunięto – po dwóch tygodniach od mojego przyjazdu. Kierowniczką z kolei miała być kobieta z Polski, ale jej też się pozbyto.
– Dlaczego?
– Układy, układziki. O ich prawdziwej skali przekonałem się jednak jakiś czas później. Mogę powiedzieć, że to była mafia. Pracował tam człowiek, który był "nadprezesem". Jeździł na wyjazdy. Ze mną niemal nie rozmawiał, bo nie potrafił angielskiego, chciał gadać tylko po rosyjsku. Odsuwał ludzi i wpychał swoich na stanowiska.
Pojechałem tam z wielką nadzieją i motywacją. Specjalnie wybrałem się do Gruzji wcześniej niż planowałem, by przygotować zespół do mistrzostw Europy. Mogłem pojechać na miesiąc, wziąć swoje pieniądze i miałbym święty spokój. Uznałem jednak, że wszystko zbuduję od podstaw. Zaczęliśmy od terminarza, hali i od tego, by stworzyć siłownię.
Wszystko wyglądało coraz lepiej. Wtedy przed mistrzostwami Europy zaczęły spadać "bomby". Pojechaliśmy do nowej hali na obóz przygotowawczy. Okazało się, że obiekt nie był w ogóle gotowy. Opowiadano mi, że wszystko jest tam perfect, a hala wyglądała jakby dwa lata nikt tam nie zaglądał. Pytałem o hotel – mówili, że jest idealny, ma siłownię i strefę regeneracji.
– Zgaduję, że tak nie było.
– Całe szczęście, że zapobiegawczo wziąłem trochę sprzętu ze sobą. Siłownia była sprzed trzydziestu lat. Zawierała jeden rozwalony atlas i cztery hantle. Basen był bez wody, a sauna nie działała od covidu. Hotel za to faktycznie był piękny, położony nad kanałem, wyglądał dobrze. Kiedy zapytałem, czy są w stanie poprawić niedogodności, odpowiedziano mi, że tak, następnego dnia. Jak możesz się domyślić, wtedy też nic się nie wydarzyło.
Poza tym miałem niepokornych zawodników, którzy nie lubili wspomnianych układów i nie chcieli się dostosować. Jeden czy drugi nie najprzychylniej odezwał się w kierunku prezesa. Efekt? Tydzień przed mistrzostwami Europy trzech moich najlepszych zawodników wyleciało. Poszedłem do prezesa i z nim o tym porozmawiałem. Okazało się, że istotną rolę odegrało również to, że... nie byli Gruzinami "czystej krwi".
– Co to za "Harry Potter"!
– Ich rodzice pochodzili z Armenii, oni urodzili się w Gruzji. Zapytałem więc, czy mają paszporty gruzińskie. Usłyszałem, że tak. Zapytałem znów, czy są najlepsi. Również usłyszałem odpowiedź twierdzącą. Po wielkich mediacjach udało mi się dwóch z trzech przywrócić do gry. Gdyby jeszcze doszedł ten trzeci... Turniej mógłby się wtedy ułożyć zupełnie inaczej.
Kolejny przykład? Poprosiłem federację o środki medyczne – przeciwzapalne, maści, tejpy. Wiesz, co oni mi przynieśli?
– No co?
– Jeden bandaż, nożyczki i lód w sprayu. Oddali to za hasłem, że to wszystko, o co prosiłem, choć lista była długa na A4. Tendencja była więc jasna. Załatwiali dziesięć procent z tego, co było nam potrzebne. Pierwszy trening? Zaczynamy, chcę wyjaśnić, jak pracujemy, a moi asystenci znikają. Okazało się, że poszli na papierosa. Na biurku trenerskim było też dwadzieścia telefonów. Zapytałem, co to jest. Okazało się, że asystenci podczas zajęć odbierali telefony chłopaków. Dla wszystkich było to w porządku. Totalny absurd.
Powiedziałem, że to tak nie działa. Krok po kroku zmieniliśmy ich podejście, choć było trudno. Zapanowaliśmy pierwsze video o 16:00. O tej godzinie stawiło się trzech zawodników i jeden asystent. Ten ostatni wyjaśnił mi, że wszyscy zbiorą się za pół godziny lub godzinę, że w Gruzji nie da się tego uporządkować. Okazało się, że się da. Na kolejnym spotkaniu wszyscy byli punktualnie.
Mam jeszcze jedną ciekawą historię.
– O mafii?
– Tak. Chyba jeden z jej przedstawicieli, bo wszyscy się go bali, chciał wcisnąć swojego syna do składu na mistrzostwa, a młody był najgorszym przyjmującym z całej ekipy. Co więcej, grupa go nie lubiła, bo obnosił się swoimi koneksjami. Powiedziałem mu, że jeśli nadal będzie się tak zachowywał, wyleci z drużyny. Po moich słowach przyszli do mnie asystenci i prezesi, mówiąc, że ten siatkarz musi zostać w składzie. Odparłem im, że powinni sprawić, że w końcu się zaangażuje, a może wtedy znajdę dla niego miejsce.
Wrócił do zespołu, ale jako drugi libero, bo miałem zbyt dobrych czterech pozostałych przyjmujących, by któregokolwiek z nich zstąpić. Okazało się, że poleciał z tym do taty. Po godzinie od tej informacji przyjechał ojciec. Moi asystenci trzęśli się jak nigdy w życiu. Mówili, że musimy wprowadzić zmiany w składzie. Odpowiedziałem im, że lista ze składem trafiła już do supervisora i nic nie mogę zmienić.
Prawdziwa awantura zaczęła się, gdy ojciec zawodnika mnie znalazł. Wyzywał mnie przez dobre piętnaście minut w trzech językach. Zrozumiałem tylko tyle, że nie potrafię się poznać na talencie jego syna. Patrzyłem na niego spokojnie, nie odpowiadałem. Jak już wyrzucił z siebie pierwsze frustracje, powiedziałem, że powinniśmy wyjść i porozmawiać spokojnie o jego dziecku. Chciałem wyjaśnić, że robi mu krzywdę groźbami pchając go do kadry, ale ten dalej wyzywał mnie od idiotów i klaunów. Wkurzyłem się więc i powiedziałem, że to ja jestem trenerem kadry i skoro mu się nie podoba, to ma zabrać synka i z nim nigdy nie wracać.
Prezesi byli załamani. Po wszystkim udałem się do supervisora, by skorygować listę. Powiedziałem, że zostałem bez zawodnika i muszę dokonać rotacji. Wzięliśmy w to miejsce środkowego, który był najszczęśliwszy na świecie, że dostał szansę.
Choć graliśmy super mistrzostwa, po trzech dniach prezesi przyszli do mnie i powiedzieli, że jestem zwolniony. Co zabawne, po turnieju zwrócili się do mnie z prośbą, abym za rok ponownie dołączył do drużyny. Podziękowałem im serdecznie (śmiech). To była jednak fantastyczna przygoda.
– Po Gruzji wróciłeś do Warszawy. W trakcie sezonu rozstano się z Roberto Santillim i dostałeś szansę bycia pierwszym trenerem. Jaką szatnię zastałeś?
– Po Gruzji potrzebowałem oddechu, więc w sumie cieszyło mnie w jakimś stopniu, że będę asystentem. Pierwsze wrażenie po przyjściu do klubu? Nie jest tak łatwo i kolorowo jak myślałem. Działy się bardzo słabe rzeczy. Nie było krzyków, ale warsztat, przygotowanie do meczów, ćwiczenia czasami były dla mnie karygodne. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca.
Ciekawe było to, że mimo że trener Santilli próbował niszczyć zawodnika po zawodniku, szatnia trzymała się razem. Ewidentnie doszedł do myślenia, że chce zdominować wszystkich. Chciał podporządkować sobie wszystkie drużynowe autorytety.
– Od kogo się zaczęło?
– Od Piotra Nowakowskiego. Coś kazał mu wykonać, Piter nieco to zmodyfikował i się zaczęło. Tak się zagrzał, zdenerwował... Powiedział, że ostatni raz coś takiego zrobił. Piotr odpowiedział, że ok. To był jednak koniec relacji między nimi, zamknął się na szkoleniowca. To zrozumiałe – jeśli ktoś nie ma do ciebie szacunku, to czemu masz z nim rozmawiać?
Później stwierdził, że skoro Andrzej Wrona jest kapitanem, to ma wszystkich pilnować. Wśród zasad było wyłącznie zdrowe jedzenie, a także to, że zawodnicy mieli korzystać z telefonów maksymalnie przez godzinę. Jeśli byłoby tego więcej, to umysł by im się zmęczył i nie byliby gotowi do treningu. Któregoś razu spaliśmy w jednym z hoteli. Jakaś głośna grupa była obok nas. Nieoczekiwanie Roberto wezwał mnie, kierownika drużyny i właśnie Andrzeja. Powiedział mieliśmy pilnować ludzi, a tu zawodnicy piją wódkę i są głośno. Odparliśmy, że nie wiemy, o czym mówi, bo wszyscy są profesjonalni i żaden z naszych siatkarzy nie brał w tym udziału. Wiedzieliśmy o tym, bo przeszliśmy przez korytarz, podczas gdy on zza zamkniętych drzwi wydawał wyroki. Czara goryczy była bliska przelania.
Wkrótce zaczął traktować Damiana Wojtaszka jak dziecko. Na końcu treningu kazał mu zostawać na dodatkowe powtórzenia obrony z wystawą z najmłodszymi zawodnikami. W pewnym momencie "Mały" był już zagotowany. Kiedy jeszcze na video trener powiedział mu, że tak i tak nie może grać, to był koniec. Zaczęły się spiny, ze strony Włocha przekleństwa... Niektóre jego pomysłowe ćwiczenia wzbudzały uśmiechy. W momencie, w którym zorientował się, że miałem zaufanie w klubie, kazał mi sędziować fragmenty gry w czasie treningów, bylebym nie rozmawiał z zawodnikami.
Zapomniał o tym, że w drużynie miał mistrzów świata w siatkówce, ludzi o olbrzymim talencie i wiedzy, a traktował ich jak uczniów. Kiedy coś im nie wychodziło, potrafił wyjść na środek boiska i zacząć wymachiwać rękami. Zawsze powtarzał: "Play like a sense of volleyball". Nikt nie wiedział, o co mu chodziło.
– Można powiedzieć, że wtedy szatnia się zjednoczyła?
– Tak. Nie graliśmy tak dramatycznie, jak wyglądały treningi. Rozstanie się z Roberto mogło nadejść szybciej, ale chłopaki "chronili" go tym, jak prezentowali się na boisku. Kiedy przejąłem drużynę, gracze pogadali ze sobą, o czym dowiedziałem się dużo później. Powiedzieli, że dadzą mi szansę, będą grać i trenować jak nigdy. Nigdy nie widziałem tak trenującego zespołu. To przełożyło się na serię kilkunastu zwycięstw z rzędu.
– Lubisz Oleha Płotnickiego?
– Nie mam do niego nic, choć momentami jego zachowanie jest dla mnie rażące, bo nie wiem, czy powinno się tak wypowiadać o federacji, prezesach i tym, jaki wybór podjęli. Jest świetnym zawodnikiem. Powinien popracować jednak nad komunikacją – i nie chodzi tylko o kontekst kadry, ale i klubu, w którym "za dużo grał". Personalnie jednak nic do niego nie mam.
– Trudny był temat zarządzania kadrą Ukrainy w kontekście tego, co dzieje się w tej chwili w tym kraju?
– Niektórzy z tyłu głowy mieli to, że mogą dostać powołanie wojskowe – szczególnie, kiedy skoczyła im się karta pobytu. Bali się, że jak wrócą, to już stamtąd nie wyjadą. Poza tym prowadzenie zespołu, w którym zawodnicy boją się o swoich bliskich, nie jest łatwe. To zrozumiałe, że w pewnych momentach żyli tym, czy ich rodziny są bezpieczne oraz gdzie spadły pociski podczas nalotów. Mimo tak trudnej sytuacji widziałem jednak w tych siatkarzach olbrzymi profesjonalizm. Pracowali bardzo ciężko i sumiennie, za co trzeba ich pochwalić.
– Gdzie sięgają twoje ambicje?
– Najwyżej jak się da. Sufitu nie ma.
– Czyli w wakacje widzimy się na zgrupowaniu reprezentacji prowadzonej przez Nikolę Grbicia? Słyszałam takie pogłoski.
– Nie widzimy się. Bardzo chciałbym być w kadrze narodowej seniorów i ją prowadzić. Teraz w niej jednak nie będę, lato spędzę gdzie indziej. Być może za kilka dni dowiecie się gdzie.
Czytaj również:
– Rywalka Polek na MŚ... oskarżana o bycie mężczyzną!
– Stare znajome i egzotyka. Korzystne losowanie reprezentacji Polski siatkarek na MŚ
– Rekord pobity: 45-latek zagrał w PlusLidze. "Dużo siedzę przy komputerze"
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1009 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.