Jan Firlej to rozgrywający PGE Projekt Warszawa i zawodnik, który pojawiał się już w reprezentacji Polski siatkarzy. Nie pełnił w niej jednak roli wiodącej. – Nie jestem spełniony w kontekście kadry. Chciałbym pełnić większą rolę – zapowiada w TVPSPORT.PL.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jeszcze jesteś młodym zdolnym?
Jan Firlej: – Jak zgolę wąsa to tak (śmiech).
– Wąs w stylu "Czterdziestolatka", prawda?
– Tak, tak (śmiech). Mówiąc poważnie, czuję się młody. Zdrowotnie wszystko jest super. Mimo to muszę stwierdzić, że 28 lat chyba wykracza poza ramy opisujące młodego, zdolnego siatkarza. Końcówka to 22–23 lata. Nie zmienia to faktu, że zawodnik rozwija się całe życie. Nigdy nie jest za późno, żeby robić kolejne kroki. Na naszej ligowej arenie bardziej przypisuję się jednak do zawodników doświadczonych, a nie młodych.
– Jesteś w miejscu, w którym chciałeś być?
– Dobre pytanie. W kontekście ligowego grania można powiedzieć, że w jakieś części tak. Jestem w drużynie, która bije się o medale. Zeszły rok był dla nas bardzo udany. Wygraliśmy Puchar Challenge po znakomitej rywalizacji z włoską Monzą oraz brąz PlusLigi. W tym roku nasze cele są równie ambitne. Chcę wygrywać jeszcze więcej.
Rozgrywający mający 28 lat to nie jest jeszcze zawodnik "rutynowy". Moja pozycja wymaga grania i obycia na boisku. Nie jestem jednak spełniony w kontekście kadry. Chciałbym pełnić większą rolę w reprezentacji Polski siatkarzy. Bez tego aspektu myślę, że jestem w miejscu, w którym chciałem być.
– O żywotności twojej pozycji świadczy choćby to, że w wieku 37 lat Grzegorz Łomacz odniósł największy sukces w karierze – srebro olimpijskie.
– Tak jest. A do tego Łukasz Żygadło w wieku 45 lat wrócił do gry, więc wszystko jest możliwe. W grupie Ligi Mistrzów mamy zespół z Ljubljany, z którym zagraliśmy już dwa mecze. W nim na pozycji rozgrywającego numer jeden występuje Mikko Esko, który ma 46 lat. Mam więc nadzieję, że "żywotność" w siatkówce będzie się wydłużać.
– Pozycja rozgrywającego w polskiej kadrze jest najbardziej "zamrożoną", wrzuconą w ramy systemu, który został wybrany? Trudno jest się naprawdę załapać, bo jak się zmienia rozgrywającego, to zmienia się cały system?
– Czy zamrożona? Nie wiem. Przez lata ostatnie była para Fabian Drzyzga i Grzegorz Łomacz. Teraz jest Marcin Janusz z Grześkiem i było pewne, że to oni pojadą do Paryża. Pozycja rozgrywającego jest najbardziej obarczona odpowiedzialnością na przestrzeni spotkania. Rozgrywający to mózg drużyny, który podejmuje decyzje, a często są one niełatwe. Niektórzy szkoleniowcy dają rozgrywającemu więcej swobody, inni mniej. Od tego też zależy dobór zawodników na tej pozycji. Faktycznie, zgodzę się więc z tym, że to pozycja z najmniejszą liczbą rotowań na przestrzeni ostatnich sezonów reprezentacyjnych.
– To cię uwiera?
– Może trochę. Młodszy nie będę, ale staram się robić to, co mogę, by iść naprzód. Kiedy spojrzę na ostatnie lata, widzę stały progres w swoim poziomie sportowym. Moment, w którym wyjechałem do Belgii, był dla mnie punktem zwrotnym. Od tamtej chwili chciałem być "jedynką" w klubie i stale rozwijać swoje umiejętności. Czuję, że co roku prezentuję wyższy poziom.
– Weber, Grbić, Zagumny – trzech ludzi, z którymi współpracowałeś. Z którego z tych rozgrywających chciałbyś mieć najwięcej?
– Paweł Zagumny... Kiedy dojrzewałem i zaczynałem się interesować siatkówką na poważnie, Paweł był zawodnikiem, którego śledziłem, oglądałem. Był dla mnie na tyle ważna postacią, że właśnie ze względu na niego gram w koszulce z numerem "5". Uważam, że to rozgrywający, który trafił w "złoty środek" – łączył grę kombinacyjną z efektywnością. Bardzo lubię się bawić naszym sportem, ale jednocześnie chciałbym być tak skuteczny w rozegraniu jak on. Ten aspekt rozwinął się u mnie również dzięki współpracy z Nikolą Grbiciem.
Javier Weber w czasach bycia zawodnikiem wybierał mocno kombinacyjne zagrania, był trochę szalony (śmiech). Nikola był z kolei do bólu efektywny. Guma natomiast stał się łącznikiem między tymi dwoma stylami. Staram się iść właśnie w tym kierunku.
– Wiem, że byłeś już o to pytany, ale zapytam od nieco innej strony. Grałeś z Pawłem w Politechnice. Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie? W końcu to był twój idol.
– Pamiętam mecz z ZAKSĄ chyba Pucharze Polski. Grałem wtedy w grupie młodzieżowej w Radomiu. Miałem okazję obejrzeć to spotkanie od deski do deski. Skupiłem się stricte na grze Gumy – jak wygląda w trakcie meczu, jak prowadzi grę, jak się zachowuje. Wywarł na mnie duże wrażenie.
Pamiętam, że Jakub Bednaruk zadzwonił do mnie z propozycją podpisania kontraktu w Warszawie. Jak dziś słyszę jego słowa – że chce, bym był drugim rozgrywającym przy Pawle. To było dla mnie coś niesamowitego. Dał mi tydzień na zastanowienie, a ja oddzwoniłem już następnego dnia, nawet nie znając szczegółów kontraktu. To była dla mnie petarda, spełnienie moich marzeń.
– Jak Paweł Zagumny przełamuje barierę pokoleniową z zawodnikiem, który mógłby być jego dzieckiem, a jest jego kolegą z drużyny?
– Na pewno było niezręcznie przez okres przygotowań i początek sezonu. Kuba Bednaruk ciągle się śmiał, że brakuje żebyśmy mówili do Gumy "Dzień dobry, proszę pana". Mimo dystansu każdy z nas starał się chłonąć jak gąbka wszystkie informacje, które mógł od Pawła.
Przyznam, że męczyłem Gumę różnymi pytaniami, zagadywałem go po treningach. Całe szczęście, że kiedy widział, że ktoś chce się uczyć i podchodzi do tego z dużym zainteresowaniem, starał się pomóc. Pytałem go o konkretne akcje, rady, jak podejść do różnych sytuacji na treningu...
Los zdecydował, że w drugim sezonie Guma złapał kontuzję. Dojście do siebie miało mu zająć miesiąc, ostatecznie skończyło się na trzech. Odbyłem więc przyśpieszony kurs siatkarskiego dojrzewania, bo musiałem grać od deski do deski całe spotkania. Niekoniecznie było to z korzyścią dla zespołu, ale ja na pewno bardzo dużo się nauczyłem, mając te 19 czy 20 lat.
To były ekstra spotkania. Najważniejszym starciem był wtedy dla mnie mecz z PGE Skrą Bełchatów na Torwarze. Zespół rywala był naładowany gwiazdami po uszy – Karol Kłos, Mariusz Wlazły, Srećko Lisinac... Wygraliśmy 3:1. Chwilę później przegraliśmy z Effectorem Kielce w Pucharze Polski. To była więc droga z nieba do piekła (śmiech).
– Paweł podpowiadał w trakcie meczów?
– W czasie starcia na Torwarze tak. Po drugim secie powiedział mi, żebym do niego podszedł, bo ma dwa słówka. Nie rozmawialiśmy długo, dał mi dwie, trzy trafne uwagi i wróciłem do gry.
– Do dziś jesteś "synkiem" Jakuba Bednaruka? Śmiali się, że nim jesteś ze względu na fizyczne podobieństwo, ale również na to, że to on cię wprowadził do "dorosłej" siatkówki.
– Jestem mu bardzo wdzięczny za szansę przejścia do Warszawy. To była moja pierwsza oferta. Nie zmienia to faktu, że myślę, że jego "synkiem" byłem tylko przez pierwsze dwa sezony. Później trenerem został Stephane Antiga. Do dziś jednak kiedy się spotykamy, Kuba trochę się z tego śmieje.
– Gdybym zaprosiła cię do tańca, to który byś wybrał? Słyszałam, że twoją pierwszą miłością przed siatkówką był taniec.
– To była bardzo krótka przygoda (śmiech). Poczucie rytmu zawdzięczam jednak wspomnianym przez ciebie zajęciom. Uczestniczyłem w nich razem z siostrą. Nie były to wielkie lekcje tańców klasycznych, a raczej rytmika. Do dziś bardzo lubię jednak tańczyć.
– Gdyby nie kostka i jej kontuzja byłbyś Alcarazem albo chociaż Janowiczem?
– Nie wiem, ale jestem bardzo ciekawy jakby się to wszystko potoczyło.
– Był potencjał, bo w "Rolandzie Gyrosie" zdobyłeś trzecie miejsce.
– Znakomity turniej (śmiech). Odbywał się w przerwie covidowej, całkowicie amatorska rozgrywka. Tenis to moja pierwsza prawdziwa miłość. Do dziś lubię grać w niego w wolnych chwilach i kiedy jest okazja, to między sezonami wychodzę na kort. Pamiętam, że pojechałem na swój pierwszy turniej z chłopakami, którzy trenowali już od lat.
– Wygrałeś go.
– Tak, a rok różnicy w tym wieku to przepaść, jeśli chodzi o trening. Udało mi się wtedy wygrać, co pokazuje, że miałem do tego dryg. Sam jestem ciekaw, czy coś z tego by wyszło.W tamtym czasie chciałem być jak Andy Roddick.
– Kto był lepszy w siatkówkę przez kanapę – ty czy tata?
– Wynikowo chyba ja, natomiast dostawałem duże fory. Rozstawialiśmy oparcie z kanap na dywanie. Ten miał wzór, który tworzył idealne linie. Graliśmy balonem i miękką piłką.
– Nie mogłeś usiedzieć w miejscu, co?
– Totalnie.
– A konie?
– Rodzice jeździli konno przez pewien okres, a my z siostrą do nich dołączyliśmy. Traktowaliśmy to raczej jako zabawę, ale postawy w stępie i powolnym kłusie mam! Możliwe więc, że teraz utrzymałbym się na koniu (śmiech). Kusi spróbować, bo kończę serial "Yellowstone" i wspomnienia odżyły (śmiech).
– Tenis, konie... Pochodzisz z zamożnej rodziny, prawda?
– Niczego nam nie brakowało. Nie było to jednak "no limit". Byliśmy na dobrym poziomie finansowym w tamtych czasach i rodzice bardzo dużą wagę przykładali do mnie i siostry w kontekście rozwoju.
– Co robi teraz siostra?
– Aktualnie jest na macierzyńskim. Zdobyła uprawnienia przewodnika po Warszawie. Jednocześnie pracuje w HR.
– Na początku rozmawialiśmy o tym, jak czasami nie jest łatwo wywalczyć sobie miejsce. Ty masz w tym praktykę, bowiem robiłeś to już w dzieciństwie. Ponoć z powodów szkolnych nie było cię na pierwszym treningu, na którym przedstawiano wam zasady gry 6 na 6 i... miałeś z tym trudności. Później pojechaliście na turniej i nie wiedziałeś, gdzie masz stać.
– Dobre wspomnienie, mało kto o tym wie. To prawda. W młodszym młodziku przyszedł czas na naukę ustawień i pierwsze zajęcia w szóstkach. Miałem wtedy poprawkę i nie mogłem być na tym treningu, choć bardzo chciałem. Moja nieobecność poskutkowała tym, że w hierarchii rozgrywających spadłem na trzecią, czwartą pozycję. Chwilę później mieliśmy grać turniej. Szkoleniowiec postawił więc na kolegów, którzy byli na wspomnianych zajęciach z ustawień.
Bardzo mnie to zirytowało. Postawiłem sobie za cel, że pokażę, że się nadaję, i że to ja powinienem grać. Chciałem jak najszybciej nadrobić braki.
– Ile ci to zajęło?
– Kolejny turniej organizowany był w niedługim odstępie czasu. Pojechałem do niego i miałem grać, znając tylko ustawienia P1 i P6 (śmiech), bo były przy siatce. Reszta była na czuja.
– Koledzy cię przepychali we właściwe miejsce?
– Trener starał się podpowiadać, ale ja oczywiście pokazywałem, że wszystko wiem (śmiech). Po tym turnieju wiedza mi się jednak utrwaliła i nie miałem problemów z ogarnięciem ustawień.
– Dlaczego nie startowałeś do Spały?
– Nie dostałem zaproszenia. Nie łapałem się wtedy na finałowe zmagania Turnieju Nadziei Olimpijskich, który odbywał się w Spale. Wybrałem więc liceum ogólnokształcące w Radomiu i z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony, bo dzięki temu mogłem zaznać życia wśród rówieśników.
– Czułeś, że jesteś inaczej traktowany przez to, że nie byłeś absolwentem Spały?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie wykluczam jednak, że faktycznie na początku mogło mi być nieco trudniej się przebić. Kiedy trenerzy szukają młodych zawodników do swoich zespołów, zwracają się właśnie w stronę SMS-u. Kuba Bednaruk wybrał jednak inną drogę. Przyjechał na turniej finałowy juniorów do Częstochowy. Chciał być na meczu MOS-u, a my graliśmy z tym rywalem o piąte miejsce. Gdyby polegał wyłącznie na dyplomie ukończenia szkoły w Spale, to dziś moglibyśmy ze sobą nie rozmawiać.
– Faktycznie wiele mu zawdzięczasz.
– Możliwe, że najwięcej w karierze.
– Lindemans Aalst – ryzyko czy najwłaściwszy krok w karierze?
– Po sezonie spędzonym u Stephane'a Antigi zrobiłem bardzo duży postęp techniczno-taktyczny. Poczułem, że to jest maks z tego, co mogłem wycisnąć z bycia drugim rozgrywającym. Porozmawialiśmy więc z moim menedżerem, Jakubem Michalakiem, że czas coś zmienić. Znalazła się wtedy oferta z Belgii. Zgodziłem się, bo wiedziałem, że jadę tam do grania. Poza tym moim zmiennikiem miał tam być chłopak, który kończył młodzieżówkę belgijską, więc perspektywa grania była dość pewna. Długo się nie zastanawiałem. Dodatkowym plusem było też to, że nie miałem tam być sam. W zespole byli też inni Polacy.
– Na jakim poziomie finansowym stała wtedy liga belgijska?
– Trudno mi się teraz do tego odnieść, bo czasy się zmieniły. Poza tym przyjeżdżałem tam jako zmiennik z polskiego klubu ze środka tabeli. Na pewno nie była to jednak liga porównywalna finansowo do naszej. Może można by zrównać zespoły z dołu polskiej tabeli z topowymi z Belgii? Wiedziałem, że jeśli wszystko się poukłada i będzie zdrowie, to to pozwoli mi wrócić do Polski na wyższy poziom.
– Po Belgii oferty się posypały?
– Zaskakująco tak. Miałem kilka ofert, na pewno od mistrza Belgii, czyli Maaseik, którą naprawdę rozważałem. Klub chciał jednak wtedy podpisać ze mną kontrakt na trzy lata, a mnie wydawało się, że w sumie cztery lata w Belgii to dla tak młodego zawodnika jak ja trochę za dużo. Mocnym argumentem była jednak gra w Lidze Mistrzów.
Finalnie cieszę się, że wróciłem do Polski, choć to, co wyciągnąłem z gry za granicą było bezcenne. Wygrywaliśmy mecze, a tego też trzeba się nauczyć będąc rozgrywającym. Możliwe, że moja przygoda z siatkówką potoczyłaby się inaczej, gdybym grał w zespole PlusLigi z końca tabeli, który głównie by przegrywał.
– Jak wiele się zmieniło w Warszawie, kiedy stery przejął Piotr Graban?
– Piotrek przyjmując zespół bardzo dbał o relacje z zawodnikami. To była z mojej perspektywy największa różnica. Wcześniej tego nie było. Nie miał on wtedy długiego stażu jako pierwszy trener, dlatego też dużo rozmawiał z bardziej doświadczonymi siatkarzami. Pytał ich jak się czują, co zmienić, by grało im się komfortowo. Widać było, że zależało mu na tym, by zespół funkcjonował jak najlepiej. To była ta główna zmiana. Za nią poszła atmosfera, która zaczęła się robić coraz lepsza. Zwycięstwa częściej łączą, a nie dzielą, więc wszystko wracało na właściwe tory. Piotr zbudował też poprawnie mikrocykle treningowe.
To była spora odmiana. Wcześniej przegrywaliśmy, mieliśmy jedenaste miejsce w tabeli. Po starciu w Suwałkach frustracja była duża. Kiedy początkowo przegrywaliśmy, trener powtarzał, że zaczynamy od nowa. Ile razy w sezonie można jednak to robić? Z perspektywy czasu uważam więc, że przejęcie sterów przez Piotrka było dobrą decyzją.
– Masz jeszcze ważny kontrakt w Warszawie na kolejny rok?
– Tak, zostaję.
– Jaki macie cel na ten sezon?
– Mamy bardzo ambitną grupę zawodników. Kuba Kochanowski super wkomponował się w nasz zespół. Chcemy się bić z najlepszymi. Cel to medal mistrzostw Polski, Puchar Polski i Final Four Ligi Mistrzów. Ciężko pracujemy na treningach. Nikt nie spoczywa na laurach. Bardzo mnie to cieszy, bo jestem z tych, którzy lubią trenować. Niezwykle podoba mi się to, że napędzamy się sami na tych treningach. Rywalizacja występuje na każdej pozycji.
Mój cel indywidualny jest taki, jaki wspomniałem na początku rozmowy. Chcę znów załapać się do kadry i odegrać w niej większą rolę.
– Filipiny to fajne miejsce do gry w siatkówkę, nie? [tam w 2025 roku odbędą się mistrzostwa świata siatkarzy]
– Z tego co widziałem, to tak. Atmosfera jest niesamowita. Super byłoby to zobaczyć to na własne oczy.
– Cel pozasportowy na 2025 rok?
– Chcę troszkę lepiej sypiać. Lubię wyciskać dzień do końca i często robię przed snem jeszcze mnóstwo rzeczy, przez co cierpi jego jakość. Chciałbym więc to poprawić.
Czytaj również:
– Rywalka Polek na MŚ... oskarżana o bycie mężczyzną!
– Medal igrzysk i hasło, o którym wspominał... premier. To był rok Fornala
– Słyszał, że jest nikim, dziś prowadzi faworyta. W jego kadrze... była mafia