Startujący w klasie challenger bracia Michał i Łukasz Zoll, mimo olbrzymich problemów technicznych, kontynuują jazdę w Rajdzie Dakar. Nie ukończyli szóstego etapu, nie przystąpili do siódmego, a na poniedziałkowym ósmym stracili dużo czasu już na początku, ale jadą.
To drugi dakarowy start braci bliźniaków, którzy przed rokiem rywalizowali w kategorii Classic. Wówczas ich Porsche często odmawiało posłuszeństwa.
„Już tuż przed badaniem technicznym silnik stanął dęba, bo się zatarła pompa oleju. To się udało usunąć, ale później mieliśmy jeszcze całą masę różnych przygód” – wspomina pełniący w załodze rolę pilota Michał.
Rywalizację w klasie pojazdów z minionej dakarowej epoki udało im się ukończyć na 54. miejscu. Tym razem ambicje sportowe mieli większe, startując w zasadniczym Dakarze, gdzie liczy się czas przejazdu, a nie dokładność.
– Na pewno jest to moje wielkie szczęście, że nie jedziemy już na regularność, bo to było strasznie męczące, gdy można jechać szybciej, a tu trzeba wolniej. 90 procent jazdy kontrolowałem zegar, który pokazywał tempo jazdy. A tutaj się jedzie, ile się da. Jest zabawa z jazdy, bo to auto stworzone do takich warunków – zapewnia Łukasz.
Ta radość została jednak zmącona kłopotami technicznymi na sobotnim, szóstym etapie, którego nie ukończyli. Do następnego też nie przystąpili, ale w poniedziałek kontynuują jazdę z gigantyczną stratą czasową. Już na jego początku mieli jednak kolejne kłopoty. Jak wynika z odczytów satelitarnych lokalizatorów, stanęli na ok. dwie godziny 20 km od startu. Na razie nie wiadomo, dlaczego. Później zameldowali się jednak na kolejnym punkcie pomiaru czasu.
– W sobotę szło nam bardzo fajnie. Już po ciemku jechaliśmy w wydmach, to była największa frajda tego odcinka. No i po odhaczeniu 91. ze 106 waypointów (punktów nawigacyjnych – PAP) zgasł nam silnik. Wszystko sprawdziliśmy, pompy paliwa, elektrykę. Żadnego efektu. Od dawna już było ciemno, zrobiło się strasznie zimno, więc się położyliśmy w śpiworach, chociaż trochę się baliśmy, żeby z nas jakaś ciężarówka nie zrobiła placków. No i w końcu zabrała nas "dakarowa kostucha" (samochód organizatorów zbierający z trasy niesprawne pojazdy – PAP). Podciągnęli nas do utwardzonej drogi, a tam nas już inna załoga doholowała do mety – opisywał w niedzielę wieczorem poprzednie kłopoty Michał.
– Na biwak dotarliśmy po piątej rano, a już o 7.40 mieliśmy start do następnego etapu. Chłopaki rzucili się do naprawiania auta, ale okazało się, że nie było możliwości startu tego dnia. Trzeba było rozebrać pół samochodu, żeby się okazało, że stała się rzecz, która nie powinna się stać – pierścień prądnicy wygiął się i ściął nam czujnik położenia wału – dodał.
Obaj nie czują zmęczenia Dakarem, nawet mimo kłopotów z samochodem. Łukasz ma jednak pewien problem mentalny.
– Ja nie jestem wykończony Dakarem, ale wściekły na siebie, bo pomyliły mi się dni. Myśleliśmy, że dzień odpoczynku będzie później i byłem przygotowany na jazdę. I ten rest day kompletnie mnie rozbił. Ale fizycznie wszystko jest ok – zapewnił.
Obaj planują już start w przyszłorocznym Dakarze.
– O rajdzie za rok to już myśleliśmy przed tym obecnym. Ja to w ogóle o Dakarze myślę codziennie. Marzeniem jest na pewno pojechać samochodem w klasie T1 – podkreślił Michał.
– Wszystko jest możliwe, to tylko kwestia pieniędzy. Dzień po powrocie zaczynamy przygotowania do kolejnego rajdu – dodał Łukasz.