Było blisko pierwszego medalu w życiu. Później pierwszego w historii. Skończyło się na pierwszym od dwunastu lat. Tę niecodzienną sobotę na mistrzostwach Europy w Dreźnie odczarowało ostatnie pięć minut rywalizacji. A miejsce na podium i cieszyło, i zrzuciło kamień z serca.
👉 Mamy medal mistrzostw Europy!
Korespondencja z Drezna
Nie widziałem momentu, w którym Jens van 't Wout przekraczał linię mety w finale na 500 metrów. Szczerze mówiąc w tamtej chwili nie obchodziło mnie nawet czy wygra on, czy ktokolwiek inny. Wzrok utkwiony miałem w sektorze trybun, znajdującym się naprzeciwko mety. Siedzieli w nim polscy kibice, w tym rodziny części naszych kadrowiczów.
Zabrakło niespełna okrążenia. Michał Niewiński ewidentnie był tego dnia "w gazie". I w finale prowadził przez trzy i pół kółka. A później upadł, próbując za wszelką cenę obronić pozycji przed van 't Woutem. "Nie no, nie można mieć przecież tyle pecha" – przebiegało mi przez myśli, gdy starałem się zebrać do kupy to, co działo się od kilku godzin.
Najpierw 1500 metrów mężczyzn i Niewiński jako drugi "pod kreską" w walce o finał A. Minimalnie. Później 1000 metrów kobiet. Dobra jazda Kamili Stormowskiej i wykluczenie w finale, choć przekroczyła linię mety jako trzecia. Była tuż-tuż pierwszego indywidualnego podium mistrzostw Europy w życiu. A teraz to. Pierwszy w historii indywidualny męski medal mistrzostw Europy wyparował, choć był już w zasadzie namacalny.
– Walczyłem o złoto. Gdybym miał zrobić to po raz drugi, wybrałbym tak samo. Wiadomo, szkoda medalu, bo gdybym go puścił, dojechałbym na drugim miejscu, ale i tak nic bym nie zmienił. Po wszystkim cieszę się, że odblokowałem się wreszcie na "pięćsetkę" – mówił później Niewiński. – Zbyt bardzo się połasiłem. Może wizja złota przysłoniła mi oczy – przyznał.
Medal niczym zniesienie klątwy
Zresztą, Niewiński swoją wypowiedź w strefie mieszanej zaczął od stwierdzenia, że może mamy jakąś klątwę mistrzostw Europy. I choć chodziło mu o to, że jeszcze żaden mężczyzna z Polski nie przywiózł nigdy indywidualnego medalu, od razu pomyślałem o dzisiejszym dniu. O klątwie, która chyba ostatecznie została zdjęta.
Bo w finale kobiecej sztafety też zdarzył się upadek. Też w końcówce. Do Stormowskiej bardzo szybko podjechała jednak Gabriela Topolska. Zdążyła przejąć zmianę i dojechać do mety przed Holenderkami, które z kolei upadły kilkanaście okrążeń wcześniej. – Nie spodziewałam się, że będę finiszować, ale to super sprawa. Zdecydowanie dodatkowe emocje. I jakie zmęczenie! Ja chwilę wcześniej skończyłam przecież swoją ostatnią zmianę. I jeszcze raz musiałam się napędzić – uśmiechała się później opisując ten moment.
Nieco bledszy uśmiech rysował się na twarzy Stormowskiej. – Były dziś smutne momenty, ale na szczęście na koniec mogę się cieszyć – odpowiadała spokojnie. A świętować jest co. Kobieca sztafeta, w której skład poza wymienionymi Stormowską i Topolską weszły też Natalia Maliszewska i Nicola Mazur, stanęła na podium mistrzostw Europy po raz pierwszy od dwunastu lat. I to w takim stylu: znacznie osładzając dzień nieuniknionych momentów goryczy, a jednocześnie przełamujący wreszcie passę.
Wszelkie upadki, wykluczenia, błędy, brakujące tysięczne części sekundy można zamknąć w tych kilku sobotnich godzinach. A w niedzielę wejść już z nową energią, płynącą wprost z wyczekiwanego podium. – Wydaje mi się, że wszystkie przyjechałyśmy tu też po indywidualne medale. A i w mikście o jakiś się postaramy – zapowiedziała Stormowska. Ostatniego dnia rywalizacji czekają nas finały kobiecych zmagań na 1500 i 500 metrów, męskich na 1000 i w sztafecie oraz sztafety mieszanej.