Przejdź do pełnej wersji artykułu

Spowiedź Aleksandra Wierietielnego: serce się kraje, kiedy na to patrzę

/ Aleksander Wierietielny (Fot. PAP) Justyna Kowalczyk i Aleksander Wierietielny (Fot. PAP)

Skromność to ozdoba człowieka, a ja nie potrzebuję błyskotek, dlatego powiem wprost: czuję się spełniony jako szkoleniowiec. Czy jest w Polsce trener, który doprowadził dwóch sportowców w dwóch podobnych, ale jednak różnych dyscyplinach, do mistrzostwa świata? – mówi 77-letni Aleksander Wierietielny, który w przeszłości pracował m.in. z biathlonistą Tomaszem Sikorą oraz biegaczką narciarską Justyną Kowalczyk.

Ojciec Kamila Stocha apeluje o zmianę na wieży trenerskiej

  • Aleksander Wierietielny opowiada o swojej karierze. – Wciąż jestem trenerem Justyny Kowalczyk – wypala nagle. I zdradza, jaki pseudonim nadał kiedyś wybitnej biegaczce.
  • Szokuje, wyjawiając jak w czasach świetności i największych sukcesów, ciężko pracowała Justyna Kowalczyk. Zestawia to z tym, jak obecnie ćwiczą kadry biegaczy narciarskich. – Biegają między pachołkami, to są zajęcia piłkarskie – mówi.
  • Wskazuje jedną, konkretną osobę, która go doceniła za to, co zrobił jako trener. – Codziennie o tym pamiętam.
  • Wspomina też trudne momenty. – Dwa dni się do nikogo nie odzywałem. Lekarstwem na porażki było milczenie.
  • Nie szczędzi gorzkich słów. W jego teamie nie było miejsca na półśrodki. – Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Dzień, w którym ogłosiłem, że odchodzę z PZN na emeryturę był jednym z najszczęśliwszych w życiu Apoloniusza Tajnera. Biegi mu przeszkadzały – wspomina.

Czytaj też:

Tomasz Sikora (fot. Getty)

Tomasz Sikora. Medal to tylko symbol, ważni są ludzie

Robert Błoński, SPORT.TVP.PL: – Co u pana słychać?
Aleksander Wierietielny (były trener reprezentacji Polski w biathlonie i narciarstwie klasycznym)
: – W maju obchodziłem 77. urodziny. Konsumuję emeryturę, ale żeby nie siedzieć i nie zanudzić się w domu, od czasu do czasu uczestniczę w treningach biathlonistów. Wielu zawodników BKS Kościelisko jest kadrze A lub B. Między zgrupowaniami przyjeżdżają do domu i realizują plan opracowany przez szkoleniowców kadry. Są to treningi czysto strzeleckie albo kompleksowe, czyli bieganie ze strzelaniem. Wtedy na strzelnicy pojawia się Adam Jakieła, który pracuje w klubie, a ja mu pomagam.

– Ciągnie wilka do lasu.
– Ciągnie. To w końcu całe moje życie. Poza tym nie chcę tylko siedzieć w domu, nie chcę zardzewieć. Wciąż mam w sobie coś takiego, że chcę być przy trasie. Kiedy nie ma trenerskiej pracy, biorę miotłę i na strzelnicy zamiatam łuski. Nie nudzę się, jest co robić.

Pomaga pan też Justynie Kowalczyk, która startuje w maratonach biegowych i ostatnio dwa wygrała.
– Zgadza się. Byłem i jestem jej trenerem, pracujemy codziennie. Skoro dziewczyna dalej chce biegać, to niech biega, a ja pomagam jak umiem. Czasami sprzęt przygotuję, jak trzeba czasem gdzieś dalej pojechać, to siadam za kierownicą. Justyna wciąż jest w świetnej formie sportowej.

– Słyszę, że umiarkowanie konsumuje pan tę emeryturę. Cały czas aktywnie.
– Nie da się zupełnie zrezygnować z tego, co się robiło całe życie. Mam to we krwi i staram się kontynuować w miarę możliwości. Już nie na cały gwizdek, ale to był mój zawód, hobby i pasja.

– Pan nigdy nie pracował na sto procent, tylko na sto jeden. Nie było półśrodków.
– Tak było z Justyną w biegach, tak było wcześniej z biathlonistami. Tomek Sikora, zdobył mistrzostwo świata w Anterselvie w 1995 roku. Sztafeta, z Tomkiem, braćmi Ziemianinami i Wojtkiem Kozubem zdobyła brązowy medal MŚ w 1997 roku w biegu drużynowym. Rok później na igrzyskach w Nagano byli na piątym miejscu. To nie byle jakie wyniki. Dziś możemy o takich tylko pomarzyć. Z kadrą biathlonistów przepracowałem dziesięć lat, skończyło się nieciekawie. Zostałem zwolniony i półtora roku siedziałem na bezrobociu, dopóki nie zatrudnili mnie w biegach narciarskich. Kiedyś, w trakcie współpracy z Justyną, podczas spotkania w Szkole Mistrzostwa Sportowego zapytano mnie, czy jestem spełniony jako trener. Wtedy nie mogłem zrozumieć pytania: byłem w pełni sił, pracowałem z pełnym zaangażowaniem i wciąż wiele było przede mną, a już miałem być spełniony? Nie miałem odpowiedzi na to pytanie, dzisiaj mam: tak, jestem spełnionym trenerem. Wyniki w biathlonie na zawsze pozostaną w historii tej dyscypliny. To samo w biegach narciarskich z Justyną. Po tym, jak skończyła karierę, namówiła mnie do pracy z kadrą juniorek, bo w Polsce miały odbyć się mistrzostwa świata. Za każdym razem były odwoływane albo przenoszone – z różnych przyczyn. Moim zdaniem niektórzy działacze nie byli zainteresowani przeprowadzeniem tej imprezy u nas. Pracowaliśmy z juniorkami trzy lata, od 2018 roku. Kiedy za pierwszym razem wzięliśmy je na śnieg, sfilmowałem ich technikę, i powiedziałem Justynie: "Zobacz, w co wdepnęliśmy”. Odpowiedziała, że nie ma już odwrotu. W 2019 roku Monika Skinder była wicemistrzynią świata juniorek, rok później Izabela Marcisz zdobyła trzy medale MŚ, a w 2021 roku trzy dziewczyny wróciły z medalami: Iza, Monika i Karolina Kaleta. Później coś poszło nie tak, ale mnie już w kadrze nie było.

Aleksander Wierietielny podczas treningu Izabeli Marcisz w 2019 roku (Fot. PAP)

Czytaj też:

Justyna Kowalczyk-Tekieli: nie walczymy o przywileje, a o normalność

– Dziś polskie biegi narciarskie właściwie nie istnieją na międzynarodowej arenie. Najwyższe miejsce Izabeli Marcisz to 28. lokata na 10 km stylem dowolnym.
– Nie umiem powiedzieć, co się stało. Nie wiem, co oni robią na zgrupowaniach i jak trenują, ale o metodach moich, czy trenera Edwarda Budnego mówiono, że są przestarzałe, że teraz pracuje się inaczej. Podam panu przykład treningu Justyny w trakcie okresu przygotowawczego. Z Sankt Moritz do Livigno jest 35-40 km, zależy, z którego punktu się zacznie. Z tego 20-25 km to podbieg, w trakcie którego, jadąc na nartorolkach, trzeba mocno pracować mięśniami. Później jest karkołomny zjazd, ale my nie chcieliśmy tracić czasu i narażać się na wypadek, więc w dół zjeżdżaliśmy samochodem. Na tych 40 km były dwa podbiegi i dwa zjazdy. W górę Justyna jechała na nartorolkach, w dół – autem. To było w trzecim, czwartym zakresie, tętno progowe wynosiło 180 i więcej. Trening trwał minimum 2,5 godziny. Albo zgrupowanie w Hiszpanii. Granadę i górny parking w Sierra Nevada dzieli 35 km. Do południa Justyna podjeżdżała rowerem – dwie godziny na tętnie progowym 180. Po południu – na nartorolkach, ale już tylko połowa trasy – 16 km. Wtedy było pchanie, bo skoro rano były nogi, to po południu ręce. Teraz, jak czasem zerknę na treningi naszych biegaczy, to widzę może 30 procent tego, co robią. Może później ćwiczą poważniej, ale te 30 procent to treningi piłkarskie. Rozkładają pachołki na boisku i biegają między nimi. W zawodach trzeba biec 15 czy 30 km. Wydaje mi się, że te pachołki niewiele dają, ale to jest ta nowa metoda. Stare metody Wierietielnego i Budnego do niczego się już nie nadają. Teraz, żeby trener kadry utrzymał się na stanowisku, musi co roku zmieniać zawodników na młodszych i opierać się na badaniach naukowych. Nie jestem przeciwko nauce, ale w dyscyplinach wytrzymałościowych nie ma drogi na skróty. Liczy się praktyka.

– Pan i Justyna byliście pracoholikami. Od samego słuchania tego, jak trenowała można się zmęczyć.
– Mówiłem, że jestem spełniony, ponieważ nie byłem trenerem jednego strzału. Z Sikorą złoto MŚ, ze sztafetą biathlonistów piąte miejsce w igrzyskach, z Justyną mnóstwo zwycięstw i pięknych chwil, tytuły mistrzyni olimpijskiej i świata. Plus medale z juniorkami. 50 lat pracowałem jako trener. Nie byłem trenerem, który doprowadził zawodniczkę do olimpijskiego złota i zaraz został prezesem, sekretarzem, dyrektorem, czy działaczem. Cały czas wykonywałem robotę, którą lubiłem. Miałem wyniki i w tym sensie jestem spełniony. Nie dość, że nie byłem trenerem jednego strzału, to jeszcze doprowadziłem dwójkę sportowców do tytułu mistrza świata w dwóch różnych dyscyplinach. Niby podobnych, ale różnych. Czy w skokach narciarskich i kombinacji norweskiej albo pływaniu i skokach do wody albo kolarstwie i kolarstwie torowym był ktoś taki?

– Nie.
– To właśnie dlatego jestem spełniony i zadowolony.

– A czuje się pan doceniony za lata wyrzeczeń spędzane poza domem?
– Nie wiem. Może? Pan chciał się spotkać i porozmawiać, a to znaczy, że docenia to, co robiłem.

– Znamy się od ponad 20 lat.
– Ludzie mnie poznają, ale jest jedna osoba, która doceniła i wynagrodziła mnie najbardziej. Wie pan kto?

– Domyślam się. Józef Pawlikowski-Bulcyk. Honorowy mieszkaniec Poronina, gdzie pan mieszka, deweloper i sponsor biegów narciarskich.
– Tak. O tym, co Józek dla mnie zrobił pamiętam codziennie. Mieszkam w pięknym miejscu i w pięknym domu, który on wybudował. Był i jest moim sponsorem, nie zapominam o tym.

Czytaj też:

Pomnik norweskiej narciarki Marit Bjoergen odsłonięto w jej rodzinnej gminie

– Wróćmy do zapaści polskich biegów. Marcisz ma 32 punkty w PŚ i jest 80., Dominik Bury 92 i jest 70.
– Iza miała jeden dobry bieg w tym sezonie, zajęła bardzo dobre, 28. miejsce. Marcisz jeszcze przynajmniej startuje, ale gdzie jest reszta? Trenowali całe lato, przyszła zima, a oni dalej trenują. I to jest bardzo dobre rozwiązanie. Treningi oznaczają wyjazd na zgrupowanie, mieszkanie w hotelu, dobre jedzenie, wygodę. Godzina treningu, cztery odpoczynku. Po południu kolejna godzina treningu i następny odpoczynek. Tak można żyć.

– Mówi pan to z kamienną miną, ale sarkazm aż się wylewa.
– Nie rozumiem, po co tyle trenują, skoro niemal wcale nie startują. Wyczytałem i usłyszałem, że naukowo mają obliczone, że forma przyjdzie na mistrzostwa świata, na przełomie lutego i marca pokażą w Trondheim na co ich stać. Życzę powodzenia. Pamiętam, że Justyna, aby zrobić wynik na imprezie głównej, dopiero po 17 startach dochodziła do formy i jechała na igrzyska albo mistrzostwa świata. W tych 17 startach było m.in. mordercze Tour de Ski. Po nim traciła 2-3 kg wagi i wtedy osiągała mistrzowską dyspozycję. Mogła jechać i walczyć o medale na imprezie głównej. A teraz? Proszę mi wierzyć, kibicuję naszym i chciałbym popatrzeć, gdzie i jak startują, co zrobiły np. sztafety. Patrzę, jest kilkanaście drużyn, jest Brazylia. Polski nie ma. Mamy takie ambicje, że jeżeli nie będziemy walczyć o medal, to nie startujemy? Nie tędy droga.

– Słyszę nutę goryczy.
– Przykre to wszystko, ale niech młodzi trenerzy się uczą, może kiedyś zrobią wynik.

– Pytanie na rozluźnienie – jak piesek Marian, którego przejął pan od Justyny?
– Świetnie. My rozmawiamy w hotelu, a on został i pilnuje auta. Cały czas jest ze mną, zabieram go na wszystkie wyjazdy, chyba, że gdzieś muszę lecieć samolotem, wtedy Maniek zostaje w domu. Jest zdrowy i wesoły. Kochany rozrabiaka – to mój najlepszy kumpel.

– Lubi pan wracać do czasów, kiedy był trenerem biathlonistów czy Justyny? Ogląda pan dawne biegi?
– Dużo wspominam, podziwiam i zastanawiam, jak udało nam się to wszystko przetrwać i tyle osiągnąć? Kiedy dziś oglądam zawody w telewizji i widzę zakutanych po uszy, zmarzniętych trenerów stojących przy trasie, to może z powodu tego, że już mam swoje lata, myślę: "Jak to dobrze, że mnie już tam nie ma". Tam jest tak zimno i nieprzyjemnie, a na tym mrozie trzeba sterczeć od rana do wieczora. Czasem zastanawiam się też, skąd właściwie czerpałem siłę, by przepracować tyle lat w takich warunkach. Trener to nie jest tylko gwizdek i stoper. Ja ich niemal nigdy nie używałem. Trener to serwismen, który przygotowuje narty na start. Kiedy Justyna zdobywała medal igrzysk olimpijskich w Turynie w 2006 roku, to narty na bieg na 30 km przygotowałem z Andrzejem Michałkiem. Trener to także kucharz. Żeby było taniej, na zgrupowania wynajmowaliśmy apartament i, kiedy zawodnicy się kąpali po zajęciach, ja szykowałem posiłek. Trener to kierowca. Kiedy trzeba było jechać na zgrupowanie do Granady ponad 3 tys. km wsiadałem w auto i prowadziłem. Samolotem nie dało się polecieć, bo żeby później przeprowadzić wartościowy trening, trzeba było ze sobą zabrać dużo sprzętu. Samochód zawsze był wypakowany pod dach. Robota była ciężka, ale nie żałuję. Powtórzyłbym wszystko jeszcze raz. Na szczęście teraz patrzę tylko w telewizor i cieszę się, że mnie tam nie ma.

– Do którego momentu lubi pan najlepiej wracać?
– Po złotym medalu Tomka Sikory w 1995 roku cieszyłem się krótko, najwyżej parę minut. Szybko przyszła mi do głowy myśl: "No, Aleksander sam sobie wbiłeś gwóźdź do trumny". Bo w przyszłym roku i kolejnych działacze będą chcieli więcej. Rok później Sikora był 6. na 20 km, a Wiesiek Ziemianin 10. Dziś można o tym pomarzyć, mnie skrytykowano. Powiedziano, że trener zawalił i niczego nie zrobił.

Aleksander Wierietielny i Tomasz Sikora (Fot. PAP)

Czytaj też:

Spektakularny finisz Justyny Kowalczyk. "Wyrwała to złoto!" [WIDEO]

– Kiedyś powiedział pan, że złoty medal Sikory był początkiem końca współpracy, a pierwszy medal Justyny – olimpijski brąz w Turynie – początkiem medalowej drogi.
– Pomyślałem, że wszystko przed nami, bo widziałem, jak dziewczyna się rozwija, jak mocno idzie mocno do przodu. Trochę gryzłem się w język, bojąc się sytuacji, na które nie mamy wpływu. Na przykład kontuzji. Ale te nas omijały, a my nie zbaczaliśmy z raz obranego kursu. Trenowaliśmy podobnie. W trakcie przygotowań jeździliśmy na lodowiec we Włoszech, gdzie spotykaliśmy m.in. Szwedów i Norwegów. Biegaczki ze Skandynawii hasały po lodowcu, biegały przyspieszenia po 400 m, a Justyna chodziła duże objętości w dobrym tempie. Aż w końcu zaczęła robić wyniki lepsze od Norweżek. Za którymś razem wyciągnęli ją na kawę i zaczęli wypytywać, jak trenuje, co robi. I ona wszystko wypaplała, że latem robimy duże objętości, ale nie ćwiczymy interwałów. Dziewczyny na poziomie mistrzowskim pracowały przez 600-700 godzin rocznie, mężczyźni około dwóch tysięcy, a Justyna przed igrzyskami w Vancouver – przepracowała 1300 godzin. Kiedy później znowu spotkaliśmy Norwegów i Szwedów na lodowcu we Włoszech, to już nie biegali przyspieszeń tylko długie dystanse. Norwescy trenerzy mówili w wywiadach wprost, że podglądali i wzorowali się na treningach Justyny Kowalczyk.

– To było niezwykłe, jak osamotniona Justyna potrafiła przeciwstawiać się skandynawskiej koalicji. W porównaniu z nimi, nie miała nic.
– Solidnie się im postawiliśmy. Wygrała cztery razy z rzędu Tour de Ski. Nikt tego nie powtórzy.

– Wygrywała też Puchar Świata, zdobywała medale najważniejszych imprez. Była wybitną biegaczką.
– Zgadza się. Skromność to ozdoba człowieka, ja żadnych ozdóbek nie potrzebuję. Dlatego mogę się chwalić, że cała odpowiedzialność za to, żeby wszystko było przygotowane jak należy, spoczywała na trenerze. On dobierał cały sztab, a mieliśmy wspaniałych serwismenów. To była zgrana i pracowita ekipa. Tej pracowitości, sumienności, uczciwości i porządku nauczyliśmy się od Estończyków, Peepa Koidu i Are Metsa. Teraz inni Estończycy, Jaan Alvela i Meelis Aasla, którzy pracowali z nami w kadrze juniorek, są w biathlonie i nasi reprezentanci są zachwyceni. Mówią, że narty nigdy nie jadą gorzej niż innym. Tak samo albo lepiej. Mogę się pochwalić, że dobierałem tych ludzi do pracy i dbałem o nich.

– Czym wygrywaliście ze Skandynawami?
– Tym, że Justyna robiła więcej niż oni i solidną pracą całej grupy: masażysty, serwismenów, doktora Roberta Śmigielskiego, który zawsze nas wspierał i pomagał.

– W waszej ekipie nie było półśrodków. Kto nie z wami, ten przeciwko. Pan był pierwszy na linii strzału, ale też w pierwszym szeregu, kiedy trzeba było atakować. W ogóle nie gryzł się pan w język, kompromis nie istniał.
– Dokładnie. I zawsze nam to wytykano, a szczególnie były prezes PZN Apoloniusz Tajner. Pytał, czemu skoczkom wszystko pasuje, a wam nic. Mówiłem: "Panie prezesie, skoczkowie mają pięć ośrodków, w których mogą skakać. Tam są parkingi, łatwo dojechać. W biegach, kiedy nie ma śniegu, trzeba jechać w wysokie góry, dokąd nie dojedzie się byle jakim samochodem. Potrzebujemy takiego z napędem na cztery koła. Inaczej nie wystartujemy". Poprosiliśmy o cieplejsze kurtki. I znowu prezes mówi, że nam nie pasują, a skoczkowie nie narzekają. Tłumaczę, że skoczkowie siedzą w ciepłym pomieszczeniu, wychodzą na dwie minuty, skaczą i wracają do ciepła, a my stoimy godzinami na mrozie. Kurtki, które dostaliśmy, były ładnie uszyte, eleganckie, reprezentacyjne, ale nie nadawały się do pracy na mrozie. Nam trzeba było innych: ciepłych i wygodnych. O to też były kłótnie. Właściwie o wszystko dochodziło do zgrzytów. Rozstanie ze związkiem, kiedy odchodziłem w 2020 roku, też nie było przyjemne. Szczerze powiem, że prezes Tajner zrobił dużo przykrego dla biegów narciarskich. Nie wiem, co teraz robi nowy prezes, Adam Małysz, ale to Tajner zawsze traktował biegi po macoszemu i z wielką niechęcią. Przeszkadzaliśmy mu. Moment, w którym zapowiedziałem, że kończę pracę i odchodzę na emeryturę, był jednym ze szczęśliwszych dni w karierze prezesa Tajnera. Wreszcie się nas pozbywał.

Justyna Kowalczyk i Aleksander Wierietielny (Fot. PAP)

Czytaj też:

Ona się nie zatrzymuje! Kowalczyk znów najlepsza na trasie

– Latem 2020 roku, na pożegnanie, było ciasto, była dobra whisky dla trenera, ale prezesa Tajnera nie było wtedy w związku. Oficjalnie miał pana pożegnać później. W międzyczasie udzielił pan gorzkiego wywiadu Pawłowi Wilkowiczowi ze sport.pl, w którym wylał wszystkie żale. Ale też stwierdził, że PZN jeszcze coś szykuje na pożegnanie. Co to było?
– To miało być pożegnanie z zarządem i z prezesem, miałem dostać solidną nagrodę pieniężną i coś jeszcze. No, ale udzieliłem wspomnianego wywiadu, w którym poruszyłem wiele kwestii. Opowiedziałem m.in. o spotkaniu z Tajnerem, w którym przedstawiłem plan, co zrobić z biegami, żeby była kontynuacja naszej pracy, prosiłem, żeby zostawić estońskich serwismenów, bo to odpowiedzialni i pracowici ludzie, chciałem, żeby Justyna została dyrektorem sportowym ds. biegów. Nie doszliśmy do porozumienia, Tajner odrzucił wszystkie pomysły. Miało być drugie spotkanie, ale ukazał się wywiad. Przed publikacją profesor Szymon Krasicki poprosił, żebym poczekał do pożegnania z zarządem i dopiero potem porozmawiał z dziennikarzami. Odparłem, że to byłoby nie fair i najpierw wszystko opowiedziałem. Po artykule nie było już ani pożegnania z zarządem, ani nagrody pieniężnej, ani nic innego. Ale nie żałowałem.

– Co w sercu, to na języku.
– Dlaczego miałem siedzieć i milczeć, skoro widziałem niesprawiedliwość i wiedziałem, że to nie idzie w dobrą stronę. Kiedy odszedłem z PZN, okazało się, że Justyna może co najwyżej być asystentem nowego trenera kadry. To było poniżające. Serwismeni zostali odstawieni, w PZN powiedzieli, że obu nie zatrudnią, więc poszli do biathlonu. Wszystko zaczęło się kruszyć, aż w końcu rozsypało na dobre. No i widzi pan, co się dzieje w biegach?

– Niewiele.
– A ja nie widzę, bo naszych nie widać w telewizji, ani w oficjalnych komunikatach. Ponoć gdzieś startują, ale w PŚ pokazała się tylko Marcisz, bracia Bury i Staręga. Latem tamtego roku sporo pracowałem z biathlonistami. Jeździliśmy do COS-u w Zakopanem na piękną, wyczynową trasę nartorolkową. Od pracowników usłyszałem: "Trenerze, jakby was tu nie było, to trasa stałaby pusta". Trasa nartorolkowa jest też w Kirach, ale płaska, bardziej turystyczna niż wyczynowa. No i właśnie tam nieraz widziałem kadrę biegaczy. Opowiedziałem komuś, że widziałem, jak nasi sprinterzy mocno ćwiczyli 15-sekundowe przyspieszenia. W odpowiedzi usłyszałem, że norweski sprinter Klebo trenował siedem godzin. I, jak skończył, to dziadek musiał odwieźć go samochodem do domu, bo już na nic nie miał siły. Norweski sprinter trenuje siedem godzin, polski – jak poświęci jedną, to jest dobrze.

– Mówi pan to bez mrugnięcia okiem.
– Z Justyną nigdy nie trenowaliśmy sprintów, a wygrała 13 albo 15 startów w tej konkurencji, na podium stawała kilkadziesiąt razy.

– Dla mnie największym dziennikarskim przeżyciem był wygrany z Marit Bjoergen o ułamki sekund finisz na 30 km podczas igrzysk olimpijskich w Vancouver.
– To był niesamowity bieg i wspaniałe wydarzenie, choć trasy w Kanadzie były łatwe, turystyczne, takie nie dla Justyny. Pamiętam cudowne chwile, ale i te mniej przyjemne. Na przykład nieudany finał sprintu klasykiem podczas MŚ w Val di Fiemme w 2013 r. W pewnym momencie przeszkodziła jej Szwedka, spowodowała upadek i było po medalu. A Justyna biegła po niemal pewne złoto. Tamten sprint był dla niej, w każdym biegu miała najlepszy czas. Tydzień wcześniej w Davos, dołożyła Marit Bjoergen kilka sekund, co w sprincie jest nokautem. We Włoszech przybiegła szósta. To było ciężkie przeżycie, bardzo ciężkie. Dwa dni do nikogo nie byłem w stanie się odezwać. Nieudanych startów też było sporo.

– Jak pan odreagowywał takie biegi?
– Milczeniem. Z nikim nie chciało mi się rozmawiać. Porażki były trudne do zniesienia.

– A sukcesy?
Nie skakałem z radości, jak nieraz pokazują u innych. Po zwycięstwach schodziło napięcie, przychodziła ulga, że się udało i teraz wreszcie można odsapnąć. Urodziłem się w Finlandii, w zimnym klimacie i stąd to chłodne spojrzenie. Cieszyłem się, ale starałem się nigdy nie pokazywać emocji na zewnątrz.

– Wzruszał się pan?
– Tak, ale też nie chciałem tego pokazywać. Nikt nie widział, żeby Wierietielny płakał po kątach. Chłopaki nie płaczą (śmiech).

– Kiedyś było blisko?
– Wspaniałe wspomnienia mam z Soczi, gdzie Justyna zdobyła złoto na 10 km klasykiem. Duża w tym zasługa serwismenów, bo warunki były niesamowicie skomplikowane. W lesie były miejsca, w których temperatura była ujemna i w torach leżał lód oraz zmrożony śnieg. Na otwartej, nasłonecznionej przestrzeni – stała w nich woda. Trzeba było odpowiednio nasmarować sprzęt, a podczas próby przedolimpijskiej mieliśmy kłopoty i z powodu źle posmarowanych nart Justyna wycofała się z jednego startu. W igrzyskach poszło bardzo dobrze. Justyna prowadziła od pierwszego do ostatniego metra, jej przewaga rosła, a biegła ze złamaną nogą.

Medalistki biegu olimpijskiego na 10 km klasykiem w Soczi. Od lewej Charlotte Kalla (Szwecja), Justyna Kowalczyk i Therese Johaug (Norwegia). Fot. Getty Images

Czytaj też:

Strzał, krew na śniegu i licytacja medalu. Biathlon mało znany

– Jak się pracowało z Justyną? Biegi narciarskie to sport wytrzymałościowy, swoje trzeba przecierpieć, ciało musi boleć. Ona była pierwsza do pracy.
– Kiedy pracowałem z biathlonistami i czasami mnie wkurzyli, to mówiłem im wprost, tylko żeby nikt się nie obraził: "Wolałbym pracować z waszymi żonami, bo kobiety są twardsze od mężczyzn". A oni miauczeli, kiedy dostali duże obciążenia i coś im nie pasowało. Dziewczyny są naprawdę twarde. Kiedy z Justyną prowadziliśmy juniorki, każde zadanie wykonywały bez szemrania. Na początku Monika Skinder i Izabela Rudzka, bliskie koleżanki i dwie najlepsze zawodniczki w grupie, zaczęły okazywać niezadowolenie. Było im ciężko, więc nie wytrzymały, wzięły tatusiów i pojechały do związku, do prezesa – ze skargą. Że Wierietielny nie trenuje ich tak jak trzeba, że nie monitoruje zajęć. Chodziło o to, że biegały bez sporttesterów. A na początku współpracy powiedziałem jasno: Żadnego monitorowania, żadnych sporttesterów, będziecie robić to, co zaproponujemy. Ale jak ktoś nie chce, to nie musi, może odejść z kadry. Jeśli ktoś chce osiągnąć dobry wynik, powinien postępować według naszych poleceń. Skończyło się tym, że już pierwszej zimy Skinder miała medal. Później już się nie skarżyły, tylko pracowały, bo wiedziały, że przyniesie efekty.

– Justyna miauczała w trakcie kariery?
– Nie. Jedziemy na zgrupowanie na lodowiec Dachstein. W schowku w aucie miałem rozpisany plan na 20 dni. Wzięła, popatrzyła i mówi. "Co to jest, trenerze? Co to jest? Tu dzień wolny, tu dzień wolny, tu dzień wolny? Jedziemy tam pracować czy odpoczywać?" Tłumaczyłem, że pracujemy mikrocyklem: sześć dni pracy, siódmego odpoczynek. Na to Justyna: "Jedziemy na Dachestein 12 godzin i to jest nasz pierwszy odpoczynek. Będziemy wracać, znowu spędzimy 12 godzin w aucie i to będzie odpoczynek, a na miejscu trzeba trenować". Minęło pięć dni treningów, szóstego dnia słyszę: "Trenerze, źle się czuję, nie dam rady". Odpowiedziałem: "No przecież mówiłem, że trzeba będzie zrobić wolne, czemu nie słuchasz"? Cały czas były z nią takie potyczki. Ona chciała wszystko od razu i więcej. A trzeba było rozkładać według sił i możliwości.

– Ona pana hamowała, czy pan ją?
– (głębokie westchnienie) Ja ją hamowałem w treningach, ale ona nie słuchała i dlatego otrzymała przezwisko "oślica". To od tego zaczęła zbierać osiołki-maskotki. Później miała ich całe mnóstwo.

– Nie myślał pan, żeby spisać wspomnienia z biathlonu i z biegów?
– Nie mam na to siły. Pamiętam dobre i złe rzeczy. Wie pan, jak źle się czułem po zwolnieniu z kadry biathlonu mimo dobrych wyników? Co to znaczyło dla mężczyzny, który ma rodzinę i dziecko pozostawać bez wypłaty? Wtedy byłem skonfliktowany z prezesem Krzysztofem Lewickim, nie zgadzałem się z działaczami zarządu, którzy nie mieli pojęcia o biathlonie. Byli w nim m.in. emerytowany profesor i pułkownik, którzy na sporcie się nie znali, ale głosowali tak, jak chciał prezes. Dopóki nie było wyników, wszystko robiono po cichu i spokojnie. Kiedy Tomek został mistrzem świata, zarząd zaczął mocno działać. Chcieli ustalać, kto ma być w kadrze, zaczęli pouczać, jak trenować. Wreszcie nie wytrzymałem i wygarnąłem wszystko tym "leśnym dziadkom". Może teraz jestem "leśnym dziadkiem" i ględzę, ale wtedy nie byłem. Tych, którzy wtedy mieszali, choć nie mieli pojęcia, było wielu. I nic się nie zmieniło. Związkiem rządzi wójt gminy Czarny Bór Adam Górecki, rządzi też Staszek Kępka, który gnębił mnie ponad 20 lat temu. Całkiem niedawno przypomniałem mu, że kiedyś wyrzucił mnie z kadry biathlonistów. Usłyszałem, że powinienem się cieszyć, bo gdyby nie to, to nie byłoby Justyny Kowalczyk.

– Trochę miał rację.
– Justyna powiedziała mi kiedyś, że postawi szampana za to, że wyrzucili mnie z biathlonu, ale nie wiem, czy to zrobiła. Dziś w związku biatlonowym dzieje się to samo, co 30 lat temu. Wójt wie najlepiej, kto jest dobrym trenerem albo dyrektorem. Kiedy w 2022 roku nie wybrano na kolejną kadencję prezesa Zbigniewa Waśkiewicza, stwierdziłem, że tego betonu nie przebijemy. I złożyłem rezygnację. Podobnie jak cztery inne osoby. Skoro wójt ma rządzić twardą ręką, to niech rządzi. Na niedawne zawody IBU, w których startuje "drugi garnitur", ale wciąż silni zawodnicy z Niemiec czy Norwegii, nasza czteroosobowa kadra pojechała bez serwisu. Sami sobie przygotowywali narty. Obłęd.

– Kompromitacja.
– Tak, ale wszystko ucichnie i ujdzie płazem. A propos tego wójta, to właśnie Adam Górecki pojechał na igrzyska olimpijskie w Paryżu z żoną na koszt PKOl.

– Widzi pan cień nadziei, że będzie lepiej z biegami i biathlonem?
– Tego betonu nie przebijemy, walka nie ma sensu. Dlatego konsumuję emeryturę. Rano jadę na trening Justyny albo biathlonistów. Potem wracam i czytam gazety, a jak wieczorem są jakieś ciekawe programy w telewizji to oglądam. I tak to się toczy. Mam dobre warunki, dopóki zdrowie dopisuje, to trochę popracuję i trochę nacieszę się emeryturą.

– W trakcie całej kariery był pan nie tylko trenerem, ale walczył pan z działaczami. To pochłaniało dużo energii?
– Przed igrzyskami w Nagano było spotkanie środowiska biathlonowego z prezesem PKOl, Stefanem Paszczykiem. Z naszej strony był m.in. prezes, sekretarz generalny, szef szkolenia, kilka osób z zarządu. Prezes Paszczyk zapytał o plan przygotowań. Ja już je znałem, ale się nie zgadzałem, bo opracował je prezes Lewicki. Na pierwsze, obowiązkowe zgrupowanie lecznicze, chciałem zabrać zawodników do Ciechocinka. Tam są borowiny, można stosować zabiegi na kręgosłup, kolana, stawy, które bolały chłopaków od ciężkiej pracy. Pan prezes zarządził, że zgrupowania lecznicze odbędzie się w Augustowie. Nie chciałem tam jechać, bo nie byłoby żadnego leczenia. Prezes stwierdził, że w Augustowie jest fajne jezioro, sosnowe lasy, świeże powietrze i tam zawodnicy odpoczną oraz wyzdrowieją. Odpowiedziałem, że cały czas są w lesie sosnowym i na świeżym powietrzu. Tego nam nie brakuje. Brakuje normalnego leczenia. Jakoś się wybroniłem, pojechaliśmy do Ciechocinka. Drugie zgrupowanie prezes zaplanował w Kielcach, skąd pochodził. Tam jest tor wyścigowy i na nim mieliśmy trenować. "Ale tam nie ma strzelnicy" – mówię. "Jakoś sobie poradzicie" – słyszę od Lewickiego. "A jak na igrzyskach olimpijskich nie będzie wyniku, to ja będę za to odpowiedzialny i nikt nie będzie słuchał tłumaczenia. Pan pozostanie prezesem, ja zostanę zwolniony". Znowu się obroniłem. Paszczyk zapytał, czego nam brakuje. Powiedziałem, że w ekipie są dorośli mężczyźni, którzy mają dzieci i rodziny. A cały czas siedzą za granicą, bo w Polsce nie ma bazy. A zasługujemy, żeby była trasa nartorolkowa, bo biegamy po zwykłych drogach i jest niebezpiecznie. Chodziło o pięciokilometrową trasę, która kosztowałaby 5 mln zł. Paszczyk poprosił o przygotowanie dokumentacji i obiecał, że kwota się znajdzie. Na to wyskoczył prezes Lewicki i mówi, że plany są inne. Paszczyk w sumie się ucieszył, bo 5 mln zł zostało w kasie PKOl. Mnie nie uratowałby wtedy nawet medal w Nagano. Medalu nie było, mnie później już też nie.

– Co pan robił przez te półtora roku bez pracy?
– Nic. Jakiś czas byłem na zasiłku, żyłem z oszczędności, które szybko spłynęły. Pomagałem koledze, który w Wałbrzychu, gdzie mieszkałem, miał sklep warzywniczy. Za darmo.

– W jaki sposób trafił pan do biegów?
– Profesor Szymon Krasicki, były trener kadry polskich narciarek, pracownik naukowo-dydaktyczny, zwrócił uwagę, że szkoleniowiec, który doprowadził Tomka Sikorę do tytułu mistrza świata jest bez pracy. Pod jego naciskiem zatrudnili mnie w biegach. Po Nagano kobieca sztafeta właściwie przestała istnieć, została właściwie tylko Dorota Kwaśny. Janusz Krężelok chciał zrezygnować, ale został i zaczął pokazywać się w sprintach, doszedł Maciek Kreczmer.

– Pamięta pan pierwsze spotkanie z Justyną?
– Nie, ale pamiętam jeden z pierwszych sprawdzianów. Pojechaliśmy z grupą młodzieży nad jezioro. Zrobiliśmy sprawdzian, cztery 500-metrowe pętle wokół jeziora. Po pierwszym kółku Justyna wyprzedzała rywalki o minutę, po drugim o pół minuty, po trzecim były równo, po czwartym przybiegła półtorej minuty za wszystkimi. Była szybka, ale miała słabą wytrzymałość i wydolność. Nad tym zaczęliśmy pracować. Szybkość została, wytrzymałość przyszła.

– M.in. dzięki biegom z przywiązaną oponą. To jest symbol ciężkiej pracy Justyny.
– Po dzień dzisiejszy z nią trenuje. Kiedyś podpatrzyłem trening wioślarzy. Płynęli z butelką wypełnioną wodą przyczepioną do łódki. Lekkoatleci ćwiczyli z obciążającymi gumami. Ale już same opony po raz pierwszy zobaczyłem w Niemczech, dokąd jeździłem na grupową wymianę trenerów. Podczas zajęć dzieciaki biegały z trzema lekkimi oponami rowerowymi na sznurku jako obciążeniem. W Polsce nie było wtedy wyczynowych tras nartorolkowych, więc Justyna biegała po płaskim. Żeby weszła na maksymalne tempo, musiała biec bardzo szybko. Zaczęła ćwiczyć z ważącą około 6-7 kg oponą od małego fiata i już nie musiała biegać tak szybko.

– Dziś trasa wyczynowa jest, ale stoi pusta.
– Walczyłem o nią i teraz mi wstyd, że nie ma chętnych, by na niej pracować. Kiedy przyszliśmy z Justyną do kadry juniorek, spotkaliśmy ambitnych i chętnych sportowców. Szybko zrobili postępy. Nieprawda, że brakuje utalentowanej młodzieży. Po prostu trzeba umieć z nimi pracować.

Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także