Karol Bielecki rozegrał wiele meczów w sportowej hali i w życiu. Najważniejsze okazały się jednak cztery z nich. Idol kibiców piłki ręcznej, przyjaciel, ale – przede wszystkim – wojownik. A wojownikiem się jest. Nie bywa...
Maj 2003. Hala w Kielcach wypełniona po brzegi, w późniejszych relacjach pisano nawet o nadkomplecie. Gdy o 16:00 otwarto bramy, wystarczył kwadrans, by tłum zalał trybuny. Vive Kielce gra z płocką Wisłą. To klasyk rodzimego szczypiorniaka, ale ten ma zadecydować o mistrzostwie kraju. Stawka jest więc wysoka.
Spotkanie powoli się rozkręca. Zespoły badają się. W 9. minucie dwudziestojednoletni Karol Bielecki trafia na 4:2 dla gospodarzy. Dzień później w "Słowie Ludu" kibice przeczytają, że tym golem rozpoczął swój koncert. "Kola", bo taki pseudonim nosi Bielecki, gra jak w transie. Rzuca z dystansu. Trafia z rzutów karnych. Wśród oglądających ten wspaniały występ jest Zbigniew Tłuczyński, znany przed laty gracz Iskry Kielce, wówczas trener w Niemczech. Kręci głową, wyraźnie zachwycony.
"Ale talent!" – mówi w pewnym momencie.
Vive wygrywa mecz 34:28 i zostaje mistrzem kraju. Pierwszy raz od 1999. "Kielce znów stolicą" – krzyczą nazajutrz nagłówki gazet. A Karol Bielecki zdobywa piętnaście bramek i jest najlepszy na boisku. To jeden z wielu popisowych meczów "Koli". Bo w karierze rozegrał wiele takich. Charakter tego sportowca nie raz i nie dwa potwierdzał się też poza parkietem. Bo życiowe mecze też wygrywał. I pewnie dlatego może być wzorem.
Na świat przyszedł 23 stycznia 1982 roku. Wychowywał się Sandomierzu. Od dziecka miał smykałkę do sportu. A na pierwszą komunię dostał kolarzówkę. Jeździł nią namiętnie, marząc o peletonie. Kto wie, może właśnie tak wyrobił kondycję? Wyróżniał się wzrostem i siłą fizyczną. Kiedy grał w piłkę, naturalnym wydawało się ustawianie go w obronie. Bo wysoki, bo się przepycha. Pierwsze poważne, piłkarskie kroki stawiał w Wiśle Sandomierz. Trenerzy od razu dostrzegli jego talent. Jerzemu Chromikowi powie wiele lat później w wywiadzie:
"Gdy miałem lat 10–11, to zostałem zapalonym futbolistą. Byłem wysoki, więc stawiono mnie w obronie. Jako forstoper musiałem ciągle tę piłkę wybijać. Wszyscy wtedy kopali, to chciałem kopać i ja. Obok domu na podwórku wszyscy moi koledzy grali i każde popołudnie, nie mówiąc o sobocie i niedzieli, spędzało się na boisku. Zapisałem się do klubu piłkarskiego, zanim poznałem ręczną".
I tę piłkę kopał całkiem przyzwoicie. Dostał się nawet do kadry makroregionu. Wypatrzyli go działacze, wtedy pierwszoligowej, Siarki Tarnobrzeg. Zaprosili na testy. Zdał.
"Karol był niezwykle zdeterminowany. Już wtedy wiedzieliśmy, że może zajść daleko" – wspominał jego pierwszy szkoleniowiec.
I tu pada słowo klucz – "determinacja". Bo Karol – poza tym, że próbował kilku dyscyplin – to był niebywale ambitny. W autobiografii "Wojownik" możemy przeczytać:
"Dzisiaj myślę, że to tam, na piłkarskich boiskach, pojawił się ten mój upór. Doprowadzało mnie do szału, gdy ktoś okazywał się lepszy, gdy ktoś mnie oszukał i minął. Dusiłem to w sobie i za każdym razem finał był ten sam. Trenowałem jeszcze więcej i mocniej, do utraty tchu. Nie wiem, czy chciałem udowodnić coś komuś, czy jednak przede wszystkim sobie. Że mogę, że potrafię i dam radę".
Sport miał być szansą. Konsekwentnie stawiał na futbol, choć zakusy na zdolnego ruchowo młodzieńca robił też Ryszard Kiljański, pasjonat piłki ręcznej. Początkowo bezskuteczne, bo Karola sport ten nie przekonywał. Ale gdy zaczął dojrzewać i rosnąć w dużym tempie, to zdał sobie sprawę, że w futbolu nie osiągnie szczytu. Powoli otwierał się na szczypiorniaka. Być może przełomowy okazał się turniej juniorów młodszych, na który pojechał do Łodzi. Tam zaprezentował się na tyle dobrze, że Jerzy Gach, wówczas kierownik drużyny, dosiadł się do niego w autobusie i... zaczął mediacje. "Kola" zdał sobie sprawę, że ma talent i warunki, by być jednym z najlepszych piłkarzy świata. Ale nie nożnych... tylko ręcznych.
W 1997 Bielecki skończył podstawówkę. Pokochał szczypiorniaka do tego stopnia, że chciał do gdańskiego SMS, najlepszej szkoły w Polsce. Tej, która specjalizowała się w szkoleniu handballistów. Mógł tam trafić pod skrzydła Jana Prześlakiewicza, uznanego trenera. Mógł, ale nie przeszedł wymaganych badań lekarskich. Ponoć nie nadawał się, bo krzywo stawiał stopy i miał wadę postawy. Do tego był wychudzony, a ręczni to przecież postawne chłopy. Wrócił do Sandomierza.
"Nie wiem, dlaczego ktoś uznał, że się nie nadaję. Może wtedy mieli rację? Byłem przecież dopiero po roku prawdziwych treningów. Inni, z którymi tam rywalizowałem, byli bardziej zaawansowani technicznie. Wtedy nie odniosłem takiego wrażenia, ale ktoś tam musiał uznać, że nie warto ze mną pracować. Dzisiaj nie mam pretensji, ale wtedy było mi bardzo przykro. Marzyłem, żeby tam być, robiłem wszystko i żyłem tym wyjazdem i szansą, jaka – tak mi się wydawało – się przede mną otworzy, ale nic z tego, drzwi były zamknięte dla Karola z Sandomierza" – pisał w autobiografii.
Niejeden młodzieniec poddałby się po takim werdykcie. Z podkulonym ogonem wrócił w rodzinne strony, albo rzucił sport. Ale nie Karol. Czas pokazał, że zachował się jak ten, któremu zamknięto drzwi, więc postanowił wejść oknem. Znów dał o sobie znać ten jego upór.
I jeszcze jedno. Po latach Jan Prześlakiewicz przyznał w rozmowie z Damianem Pechmanem: "Szkolenie trwało cztery, a nie trzy lata jak obecnie. Wielu z tych zawodników przewinęło się przez SMS. Jednym z wyjątków był Karol Bielecki, o co do tej pory mam do siebie pretensje. Został odrzucony, obraził się i trafił do Kielc. Przez sześć lat był jednak w kadrach młodzieżowych, więc o nim nie zapomnieliśmy".
Po gdańskim niepowodzeniu poszedł do technikum budowlanego. Po każdym szkolnym dzwonku kończącym lekcje, biegł na trening seniorów drugoligowej Wisły Sandomierz. Klubowi działacze i trenerzy uznali, że jest na tyle dobry, że zgłosili go do pierwszoligowych rozgrywek. Był wtedy najmłodszym zarejestrowanym zawodnikiem w Polsce.
Radził sobie na parkietach. Rzucał piekielnie mocno i celnie. Trenował ciężko. A po roku do domu rodzinnego zapukał Marek Adamczak. Chciał zabrać go do Kielc. Obiecał rodzicom, że zadba o niego, jak ojciec. Ci zgodzili się na wyjazd. I to było to okno, przez które "Kola" wszedł do wielkiej piłki ręcznej.
Rok 2002. Pod koniec sierpnia gra w młodzieżowych mistrzostwach Europy. Te organizuje Polska i kończą się wielkim triumfem gospodarzy. Biało–czerwoni sięgają po tytuł. Złote pokolenie, z którego, oprócz Karola, wchodzą Krzysztof Lijewski, Patryk Kuchczyński i Mariusz Jurkiewicz daje kibicom pierwsze duże powody do radości. "Kola" jest jednym z liderów tej drużyny. Gra bez kompleksów, ma tytuł króla strzelców imprezy. Jego grze przygląda się Bogdan Zajączkowski, trener seniorskiej kadry. Po spotkaniu ze Słoweńcami mówi dziennikarzom:
"Faktycznie, Karol jest w chwili obecnej postacią numer jeden w ofensywie. Nie boi się rzucać, odważnie wchodzi w strefę rywali, nie podpala się niepotrzebnie. Powołałem go do szerokiej kadry...".
W wielkim finale Bielecki trafia osiem razy. Te próby są spektakularne. Posyła piłkę w kierunku bramki z ogromną siłą. Bramkarze mają wielkie problemy po jego strzałach z dystansu. Otwarcie mówiono, że jest największym talentem naszego szczypiorniaka.
W przedświątecznym "Christmas Cup", turnieju rozgrywanym w Kielcach 22 grudnia 2002, "Kola" pierwszy raz włożył koszulkę dorosłej reprezentacji. Polacy pokonali Słowację 29:19, a on strzelił sześć goli. Tak rozpoczął biało–czerwony marsz, który ukończył w 2018 roku, po 259 meczach, mając 962 bramki. I z tą kadrą miał wspaniałe momenty. Ten pierwszy, otwierający nowy rozdział polskiego handballu, przypadł na rok 2007. W niemieckich halach chłopcy Bogdana Wenty grali jak z nut. W fazie pucharowej wyeliminowali Rosjan. W półfinale – Duńczyków. I to po dwóch dogrywkach! To była drużyna, która oprócz umiejętności miała charakter. Nie zmienił tego nawet przegrany bój o złoto, akurat z gospodarzami.
"Często wracam myślami do tamtego finału i w ogóle tego wszystkiego, co się wydarzyło w Niemczech. Do tego pierwszego medalu nikt się nami nie interesował. Graliśmy, była kadra, ale zazwyczaj występy kończyły się bez wielkiej historii (...). Teraz wszystko się zmieniało. Część mediów i dziennikarzy, którzy mimo wszystko się nami interesowali, była gotowa. Inni szybko szukali czegokolwiek na temat drużyny, która sięgnęła po srebro mistrzostw świata. Powstawały galerie, opisy sylwetek, chcieli robić z nami wywiady i tak dalej. Małe szaleństwo. Miałem 24 lata i czułem, że robię coś sensownego" – pisał w swojej autobiografii.
W 2009 i 2015 do srebra dołożył dwa brązowe medale. Ale w katarskich mistrzostwach, tych ostatnich, mógł nie wystąpić. Wszystko przez wydarzenia z 11 czerwca 2010 roku…
Tego dnia Polska rozgrywała towarzyskie spotkanie z Chorwacją w Kielcach. Zwykły, rutynowy mecz. Bartosz Jurecki nazwał go nawet "grą o frytki", bo goście nie wysłali do Polski najmocniejszego składu. Pewnie ta gra szybko zostałaby zapomniana. W jednej chwili wszystko się jednak zmieniło.
W czasie akcji ofensywnej Josip Valcić przypadkowo trafił ręką w twarz Bieleckiego. "Kola" padł na parkiet. Pojawiła się krew. Maciej Nowak, lekarz kadry, jako pierwszy zorientował się, że uraz jest poważny. Bo prócz krwi było coś jeszcze. Niepokojąca substancja. Gracz musiał natychmiast trafić do specjalisty.
"W końcu pojechaliśmy, w szpitalu zaczęła mnie oglądać okulistka. Patrzy w gałkę oczną i mówi coś mniej więcej w tym stylu: brak rogówki, brak spojówki i tak dalej, z siedem czy osiem różnych pozycji. Znowu zrobiło mi się słabo. „Coś tam w ogóle zostało?" – zastanawiałem się. No i zacząłem tracić przytomność z wrażenia. Ja, wielki chłop, nie mogłem ustać na nogach, wszystko wokół mnie wirowało. Dopóki trzymała mnie adrenalina i nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, było w porządku" – wspominał.
Stracił gałkę oczną. Przeszedł zabieg w klinice w Lublinie. W tym samym czasie Polacy i Chorwaci siedzieli wspólnie w hotelu. Josip był załamany. Później podkreślał, że tamtego momentu będzie żałował do końca swych dni. Po tym, jak oka nie udało się uratować Karol ogłosił zakończenie kariery.
Piłka ręczna w Polsce w jednej chwili straciła jednego z najlepszych w historii. Odradzano mu dalszą grę. Ryzyko było zbyt wielkie. Ale on, jak to on, zbyt mocno pokochał ten sport. I tak jak wtedy, gdy namiętnie trenował futbol, albo wtedy, gdy nie dostał się do gdańskiej szkoły – postanowił jeszcze powalczyć. Ci, którzy znali go dobrze wiedzieli, że nie podda się tak łatwo. Nawet po tym, gdy wrócił z drugiej, nieudanej operacji z Niemiec i ogłaszał zakończenie kariery. Nie pasowało im po prostu, że "Kola" odpuści.
"Po meczu nie mogłem zasnąć. "Kola" to mój wielki przyjaciel. Przeżywam to razem z nim. Początkowo pojawiły się informacje, że musi zakończyć karierę. Ale znam Karola i wiem, że spróbuje wrócić. On nie może żyć bez sportu!" – mówił Sławomir Szmal, bramkarz i kompan z klubu i kadry.
Kilka tygodni po wypadku przekazał światu wiadomość, że jednak wraca.
"Gdy przeczytałem wywiad z Karolem, że powalczy o powrót do sportu, zacząłem się modlić. Jestem katolikiem, od tamtego czasu wiele razy prosiłem Boga o pomoc, aby Karol wrócił" – mówił Josip Valcić w wywiadzie dla "Super Expressu".
Jemu pewnie też zrobiło się lżej na duszy.
31 sierpnia 2010 roku. Trochę ponad dwa miesiące po feralnym meczu z Chorwatami. Rhein–Neckar, zespół Karola, gra z FA Goeppingen. Bielecki wraca. Gra w specjalnych okularach. Nie przeszkadzają mu. Stary dobry "Kola" czaruje w wielkim stylu, jedenaście razy pokonując bramkarza.
Wojownikiem się jest. Nie bywa. Nieważne, czy areną jest sportowa hala, czy życie…