Przejdź do pełnej wersji artykułu

Futbol u stóp Zeusa. Mitologia Apollonu Litochoro

(fot. Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa) (fot. Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa)

Góra Olimp kojarzy się natychmiast z mitycznymi bogami. Jej szczyt rzuca cień na stadion Apollonu Litochoro. Kilkanaście lat temu grał w nim Aleksandros Dziolis, 49-krotny reprezentant Grecji. Były tu pamiętne mecze w Pucharze Grecji i starcia z niemieckimi żołnierzami. – Jesteśmy jednym z najstarszych klubów w regionie – przekonuje Sotirios Mastagas.

 👉  Arjen Robben. Skrzydłowy ze szkła?

Czytaj też:

Angielscy łyżwiarze szybcy podczas I Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Chamonix (fot. Getty Images)

Niezałatwione paszporty, wyjazdy "po znajomości" i… spóźnienie. 101 lat od olimpijskiego debiutu Polaków

Słońce oblewa stadion im. Pyrrosa Dimasa od strony Morza Egejskiego. Po bieżni długim, miarowym krokiem przesuwa się kobieta, korzystając ze słonecznego poranka. Kawiarenka na tyłach auli jest jeszcze nieczynna, ale w kolejce ustawiły się już trzy koty.

Bury siedzi na starych trybunach, które w ramach recyklingu przerobiono na ławeczkę. Ten w rudawo-czarne plamy wybrał zamrażarkę. Pożółkłą, pokrytą kurzem, z wyszczerbionym wentylatorem silnika. Może liczyć jedynie na chłód, jaki gwarantuje daszek nad kafejką, bo lodówka nie działa od kilku lat. Trzeci kot, biało-rudy, usiadł na śmietniku. Łypie zielonymi oczami.

Fundacja Animal Action Greece wylicza, że w Grecji żyje około trzech milionów bezdomnych kotów. Wiele z nich może liczyć na wodę i jedzenie, bo mieszkańcy uważają, że czas spędzony ze zwierzęciem nie jest czasem zmarnowanym. Siga-siga znaczy dla Greka... powoli. I te trzy dachowce siedzą sobie zgodnie z antycznymi zasadami.

Gdy podchodzi się bliżej, to koty jeżą grzbiety i zamaszyście machają ogonami. Po chwili zeskakują z legowisk i chowają się: pierwszy pod starymi trybunami, a drugi za lodówką. Jedynie ten ze śmietnika dalej się pręży. Jest waleczny, dlatego ma podziurawione futro? Może już nie ma sił na kolejny pojedynek. Ten ostatni z trzech niechętnie, ale daje się pogłaskać.

To niejedyne zwierzęta, jakie można zobaczyć idąc na stadion Apollonu Litochoro. Powyżej głównego boiska znajduje się mniejsze, treningowe. Jeszcze kilka lat temu wypasano na nim konie. Dziś trawa jest spalona słońcem. Wygląda nieapetycznie.

Nieopodal sklep z częściami do motocykli. W witrynach stoją crossy, motory z dużymi amortyzatorami i grubymi bieżnikami. Idealne do jazdy po górach Pierii. Słychać poszczekiwanie, ale psa nie widać. Dopiero po zadarciu głowy można zobaczyć białego pudla. Siedzi na dachu sklepu. Dumnie pilnuje interesu. W tle masyw Olimpu, a gdzieś między jodłami i bukami pobrzękują dzwoneczki osiołków, których pilnują pasterskie ogary.

Koty na stadionie Apollonu Litochoro (fot. autor) Koty na stadionie Apollonu Litochoro (fot. autor)

Czytaj też:

Karol Bielecki (fot. Getty Images)

Wojownikiem się jest, a nie bywa. 43. urodziny Karola Bieleckiego

W 1989 amerykańska dziennikarka Amy Engeler postanowiła wspiąć się na Górę Olimp. – Pewnego wieczoru, wkrótce po przyjeździe do Grecji, wspomniałam policjantowi o moich planach wspinaczki. Spojrzał na mnie niedowierzająco znad piwa i powiedział: Wiesz, że tam są wilki? I nie są wegetarianami – wspomina. –Recepcjonista w hotelu poinformował mnie o najnowszych wiadomościach z Olimpu. Poprzedniego dnia zginął Niemiec. Gdzie? zapytałam. Na szczycie, odpowiedział. To bardzo niebezpieczna góra. Uważaj dodał.

Góra Olimp istnieje tylko mitologicznie. Geologicznie to masyw o 52 wierzchołkach. Najsłynniejsze są te najwyższe: Skolio i Mytikas. Punkt przerzutowy między to Skala. Mniejszy Skolio jest 2911 metrów n.p.m. A ten większy w 2023 został dokładnie zmierzony przez pracowników Uniwersytetu Arystotelesa w Salonikach. Jego wysokość obliczono na 2917,727. I to na jego szczycie szuka się siedziby Bogów. Te kilka metrów robi jednak różnicę. Szczególnie gdy wieje, a na zboczu są niemieccy alpiniści. Ubrani jak eksperci do spraw surwiwalu, którzy wcześniej przeszli przeszkolenie w Kommando Spezialkrafte.

Myślę, że to nie jest najbezpieczniejsze –para turystów z USA spojrzała na Schody Płaczu. To na ich szczycie miała znajdować się siedziba bogów. Zeus i spółka mieli popijać tu ambrozję. My, nieco niżej, jemy czekoladę i popijamy napojami energetycznymi. Tylko co odważniejsi zostawiają plecaki i ruszają do szturmu na Mytikas. Według niektórych podań Zeus bardzo nie lubił takich śmiałków. Osobiście strącał ich ze zbocza.

Kaki Skala są tłumaczone na polski jako Schody Płaczu. Piętrzą się posępnie. Najpierw trzeba zejść stromą, skalistą, werżniętą między dwa głazy ścieżką. Dopiero potem zaczyna się wspinaczkę na szczyt. To nie jest przyjemna trasa. Żadna Gubałówka, ani Morskie Oko. Wdrapuje się po wyślizganych kamieniach, słabo oznakowanym szlakiem, a wieje jakby Boreasz, Notos, Zefir i Euros byli akurat wściekli. Albo Zeus chciał strącić odważnych siłą boskich płuc.

W pięciostopniowej skali YDS wejście na Mytikas zostało wycenione na 3, a "nie zaleca się go ludziom cierpiących na akrofobię, czyli lęk przed wysokością". Droga jest dość długa, raczej nie stroma. Pnie się powoli. Krajobraz w pewnym momencie ma coś z Marsa lub Księżyca. Na szczyt da się wejść – choć nie jest to zbyt roztropne – w znoszonych adidasach i polarze z dyskontu.

Szacuje się, że co roku około dziesięciu tysięcy śmiałków wspina się na Skolio i Mytikas. Próżno im szukać bogów. Na szczycie jest tylko stalowa, grecka flaga. Tę płócienną za często zrywał wiatr.

Panorama masywu olimpijskiego sprzed Schodów Płaczu (fot. autor)

Czytaj też:

Sportsmenka 2024 Caitlin Clark. Najsłynniejszy numer 22 kończy... 23 lata.

Aris Saloniki założono 25 marca 1914 roku. To data zupełnie nieprzypadkowa. 93 lata wcześniej Grecy wyzwolili się spod osmańskich Turków. Minęła zaledwie chwila od pierwszej i drugiej wojny bałkańskiej. W obu potomkowie Homera walczyli z dawnymi ciemiężycielami.

Grupa uczniów spotkała się wtedy w kawiarni "Admirał Wotsis". 22 zbuntowanych młodzieńców miała jeszcze w uszach huk obu wojen z Turkami. W tej drugiej, zakończonej niecały rok wcześniej, zginęło blisko 6 tysięcy Greków, 25 tysięcy zostało rannych, a 188 ciał nigdy nie odnaleziono.

Patron kawiarni, admirał NikolasWotsis, był świętym za życia. Dwa lata przed powstaniem Arisu wpłynął do ufortyfikowanego portu w Salonikach, minął pola minowe, a następnie zatopił ważący ponad dwa tysiące ton pancernik Fetih-Bulent. Sam nie poniósł przy tym żadnych strat. Jego łódź wyszła bez ryski.

22 młodzieńców, którzy dzień niepodległości spędzali w kawiarni nazwanej na cześć Wotsisa powołali do życia PodosferikosSyllogosArisThessalonikis. Stowarzyszenie, którego nazwa nawiązywała do boga wojny, Aresa. Tak powstał jeden z największych klubów Grecji – Aris Saloniki. Nie ma w tym przypadku. Zrodzony z młodzieńczego buntu!

***

Zmieniają się marki aut i twarze dzieci, ale scena się powtarza. Samochód zatrzymuje się, rodzic nie gasi silnika, a pociecha wybiega za furtkę. Dzieci są w niebiesko-białych dresach. Na bluzach mają herb z popiersiem boga sztuki – Apolla. A furtka jest niska, druciana, z nietypowym zamknięciem. Rodzaj dźwigni z zapadką.

Tuż przy bramie stadionu miejskiego noszącego imię Pyrrosa Dimasa stoi hala sportowa. Nie za duża. Gdyby znajdowała się kilkadziesiąt metrów bliżej szczytu Skolio można by ją uznać za górskie schronisko albo nieco kwadratową, ale jednak kapliczkę. Na froncie namalowano koła olimpijskie. Dwa szczyty Olimpu mają prostą konotację. Pierwsze Igrzyska Olimpijskie rozegrano przecież w Grecji. Dokładnie w Olimpii. A to, wbrew nazwie, aż 600 kilometrów od Litochoro. Koła ze stadionem łączy tylko patron obiektu. Pyrros Dimas był mistrzem olimpijskim w podnoszeniu ciężarów. Większego związku ze stadionem jednak nie miał.

Zatrzask furtki okazuje się za trudny dla niewprawionej ręki. – Musisz mocniej – tylko jeden rodzic prowadzi dziecko do szatni. – Pchnij furtkę mocniej – pokazuje gestem. Nie wygląda na zaskoczonego. Jak Charon pomaga przedostać się obcemu ze świata parkingu do świata Apollonu Litochoro. I nie chce za to żadnego obola. 

Stadion im. Pyrrosa Dimasa w Litochoro (fot. autor)

Czytaj też:

Słowa na cztery litery i liczenie do trzech. 35 lat od dyskwalifikacji Johna McEnroe z Australian Open

Budynek klubowy mieści się pod jedyną trybuną stadionu. W Internecie można przeczytać o kompleksie, co jest nadużyciem. Obiekt składa się ze stadionu okolonego bieżnią i pastewnego boiska, na którym jeszcze niedawno wypasano konie. Co rusz są tu organizowane zawody i obozy młodzieżowe. Przyjeżdżają zespoły z Grecji, Serbii, Albanii i Macedonii. Wygląda to tak, jakby chciano wykorzystać niezwykłe położenie stadionu jako bazę treningową dla klubów piłkarskich. Coś na kształt Dolnośląskiego Centrum Sportu w Szklarskiej Porębie. Tylko pod masywem Olimpu, a nie pod Karkonoszami.

Pięć lat temu zatrzymał się tu czas. Na tablicy informacyjnej wisi plakat pierwszej drużyny Apollonu z sezonu 2019/2020. Obok kilka motywacyjnych cytatów i informacja o zagrożeniu koronawirusem. Zdjęcie pewnie powieszono, gdy klubową suterenę odmalowywano. To było pospolite ruszenie. Jeden dał farby, drugi kupił pędzle, trzeci zrobił z nich użytek. Dziś efekty tej pracy pokrywa kurz. Korytarz przypomina garaż wyścielony gumolitem. Po bokach są szatnie i toalety a na końcu sprzęt sportowy i bramki. Pod herbem stoi plastikowy śmietnik. Na ścianach wiszą plakaty opisujące historię klubu.

Charon siedzi w kontenerze stojącym pomiędzy trybuną a aulą. Przez uchylone drzwi widać, jak skrzętnie uzupełnia rejestr dusz. Na regale masa trochę zaśniedziałych trofeów. Na szczycie wisi duży proporzec z herbem klubu.

– Janek! Charon podnosi głowę i zaczyna krzyczeć po polsku. – Przybiega chłopak, który przed chwilą zakładał korki w jednej z szatni pod trybuną.

– Nazywam się Janis wyciąga rękę, gdy zagaduję. – Mój syn także. Janek to jest zdrobnienie. Ale jak po polsku. No co ty – burzy się. – Trener dopiero przyjedzie. To klubowa legenda,GiorgiosKiparissopulos. George Kipra, tak będzie ci łatwiej zapamiętać uśmiecha się. – Mój syn gra w zespole U-14. Ja jestem takim opiekunem. Pomagam trochę ogarnąć formalności tłumaczy Charon-Janis.

– Nie idzie nam jakoś źle, ale za dobrze też nie. Czasem wygrywamy. Dzisiaj mamy trudny mecz – mówi Janis junior, który już w tym wieku opanował lanie wody.

– Chodź, pokażę ci klub – przerywa senior.

Od lewej: wejście do budynku klubowego pod trybuną, hala sportowa i konie na boisku treningowym (fot. autor/Apollon Litochoro)

Czytaj też:

Po co nawrócił się George Foreman? 76. urodziny legendy boksu

Homer jest najstarszym znanym z imienia europejskim poetą. Doczekał się posągów w Olimpii i Delfach. Mimo to jeszcze XVIII wieku filolog Friederich August Wolff dowodził, że Ojciec Literatury nie istniał, a epopeje są zlepkiem pieśni z różnych czasów. Kwestia homerycka do dziś jest przedmiotem dyskusji. Uważa się, że "Iliada" i "Odyseja" czerpały z wcześniejszych dzieł. Nawet jeśli Homer był kronikarzem, który spisał to, co dla starożytnych Greków powszechne, to nikt nie odebrał mu pierwszeństwa.

Sotirios Mastagas to z całą pewnością Homer Litochoro. Są tylko dwie różnice. Nie używa wielokrotnie złożonych porównań i nie budzi wątpliwości. Z benedyktyńską cierpliwością sporządza kolejne tomy kronik miasteczka spod Olimpu.

– On należy do tej kategorii ludzi, którzy wyrażają miłość do swojego kraju poprzez nieustanną walkę o utrwalenie jego historii. Doskonale wie, że pamięć opiera się kulturowej mutacji narodów i jest niezbędna do ich przetrwania — opisuje Dimitra Smyrni, dziennikarka lokalnego portalu Faretra.

– Oboje moi rodzice pochodzili z Litochoro. Ze strony mamy wszyscy byli marynarzami, a ze strony ojca rzemieślnikami, budowniczymi. Mój dziadek był przewodniczącym gminy. Szukałem swojego miejsca od czasów szkoły podstawowej. Życie na wsi zmieniało się wraz z kolejnymi latami, a ja byłem młody, niezwykle pracowity i niespokojny. Musiałem znaleźć swój zawód – tłumaczy Mastagas.

Wjeżdżając do Litochoro od strony Salonik nie sposób tego nie zauważyć. Wysoki szary mury ciągnie się przez kilometr. Za nim ćwiczą żołnierze 24. Brygady Pancernej. Obóz "Balenika" jest tylko pozornie odgrodzony od miasta. Mieszkańcy żyją z wojskowymi w symbiozie.

Sotirios Mastagas trzyma źródła historyczne (fot. Faretra)

Czytaj też:

Robert Maaskant: zapłaciłem NAC Breda duże pieniądze, żeby trenować Wisłę Kraków

Zdecydowałem się wstąpić do armii. Dawała pewną nobilitację, a tak się złożyło, że w Litochoro właśnie powstała 24. Brygada – mówi w rozmowie z Faretrą. Chciał studiować. Myślał nad filozofią i filologią, ale w armii jak to w musztrze. Każdy krok jest zaplanowany. Korpus wysłał go na prawo.

W 1996 Sotirios Mastagas wyjechał do Nowego Jorku jako attaché wojskowy do Konsulatu Grecji. – Na początku się wahałem, ale to były dobre lata dla imigrantów w Ameryce. Z tego co słyszę, teraz jest gorzej – mówi.  – Po dwóch latach wróciłem ze Stanów dużo bogatszy kulturowo. Szerokość nowo poznanego świata sprawiła, że jeszcze bardziej pokochałem moje Litochoro – opowiada.

Mastagas przeszedł na emeryturę w stopniu generała porucznika. Miał 49 lat, był pełen wigoru i zakochany w rodzinnej miejscowości. – Mój dziadek, wybitny rzemieślnik, w latach 1936-59 był przewodniczącym gminy Litochoro. Miałem dużą presję. Ludzie chcieli, żebym zaangażował się w samorząd, ale moje serce biło dla kultury. I tak zacząłem wydawać "PolitisLitochorou", to znaczy "Obywatela Litochoro". Czterdziestostronicowy dwumiesięcznik – wyjaśnia. – Moment kiedy periodyk idzie do prasy drukarskiej jest niesamowity! A ile jest stresów po drodze.

– Prasa dała mi kontakt z historią. Nasze miasto jest stare, ale okazało się, że w dziejach było wiele luk. Postanowiłem to zbadać – mówi. Sotirios Mastagas wydał 18 tomów kronik Litochoro. Nie są to tomiska. Bardziej bogate w źródła kolorowe albumy. Słusznych rozmiarów i solidne, ale mają przyciągać wzrok barwną okładką, a nie odstraszyć rozmiarem książki telefonicznej. Kronikarz pracuje nad kolejnym tomem. Będzie dotyczył tureckiej okupacji miasta. – Najważniejsze jest żelazo! Dużo żelaza, kiedy przychodzi zmęczenie – mówi we Faretrze.

***

Janis najpierw zbiera zespół U-14. Każe opowiadać młodym piłkarzom o Polsce. Mówię, że niedawno mistrzami naszego kraju zostali dwaj Grecy. Rzucam: Raków Częstochowa. Miny nastolatków bezcenne. Są w szoku. Za trudny łamaniec językowy. Rzucam: Janis Papanikolau. Gdzieś im się obiło o uszy, ale nazwisko nie robi tu wrażenia. Rzucam: Stratos Swarnas. W szatni szmery. Chłopcy oglądają na telefonach obrońcę Rakowa w koszulce AEK-u Ateny.

Na ścianach wiszą plakaty opisujące historię klubu. Choć wykonane z syntetycznej tarpuliny są stylizowane na pergamin. – Spójrz, Joanis Georgusis! Najstarszy i najdłużej grający piłkarz w naszym klubie – pokazuje czarnobiałą fotografię. Mężczyzna ma sweter i pukiel gęstych włosów. W Apollonie grał 25 lat. Od 1950 do 1975.

Drugie zdjęcie przedstawia krępego piłkarza. Budową ciała przypomina Lucjana Brychczego. Podpisano "Bikas Konstatninos, 1957". Przeszedł do Pierikosu Katerini, zostając profesjonalistą. Kolejny plakat przedstawia dumnie wyprostowanego chłopaka w pasiastej koszulce. Z podpisem "Pamięci Giorgiosa Kotrogla".

Od lewej: JoanisGeorgusis, Aleksandros Tziolis w barwach Panioniosu, proporce w klubowym biurze (fot. autor/Panionios FC)

Czytaj też:

Psychika darta. Mistrzostwa świata PDC

Biaconeri – fanpage kibiców PAOK-u Saloniki – zaczyna długi wpis od słów: "najlepsi obrońcy pochodzą z Pierii". To region Litochoro. "Dionisis Chassiotis, Aleksandros Dziolis, Stelios Malezas i Kyriakos Papadopulos" – wylicza autor bloga. Dwóch pierwszych zaczynało kariery w Apollonie.

Chassiotis ma 142 mecze w czarnobiałej koszulce PAOK-u. Na najwyższym szczeblu w Grecji grał blisko 350 razy. Często wracał do Litochoro. W kronice jest zdjęcie, na którym przekazuje koszulkę reprezentacji prezesowi klubu. Curriculum vitae wiedzie Aleksandorsa Dziolisa – od Apollonu przez Panathinaikos Ateny, AS Monaco i Werder Brema. Urodzony pod Olimpem zagrał blisko 50 razy w narodowych barwach. Pojechał nawet na finały mistrzostw świata w 2014 roku.

Dziolis z Apollonu przeniósł się do Panioniosu. W sześć miesięcy zamienił Litochoro na Camp Nou. – To był mój pierwszy mecz w europejskich pucharach. Wiedziałem, że będę na ławce, ale nie wiedziałem, że wystąpię. Grałem przeciwko Barcelonie Rijkarda, z Ronaldinho w składzie. Mam gdzieś zdjęcia z tego meczu – mówi w rozmowie z Katerini Sport. W tej historii są też polskie wątki. Dziolis dzielił szatnię z Arkadiuszem Klimkiem i Adamem Majewskim. A pierwszy mecz sędziował Jacek Granat.

Kolejny w poczcie bogów jest Nikolas Kalampakas. Wychowanek Apollonu przeniósł się do innego klubu z Salonik – Iraklisu – za 25 milionów drachm. – Grałem w Litochoro z prawdziwymi weteranami: Paraskeiasem Portokalidisem, Janisem Pelekidisem, Lakisem Amanatidiem. Wszyscy przenieśli się do Pierikosu Katerini, a potem sprowadzili i mnie. Pamiętam, że dostałem 50 tysięcy za podpisanie kontraktu i kupiłem małe mieszkanie – mówi Kalampakas.

W ściennym panteonie mają jeszcze wielu innych bogów i bożków miejscowej piłki, ale Janis woła na koniec korytarza. Tam są gabaryty. Bramki, sprzęt do pielęgnacji trawy, worki z wypranymi znacznikami. Tuż przed tym rozgardiaszem są drzwi, które Janis otwiera i zamaszystym ruchem zaprasza do środka. – To jest biuro – mówi. Na potwierdzenie tych słów ściana obłożona trofeami, regał z segregatorami i dwa biurka. To nasze dziedzictwo – pokazuje gablotę. Spójrz, to jest proporzec. Tu PAOK, a ten to Megas Aleksandros Katerini. Ich to nie lubimy – uśmiecha się.

Wśród ogłoszeń o koronawirusie i starych zdjęć drużynowych w gablocie są przed wejściem dwa cytaty. Pierwszy, stricte piłkarski, pochodzi od Diego Simeone. Dla pewności obok ciągu greckich liter podobizna trenera Atletico Madryt. A na pożółkłej kartce, wciśniętej w róg tablicy ogłoszeń, jest drugi cytat. "Moim rodzicom zawdzięczam życie, mojemu nauczycielowi zawdzięczam życie". Podpisano: Aleksander Wielki. Megas Aleksandros.

Janis przekręca klucz w drzwiczkach regału. Wyciąga niebieski album. Na środku jest klubowy herb z popiersiem boga sztuki. W tle dawni piłkarze. "Apollon Litochoro. 80-lecie klubu". Autor Sotirios Mastagas. – Masz, tu sobie wszystko przeczytasz – mówi.

Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa.

Czytaj też:

Tomasz Sikora. Medal to tylko symbol, ważni są ludzie

– Trochę ludzi chodzi na mecze – twierdzi kronikarz. Drogowskaz na Dion został przekreślony. Wandal napisał czarnym markerem "Kierunek PAOK". Janis i jego syn są przekonani, że w Litochoro kibicuje się Czarno-Białym. Bracia Wlachopulos byliby z tego powodu zawiedzeni.

– Grigoris i Lazaros pochodzili za Litochoro, ale nigdy nie grali w piłkę w Apollonie – zaczyna Sotiris Mastagas. – Kochali sport, a piłkę nożną szczególnie, i namawiali mieszkańców do założenia klubu, ale wtedy to się nie udało. Wyjechali więc do Salonik tłumaczy. Wlachopulosowie byli jednymi z dwudziestu dwóch sygnatariuszy Arisu Saloniki.

W tym mieście powstawały kluby oparte na gniewie i sile. Aris z nawiązaniem do boga wojny. Iraklis to greckie imię Heraklesa. Nawet w pobliżu Litochoro kluby brały symbole fizycznej doskonałości. Megas Alexandros Katerini Aleksander Wielki. Kronos Agrydos morderczy ojciec bóstw. Olimpus Leptokaria siedziba bogów.

– Z Litochoro ścieżki prowadzą na Olimp. Taka nazwa klubu wydaje się być naturalna i prawdę mówiąc ma ją wiele klubów w okolicy – przekonuje Mastagas. – Nie czerpaliśmy od świętego Dionizego, bo słynna świątynia w Dion nie ma wiele wspólnego z Litochoro tłumaczy.

Zorganizowana piłka pojawiła się w mieście dopiero dziesięć lat po Arisie. Nazywała się Olimpus Litochoro i zginęła w odmętach historii. Wiadomo, że grał w niej Lazaros Wlachopulos. 2 lutego 1928 roku utworzono Towarzystwo Muzyczno-Gimnastyczne Apollon, które jest do dziś. Bóg sztuki, ale też poezji i muzyki bardziej pasował bowiem do gimnastyków niż ten wojny. – To patron wielu spraw zdawkowo tłumaczy kronikarz.

Uważa się, że nazwę klubu przeforsował miejscowy nauczyciel Panagiotis Jetion. Według interpretacji homeryckiego hymnu to Apollo, najpiękniejszy z bogów, schodząc z Olimpu szedł wąwozem Enipeas i mijał piaszczystą plażę Lektos. Oba te miejsca znajdują się w Litochoro.

Piłkarze Apollonu u stóp Olimpu (fot. Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa)

Czytaj też:

Na mistrzostwa świata w Maroku powstaje stadion-kolos. Gigantyczny projekt

Apollo opiekował się muzami. O względny jednej z nich - Euterpe, patronki poezji lirycznej - postanowiono szybko powalczyć. Nie do końca wiadomo, kto napisał hymn klubu. Padają trzy nazwiska. "Nasz sztandar wysoko, wysoko/trzymamy uwielbiając/jak niebieskim wieńcem laurowym machając" - napisał najprawdopodobniej Atanasios Kokkonis, późniejszy burmistrz Litochoro. Wiadomo, że hymn śpiewano, zabiegając także o opiekę Melpomene. Niestety, była też muzą tragedii.

Bóg sztuki postawił się Aleksandrowi Wielkiemu. Pierwszy mecz został rozegrany na Katounii. Miejsce znane jeszcze za tureckiego jarzma jako park. Sędzią został niejaki Panagiatopulos, urlopowicz z Aten. Rywalem Megas Aleksandros z Katerini. 29 lipca 1928 Apollon wygrał 4:1 na oczach ponad 2000 kibiców. – To były czasy, w których Litochoro liczyło pięć tysięcy mieszkańców a Katerini trzydzieści. Megas był bogatym, dobrze prosperującym klubem. A my po prostu chcieliśmy pokazać, kto jest lepszy – zdradza Mastagas. Po zwycięstwie zarząd postawił piłkarzom obiad w tawernie serwującej piwo Zisi.

Rewanż zaplanowano na 29 lipca. Megas Aleksandros wzmocnił się trzema piłkarzami PAOK-u Saloniki i jednym Iraklisu. Apollon nie pozostał dłużny i sprowadził Dioniziosa Kaltekisa i Jakowosa Jakoumisa, którzy wcześniej grali pod sztandarem boga sztuki. Ale sztuką okazało się dogadanie.

"Katerinianie widząc wzmocnienia Apollonu odmówili gry. Litochoryci zaproponowali, że zrezygnują z posiłków, jeśli to samo uczynią rywale, ale ci odmówili. Z powodu napięć do meczu nie doszło". Tak jest na szpalcie gazety "Fos" 1 sierpnia 1928.

***

Przeglądając kronikę klubu można często zobaczyć zdjęcia piłkarzy Apollonu biesiadujących przy stole. Jakby patronem klubu był nie Apollo a Dionizos. Wszystkie są podpisane "krojenie królewskiego ciasta". Zmienia się tylko rok.

To jest Wasiliopita – mówi Mastagas. – Greckie ciasto, symbol Nowego Roku. Tę tradycję łączy się z czczeniem świętego Bazylego z Cezarei. Stąd właśnie nazwa. Wasiliopita jest jadana w każdym greckim domu i w każdym w innej formie. W Litochoro tradycyjnie przygotowuje się ją na dużej, okrągłej patelni z ciastem filo. To pikantny placek wypełniony kozim mięsem. W środku ukryta jest moneta tłumaczy kronikarz. Wierzy się, że ten, kto znajdzie pieniążek, będzie miał szczęście przez cały rok.

W życiu piłkarzy Apollonu były też lata udręki, w których Wasiliopita stała się marzeniem. To Adolf Hitler ukradł szczęśliwą monetę.

Uroczyste krojenie wasiliopity, 1 stycznia 1953 (fot. Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa)

Czytaj też:

Raphinha. Uciekł po skrzydle od narkotyków

II wojna światowa dotarła w każdy zakątek Europy. Litochoryci spodziewali się, że przyjdzie i tutaj. Przyszła dość szybko. Pojawił się niemiecki XVIII Korpus Górski, który miał otworzyć drogę do Salonik. Wtedy zbocza Olimpu stały się bazą partyzantów z Greckiej Armii Wyzwoleńczej.

Wojna jest jak śmierć. Można się było na nią szykować, a i tak przychodzi z zaskoczenia. 16 kwietnia 1943 mieszkańców Litochoro obudziły spadające bomby i serie pocisków z nisko przelatujących samolotów. Zaczęło się...

– Hordy hitlerowskie będę pamiętał do końca życia – mówi Nikos Dawanos. – Miałem wtedy pięć i pół roku. Słonecznego dnia w kwietniu 1943 bawiłem się na dworze, gdy przeleciał samolot. Ktoś krzyknął: – Bombardują klasztor. Mieliśmy nowy dom, więc sąsiedzi przyszli się schronić do nas. Babcia powiedziała, że to nie jest dobre miejsce. Uciekliśmy na Olimp. Przebiegliśmy może sto metrów w górę.

– Przeleciał samolot. To był straszny dźwięk. Huk. Niszczycielski grzmot. Nagle zostaliśmy przykryci kocem kurzu i gradem kamieni. Spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, co się stało? Potem skręciliśmy w lewo, żeby zobaczyć nasz dom wspomina Dawanos. – Naszego domu już nie było. Zostały kamienie, deski.

Rodzina szukała schronienia na zboczach Olimpu, ale i tam nie było bezpiecznie. Gdy bomby przestały spadać na Litochoro to Niemcy i kolaborujący z nimi Włosi rozstawili artylerię, która ostrzeliwała góry od regionu nazywanego przez miejscowych "Ai Janis" aż po szczyt Skala. Odłamek pocisku zabił wówczas Ewangelosa Janulopulosa. Po latach greccy komandosi w jednej z jaskiń znaleźli ludzkie kości. Pasterz Ewangelos Nikas był uważany za zaginionego. Najprawdopodobniej uciekając, wpadł do dziury, która stała się grobem.

Rodzina Dawanosów wróciła do miasta. – To była agonia z głodu. Matka gotowała jajko, które jedliśmy z chlebem i wodą. Podstawą była zupa fasolowa. Czasem pasterze dali trochę sera. Kroiła kwadracik 5 x 5 cm, żeby każdy miał kawałek. Lizaliśmy ten ser. – tłumaczy. – Owoce były rarytasem! Pigwę można jeść, żuć i lizać, żeby tylko nie czuć głodu.

Niemcy mieli jeden cel eksterminację komunistycznych partyzantów. Krążyła plotka, że ci są w szkole. Wedle innej ukryli się w klasztorze św. Dionizego. Na wszelki wypadek postanowiono zrównać i jedno i drugie miejsce z ziemią. 29 lipca specjalny oddział komando wysadził XVI-wieczną świątynię.

Hitlerowcy robili jednak wszystko, by pokazać, że to oni są tymi dobrymi. A wszystko złe, co się działo, to przez tych czerwonych ekstremistów z Armii Wyzwoleńczej. 26 lipca 1943 zorganizowali mecz. Apollon Litochoro kontra żołnierze Wermachtu. – Szukali rebeliantów ukrywających się wokół miasta, a przy tym mordowali i niszczyli – mówi Sotirios Mastagas.

– Mieszkańcy byli zmęczeni tym życiem w strachu. Niektórzy grali boso, Niemcy w wojskowych trepach – opowiada. Wynik się już zatarł w pamięci, choć według legendy wygrali piłkarze Apollonu. – Następnego dnia na Katounii zebrano mieszkańców Litochoro. Potem 800 mężczyzn przewieziono do obozu pracy przymusowej w Salonikach.

Niemieccy żołnierze podkładają bomby pod klasztor św. Dionizego (fot. Karl Faber)

Czytaj też:

Życie jest jak loteria. Geoff Hurst – ostatni mistrz z 1966 – kończy 83 lata...

Przeor Maksym z nowego klasztoru św. Dionizego był zaskoczony. Rzadko dostawał pocztę, a nie znał żadnego Karla Fabera. Pośpiesznie otworzył kopertę, z której wypadł list i cztery zdjęcia. Fotografie z datą 29.04.1943.

"Nazywam się Karl Faber. Miałem 21 lat, gdy mój oddział rozbił obóz w Litochoro. Było to 27 kwietnia 1943. Byłem radiotelegrafistą dowódcy jednostki pana Storhmeiera z Wiednia. Usłyszałem, jak mówił swojemu zastępcy, by ten przejął dowodzenie, bo idzie zobaczyć klasztor. Poszedłem razem z nim. W torbie na chleb nosiłem aparat Leica. Był na tyle uprzejmy, że pozwolił mi zrobić zdjęcia" – pisał.

Klasztor miał już swoje tragedie. W 1821 roku mnisi przez trzy dni bronili go przed Turkami. Wszyscy przypłacili to życiem. A Niemcy ruszyli o świcie. "Godzina 00:30 (północ). Rozpoczynamy nasz marsz w stronę klasztoru Agios Dionysios. To trudna trasa, przez skały i połamane gałęzie. Kontakt wzrokowy z klasztorem nawiązujemy o świcie. Po naszej prawej stronie znajdują się karabiny maszynowe, które nas osłaniają" – zanotował Faber w dzienniku.

Oddział niemieckich komandosów wniósł masę ładunków wybuchowych na wysokość 800 m n.p.m. Następnie dynamit został ułożony w strategicznych punktach klasztoru i zdetonowany. Mnichom udało się uratować tylko ikonę św. Dionizego.

"Wysyłam cztery powiększone zdjęcia, które wtedy zrobiłem. Na tych zdjęciach można częściowo zobaczyć, jak wyglądał klasztor. Sesja zdjęciowa musiała być zrobiona szybko, ponieważ nie miałem czasu. Być może te zdjęcia przydadzą się przy renowacji klasztoru".

"Nie muszę tłumaczyć, że jestem głęboko zasmucony zniszczeniem tego wielkiego i pięknego pomnika. Życzę zdrowia i pokoju nam wszystkim na ziemi, aby nie doszło już do zniszczenia". W 2003 córka Karla Fabera odwiedziła kaplicę. On już nie żył.

Klasztor św. Dionizego wbity między zbocza Olimpu (fot. Karl Faber)

Czytaj też:

Strzał, krew na śniegu i licytacja medalu. Biathlon mało znany

W 1928 zrobiono zdjęcie drużynowe u szczytu Olimpu. Piłkarze wnieśli wielką flagę z literą "A" jak Apollon. Prezesi ubrani w odświętnie garnitury. W klubowej kronice znalazł się też kolaż. Głowy piłkarzy są na zboczach boskiej góry. – Nie ma związku między wspinaczką a drużyną piłkarską. Oczywiście niektórzy piłkarze wchodzili na Olimp, ale robili to indywidualnie – twierdzi Mastagas.

Gdy Gagarin wylądował z powrotem na Ziemi, zapytano go, czy widział Boga w niebie. Odpowiedział, że nie. Komunistyczna wierchuszka z radości podrzuciła kapelusze. Ale nie trzeba było Sputnika, żeby wejść na Olimp. Ludzie robili to od wieków. 

Nie wiadomo, kto pierwszy rzucił wyzwanie tej boskiej górze. Gajusz Juliusz Solinus wspomina, że w II w n.e. był tam ołtarz na "najwyższym szczycie, gdzie składano ofiary". Nie ma zbyt wielu śladów, aby ktokolwiek wchodził na Olimp w okresie, kiedy powstawały eposy Homera. Badania archeologiczne sugerują, że w punkcie Agios Antonios mieściło się niewielkie sanktuarium Zeusa. Czy to tam podczaszy Ganimedes przygotował ambrozję?

W latach 70. XIX wieku próbę zdobycia góry podjął podróżnik Henry Tozer. "U naszych stóp znajdowało się wejście do głębokiego wąwozu tworzącego przełęcz Petry, przez którą Kserkses wkroczył do Grecji z ziejącymi przepaściami i nieprzekraczalnymi urwiskami opadającymi w jego kierunku. Wysokość byłaby godna siedziby bogów" – zapisał w dzienniku. Brytyjczyk dotarł jedynie do szczytu Profitis Elias.

Kolaż przedstawiający piłkarzy Apollonu pomiędzy Skolio a Mytikas (fot. Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa)

Czytaj też:

125 lat FC Barcelona. Futbol, polityka i... kobiety

Przez lata wejście na Olimp było niebezpieczne, ale nie chodziło o wysokość. W 1911 próbę podjął Edward Richter. Niemiec przekonał się o tym na własnej skórze. Osmańscy przewodnicy zostali zabici, a Grecy zażądali za niego okupu w wysokości 50 tysięcy funtów. Potem znaleziono go na granicy z Turcją.

Dwa lata później Grecja była już niepodległa, a w okolicy nie roiło się już od zbrojnych band. Wówczas do miasta przypłynęli Fredric Boissonnas i Daniel Baud-Bovy. Postanowili wejść na szczyt Olimpu. W tym celu wynajęli miejscowych przodowników: Christosa Kakalosa oraz Nikosa Bistikosa.

– Dziadek Christos. Pochodził z biednej rodziny drwali. W tym czasie na Olimpie trwała systematyczna wycinka drzew. Większość mieszkańców zajmowała się żeglarstwem lub stolarstwem zaczyna Georgios Strongylis. – Jego żona Fotini Kakalos prawdopodobnie przyjechała do Litochoro z Azji Mniejszej. Teść Christosa dorobił się fortuny na jedwabnikach – tłumaczy prawnuk przewodnika.

Kakalosa na zbocza Olimpu przygnała tragedia. – Śmierć dzieci: ukochanej córki Erinuli oraz syna Demetriego. Z pięciorga dzieci została mu trójka – w tym mój dziadek Giorgios. Później zmarła także jego żona – wspomina Strongylis. – Zręczny myśliwy i ekspert gór zawsze dbał o rodzinę, ucząc polowania, jego dzieci dorosły, a on nauczył ich jak przetrwać.

Myśliwy dobrze poznał masyw Olimpu, polując na dzikie kozy. O Bistikosie nie wiemy nic oprócz tego, żeby częścią ekspedycji Szwajcarów, ale na szczyt nigdy nie dotarł. Wspinacze zaczęli wyprawę od klasztoru św. Dionizego. Rankiem 30 lipca opuścili płaskowyż Muz. Wspięli się na niższe szczyty, Profitis Elias i Toumbę.

2 lipca 1913 pogoda była paskudna. Gromowładny Zeus zesłał ulewę o mocy posejdonowego sztormu. Ziemia rozmokła, mgła pokryła zbocza. Kakalos szedł boso. Ślizgał się w błocie, a ukryte w ziemistej mazi kamienie raniły mu stopy. – Jakim wspaniałym wspinaczem jest ta legenda! Podążam za nim uważnie, ale często tracę go z oczu w gęstej mgle. Ślady krwi, które pozostawiają jego rozdarte stopy na skałach, prowadziły mnie… – mówił Boissonnas lokalnej gazecie "Dimotis". Doszli do miejsca, które Szwajcarzy nazwali Szczytem Zwycięstwa na cześć wygranej greckich wojsk w bitwie pod Sarantaporo. Wracali przekonani, że byli pierwszymi ludźmi na mitycznym wierzchołku Olimpu.

Gdy mgła się rozrzedziła, spostrzegli że szczyt jest wyżej. – Wracamy? miał powiedzieć Kakalos, a odpowiedziały mu skinięcia głów. Ich oczom ukazał się skalisty grzbiet zwany Kaki Skala. Zostawili najcięższy sprzęt i obwiązali się linami. O 10:25 trójka śmiałków postawiła nogi na Mytikasie, faktycznym szczycie Olimpu.

Apollonici pod kawiarnią Pibelia, 1938. Pierwszy od lewej: Giorgios Triantafylos, z lutnią Christos Kakalos (Kronika Apollonu Litochoro autorstwa Sotiriosa Mastagasa)

Czytaj też:

Węgierska karuzela w Londynie. Wspomnienie jak stare i dobre wino "6:3"!

– Kakalos był starszym, niepiśmiennym człowiekiem, ale wielokrotnie pomagał sekcji wspinaczkowej Apollonu. Przez wiele lat pracował jako przewodnik górski – mówi Mastagas. Wiek w niczym mu nie przeszkadzał. Pierwszy człowiek na Olimpie wszedł na tę górę potem, mając także 93 lata. Było to jego ostatnie wejście.

Sekcja wspinaczkowa Apollonu Litochoro powstała z inicjatywy Ewangelosa Janulopulosa. 8 maja 1937 roku na pierwszym spotkaniu pojawił się m.in. ChristosKakaols. Niecały tydzień później grupa alpinistów wyruszyła. Celem była Jaskinia Ithassikios w przełęczy Muz.

Po latach stanie tam schronisko noszące imię Christosa Kakalosa.

***

Niektórzy twierdzą, że KillianJornet nie jest człowiekiem. Chudy, nawet wątły. Filigranowy. Ma zmierzwione włosy i duże, czarne oczy. Z reguły znajduje się przy nim dopisek Katalończyk. Sam o sobie mówi "Dziecko gór". Wychował się w Refugi de Cap de Rec, schronisku w Pirenejach, gdzie ojciec pracował jako przewodnik górski.

Jornet w wieku trzech lat wszedł na trzytysięcznik Tuc de Molieres. Jako pięciolatek wspiął się na Aneto (3404 m), najwyższą górę w Pirenejach, a rok później wdrapał się na swój pierwszy czterotysięcznik, Breithorn.

Od 2010 próbuje pobijać rekordy świata w wejściu i zejściu na najwyższe góry świata. Z sukcesami. Na Kilimandżaro wszedł w rekordowym czasie 7 godzin i 14 minut. Ma najszybszy znany czas wejścia i zejścia z Chamonix na Mont Blanc wynoszący 4 godziny i 57 minut. W czerwcu 2011 wbiegł i zbiegł z Olimpu w 5 godzin, 19 minut, 45 sekund.

Zejście dłuży się niemożliwie. Kamienie obijają ciągle stopy. Kolana i biodra walczą z grawitacją, a panewki skrzypią, jakby tkanka chrząstna był już tylko historią. Jeśli nie jesteś Killianem Jornetem wspinaczka i powrót dłuży się niemiłosiernie. Szansa na odpoczynek dopiero w schronisku Spilios Agapitos. Obiekt stoi na rozległym tarasie skalnym. Na skrawku ziemi, w otoczeniu sosen, rozbito dwa na razie puste namioty.

Biały kundel idzie kulawo w naszym kierunku. Jedną z łap ma chorą. Złamaną lub zwichniętą. Może ktoś go zlał kijem trekingowym? Cholera wie. Zwierzę dosiada się do kolacji. Zeus, bo tak go nazwaliśmy, dostaje trochę wody i parę kabanosów.

I zdarzył się cud. Suszone mięso i woda z plastikowej butelki zadziałały jak ambrozja. Pies ogonem zamiatał skalny taras. Łasił się. Zaczął biegać wkoło i wskakiwał na kamienną balustradę. Popisywał się. Wskoczył, potem zeskoczył. Przeszedł kawałek, po czym znowu wskoczył na murek. Odwrócił głowę. Idziecie? – chyba pytał nas wzorkiem

Zeus to bardzo dobre imię. Król bogów wielokrotnie zmieniał się w zwierzęta i wizytował Ziemię. W mitach najczęściej miał złe zamiary, jak wtedy gdy porwał Europę przemieniony w byka.

Cóż, czasy się zmieniły. Może teraz wyłudza kabanosy.

***

Janis się pożegnał. Drużyna U-14 pojechała sobie na mecz. Kobieta skończyła trening biegowy. Stadionowe koty też zniknęły. – Apollon, jak każdy klub w Litochoro nie ma maskotki – mówi Sotirios Mastagas. – W mieście działa Klub Pomocy Społecznej, który od dekady pomaga gminie w opiece nad zwierzakami. Koty, które widziałeś, są pozornie bezdomne. Ale nie martw się. Ktoś na pewno je dokarmi.

Źródło: tvpsport.pl
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także