| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Patryk Łaba to zawodnik, który wiele lat czekał na szansę w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. Obecnie występuje w Aluron CMC Warta Zawiercie, choć mógłby... zaprojektować farmę fotowoltaiczną. Praca przy siatkówce nie była dla niego oczywista. Wiele lat temu kontuzja mogła bowiem przekreślić jego marzenia.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jaką maszynę mógłbyś zbudować?
Patryk Łaba: – Moja specjalizacja to energia odnawialna. Mógłbym więc zbudować farmę fotowoltaiczną. Zresztą, taki był temat mojej pracy inżynierskiej. Projektowałem wtedy instalację fotowoltaiczną dla zakładu przemysłowego, która miałaby pokryć większość zapotrzebowania na energię elektryczną.
Studiowałem na AGH. Mechanika i budowa maszyn może kształcić w szerokich zakresach. Niektórzy moi koledzy wybrali konstrukcję maszyn górniczych, niektórzy projektowanie urządzeń linowych, wind, kolejek. Ja poszedłem w energię odnawialną.
– Poszedłeś w coś chyba najbardziej perspektywicznego w kolejnych dekadach. Pracowałeś czysto hipotetycznie czy też jakieś twoje projekty zostały wcielone w życie?
– Czysto hipotetycznie. Projekty, które robiłem w ramach pracy inżynierskiej, bazowały jednak na prawdziwych danych i na istniejącym zakładzie. Liczyłem wszystkie parametry dla tej lokalizacji, choćby nasłonecznienie, sprawdzałem jak układa się cień... Co ciekawe, energia odnawialna i fotowoltaika były jeszcze wtedy traktowane jako ciekawostki. 2015 rok to nie był czas "boomu" na te systemy. To był więc dla mnie strzał w ciemno w tamtym momencie.
– Od najmłodszych lat lubiłeś rozkładać rzeczy na czynniki pierwsze i później je składać?
– Nie będę udawał, że była we mnie dusza majsterkowicza. Ten kierunek nie był moim marzeniem od dzieciństwa. Chciałem dostać się na budownictwo, jak większość mojego pokolenia, o czym świadczyły progi i wyniki, które trzeba było osiągnąć, żeby zostać przyjętym na ten kierunek. Nie udało się. Poszedłem więc za radą dobrego znajomego, który był wykładowcą na Politechnice Krakowskiej. Powiedział, że jeśli będzie się miało dobre oceny, to można po pierwszym semestrze przenieść się na inny kierunek. Trafiłem na mechanikę i budowę maszyn, która finalnie tak mi się spodobała, że uznałem, że na niej zostanę.
– To co było marzeniem z dzieciństwa?
– Bycie zawodowym siatkarzem, bo napatrzyłem się na to w domu. Tata grał w siatkówkę, zresztą mama również. Poznali się na obozie siatkarskim. Ojciec występował nawet w Resovii Rzeszów w sezonie, w którym zespół spadł do pierwszej ligi. Dorastałem więc w domu, w którym siatkówka była obecna cały czas. W weekendy oglądaliśmy wszystkie mecze, ja chodziłem z tatą na treningi, przebywałem w szatni z jego kolegami... Nasiąkałem tym od młodości. Było dla mnie bardzo naturalne, że pójdę tą drogą.
Długo czekałem jednak na to, żeby móc zacząć treningi. W mojej miejscowości, w Jaśle, grupy dla dzieci w moim wieku długo nie było. Kiedy tylko się pojawiła, dołączyłem do niej. Później zmieniłem co prawda chwilowo dyscyplinę na piłkę nożną, ale szybko wróciłem do siatkówki.
– Co zapamiętałeś najbardziej?
– Zapachu szatni z dzieciństwa nigdy nie zapomnę. Pamiętam nawet, że bardzo długo utrzymywał się w powietrzu, kiedy finalnie się z niej wyszło (śmiech). Kilka razy dostałem też piłką, gdy obserwowałem treningi. Wtedy wszystko, co siatkarskie, wydawało mi się takie nieosiągalne... Koledzy taty starali się mnie czegoś nauczyć, ale w wieku pięciu lat nie byłem zbyt pojętnym uczniem (śmiech).
– Na ile siatkówka dawała twojej rodzinie stabilizację finansową?
– Mama bardzo szybko skończyła grać, jeszcze na etapie młodzieżowym. Rozumiała jednak sport i zawsze mnie wspierała. Tata występował z kolei na poziomie drugoligowym i łączył to z normalną pracą zawodową. W domu nie doświadczyłem więc siatkarskiego profesjonalizmu, któremu podporządkowane jest całe życie. Dopiero teraz go przeżywam. Nie zmienia to faktu, że od taty nauczyłem się reżimu treningowego i odpowiedzialności. Teraz, jeśli już się czymś zajmuję, podchodzę do tego na poważnie.
– Czym zajmował się tata?
– Pracował jako inżynier i to w podobnej branży – konstrukcji stalowych i spawalnictwa.
– Twoja mama grała w siatkówkę na poziomie młodzieżowym, z tatą poznali się na obozie. Czy miałeś przywilej patrzeć na rodziców, którzy byli dla siebie pierwszymi miłościami?
– Tak, byli dla siebie pierwszymi miłościami. To było wyjątkowe.
– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś mecz siatkarski?
– Mistrzostwa świata w Japonii, w których zdobyliśmy wicemistrzostwo. Pierwsze starcie w telewizji to dla mnie Polska–Rosja. Pamiętam, że grałem wtedy chyba gimnazjadę i między meczami chodziliśmy do baru, żeby oglądać spotkania.
– Do baru?
– (śmiech) Tak, takiego w hali, w którym można było kupić frytki i przekąski.
– Którym z siatkarzy z tamtego składu chciałeś być?
– To będzie dziwne, ale Michałem Winiarskim.
– To zrozumiałe.
– Ale teraz jest moim trenerem, więc to wyjątkowy zbieg okoliczności.
– Powiedziałeś mu to?
– Nie, ale myślę, że o tym wie.
– Od zawsze wiedziałeś, że przy twoich warunkach fizycznych będziesz musiał mieć plan B?
– Tak, od samego początku wiedziałem, że muszę mieć plan B. Poważnie podszedłem więc do wyboru studiów. Chciałem wybrać jak najbardziej przyszłościowy kierunek, by siatkówka nie była czymś, na co stawiam wszystkie swoje żetony.
– Kto w ciebie siatkarsko wierzył?
– Trenerzy, którzy pracowali ze mną na różnych etapach, na pewno wierzyli we mnie bardziej niż ja sam w siebie wierzyłem. Rodzice również mnie wspierali, ale też cały czas mi powtarzali, że nauka jest ważna i że muszę mieć jakieś zabezpieczenie na przyszłość, bo wszystko może się skończyć przy okazji kontuzji. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy zerwałem więzadła krzyżowe.
– Który to był sezon?
– 2014 rok w AGH Kraków. Zaraz przed urazem miałem propozycje z innych klubów i możliwość podpisania kontraktu z agencją menedżerską. Kiedy jednak zerwałem więzadła, wszystkie te rozmowy zostały anulowane. Przestałem być trybikiem w wielkiej maszynie i zdałem sobie sprawę z tego, że w dużej mierze muszę poradzić sobie sam.
– Miałeś zagwarantowane leczenie?
– Pokrycie tych kosztów, które się z tym wiązały, wzięli na siebie moi rodzice. Później klub, w którym byłem, rozliczył się ze mną i finalnie zwrócono mi część środków, więc nie było tak, że w stu procentach poszło to z mojej kieszeni. Musiałem jednak interweniować sam, ponieważ zależało mi na tym, by leczyć się szybko, bez zwlekania. Powrót na boisko był więc błyskawiczny jak na skalę urazu. Po sześciu miesiącach byłem już na parkiecie, choć dojście do formy zajęło mi nieco więcej czasu.
– Bałeś się, że to może być koniec?
– Były różne momenty. Na początku działałem na dużym "kopie energetycznym". Myślałem sobie, że wrócę silniejszy, dam radę i będzie super. Kiedy jednak przyszło do treningów, okazało się, że jestem bez formy. Wtedy trochę zderzyłem się ze ścianą, bo okazało się, że mogę pracować na 125 procent, ale nie jestem w stanie przyspieszyć pewnych procesów. Wtedy też pojawił się moment zwątpienia.
– Miałeś trzydzieści lat, kiedy trafiłeś do PlusLigi. Co do tego czasu myślałeś sobie o szczycie swoich siatkarskich możliwości?
– Wydawało mi się, że nie uda mi trafić do najwyższej klasy rozgrywkowej. Kiedy grałem w Bydgoszczy, mieliśmy za cel awans i on nie był dla nas początkowo nierealny. Wydawało mi się więc, że dostanę swoją szansę właśnie poprzez "zaplecze". Ostatecznie okazało się, że były mocniejsze drużyny od nas. Zdobyliśmy brązowy medal. Poczułem, że mogę nigdy nie zrealizować swojego marzenia.
Nie było jednak tak, że nie miałem wcześniej propozycji z PlusLigi. Nie przyjmowałem ich jednak.
– Dlaczego?
– Bo były one z klubów, które nie miały dobrej renomy, jeśli chodzi o organizację i finanse. Dostałem też propozycję dołączenia do klubu plusligowego w trakcie sezonu, ale byłem wtedy w Krakowie, gdzie objąłem rolę kapitana drużyny. Mieliśmy bardzo fajną ekipę, dobrze nam szło. Trochę powyżej oczekiwań walczyliśmy o play-off. Wtedy właśnie pojawiła się propozycja. Miałem być "czwartym" do treningu. Nie chciałem jednak jako kapitan opuszczać zespołu. To był też drugi koniec Polski, więc nie zamierzałem przewracać mojej żonie życia do góry nogami w trakcie sezonu.
Finalnie to była dobra decyzja, bo to był sezon, w którym wybuchła pandemia. Miesiąc, półtora po moim transferze było po rozgrywkach.
– Czy będąc siatkarzem z I ligi jesteś w stanie odłożyć coś na życie po karierze?
– W czasach, w których tam grałem, byłoby o to trudno. Teraz, z tego, co słyszę, dużo się w tej kwestii zmienia. Możliwość awansu sportowego daje też to, że drużyny spadające z PlusLigi podnoszą poprzeczkę
organizacyjną i kontraktową. Wcześniej perspektywy nie były najlepsze. Sam trochę się sobie dziwię, że tak długo to wytrzymywałem w tym wszystkim, mając alternatywną ścieżkę do wyboru. Żona jednak przekonała mnie, że życie siatkarza nie jest wieczne, i że lepiej teraz je "wycisnąć", bo przyjdzie jeszcze czas na inną karierę.
– Jest przed sezonem 2021/2022. Dzwoni prezes Gadomski z Trefla Gdańsk, a ty myślisz: "Nareszcie!"?
– Nie było tak. Zadzwonił trener Winiarski. Gdybym nie znał jego głosu z wywiadów i z telewizji, to przysięgam, że uznałbym, że ktoś sobie robi jaja. Byłem w szoku, kiedy usłyszałem jego propozycję. Później była jednak już bardzo duża radość, bo Gdańsk wydawał się bardzo fajną opcją. Wiedziałem, że to klub, w którym każdy może dostać szansę i każdy może zostać doceniony.
– Kiedy poczułeś, że w karierze możesz marzyć o wielkich rzeczach?
– To był moment przejścia do Zawiercia. Wiedziałem, że od przyszłego roku będę zawodnikiem w klubie, który zdobył brązowy medal PlusLigi. Dopiero później dotarło do mnie, że będę w składzie, który gra w Lidze Mistrzów. Nie spodziewałem się, że zbliżę się do realizacji tego marzenia. Zacząłem grę na wielkie bramki.
– Największy sukces?
– Puchar Polski.
– Bo srebrny medalista przegrywa złoto?
– Tak.
– Czego jeszcze chcesz w karierze?
– Mam podejście, żeby robić jeden krok naprzód codziennie. Skupiam się na tym, żeby być wartościową częścią drużyny. Pierwsza szóstka jest bardzo mocna, więc rozumiem swoje zadanie i rolę.
– A jak ci się pracuje z Michałem Winiarskim?
– Mówi się, że czasami lepiej swoich idoli nie poznawać. Kilku innych idoli z dzieciństwa poznałem choćby poprzez szatniowe historie. Wtedy zmieniło się moje postrzeganie. W przypadku Winiara jednak się nie zawiodłem. Jest szczerym gościem i chyba to jest to, za co cenię go jako trenera. Mówi wprost, czego oczekuje i co mu nie pasuje.
– Będziesz chciał pracować w zawodzie inżyniera?
– I tutaj pewnie cię zaskoczę, ale chyba… nie. Podążenie w kierunku wyuczonego zawodu nie będzie moim pierwszym wyborem, bo przez te dziesięć lat moje zainteresowania trochę się pozmieniały. Wydawało mi się, że nie będę chciał zostać przy siatkówce, ale coraz częściej takie myśli się pojawiają. Nie wiem jeszcze w jakiej roli. Czas pokaże. W każdym razie będę przygotowany na różne scenariusze.
Czytaj również:
– Kłopoty reprezentanta Polski. Wiemy, kiedy wróci do gry
– Finał Ligi Mistrzów w Polsce?! Oto potencjalny gospodarz
– Trzy polskie kluby w Final Four Ligi Mistrzów?! To realne!