Długie deski prowadził elegancko i szybko. Na stokach był piekielnie skuteczny, więc wygrane były jego znakiem rozpoznawczym. A w życiu? Skromny, cichy, niewiele mówiący…
Whiteface Mountain to piąty najwyższy szczyt stanu Nowy Jork. Indianie nazywają tę górę "Bladą Twarzą". Na wysokości blisko 1500 metrów nad poziomem morza znajduje się tam stacja meteorologiczna. A jej strome zbocza przecinają narciarskie trasy. W roku 1980 pisano, że to miejsce bezpieczne, bo szerokie. Bo do drzew względnie daleko. Miejsce wprost stworzone do rywalizacji na najwyższym poziomie. I faktycznie, tak było.
18-19 lutego 1980 roku. Igrzyska olimpijskie w Lake Placid. Slalom gigant mężczyzn.
Slalom gigant panów rozłożono na dwa dni. Pierwszy przejazd dla Andreasa Wenzela. Drugi czas miał Hans Enn. Trzeci był ten, którego stawiano na najwyższym stopniu podium na długo przed igrzyskami. Tyle że Ingemar Stenmark pojechał asekuracyjnie. Co prawda jeszcze w pierwszej połowie trasy wyglądał dobrze, ale już drugą część z błędem technicznym. Jechał szeroko. Nie atakował bramek tak, jak potrafił i powinien. Metę minął ze stratą 0,32 sekundy do lidera. Kibice zastanawiali się, czy nazajutrz zdoła cokolwiek odrobić, a dziennikarze biegali za nim, pytając o przyczyny takiego wyniku. A on, jak to on, mówił krótko. Trochę na odczepnego:
"Jutro odpowiem na wszystkie pytania". I schował się w szatni.
Szwed uchodził za najlepszego narciarza swoich czasów. W drugiej połowie lat 70. trzy razy podnosił Kryształową Kulę za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Do tego doszły dwa tytuły mistrza globu wywalczone podczas czempionatu w Garmisch-Partenkirchen w 1978. A dwa lata wcześniej z igrzysk w Innsbrucku przywiózł brąz. Był wtedy hegemonem dwóch desek. Idolem, nie tylko rodaków. Do sportowego spełnienia brakowało mu olimpijskiego złota.
Po pierwszym przejeździe był zły. Wiedział, że popełnił za dużo błędów. Dzień później, przygotowując się do startu, obmyślał plan – chciał jak najlepiej pojechać w górnej części, zyskać przewagę. Ale im bliżej było pierwszego szusu, tym większą odczuwał presję.
– Piętnaście minut przed wyścigiem byłem tak zdenerwowany, że trzęsły mi się nogi. Kiedy jednak ruszyłem, nic takiego już nie czułem. Nie był to jednak idealny przejazd i kiedy minąłem metę, byłem sfrustrowany i zły – wspominał lata później.
Rywale nie pojechali dobrze. Austriak Enn stracił do Szweda blisko dwie sekundy, zaś Wenzel z Lichtensteinu nieco ponad sekundę. To wystarczyło, by Ingemar zniwelował straty i… zawiesił na szyi upragniony, ten najcenniejszy medal. A że był ambitny, to postanowił powalczyć o kolejne skalpy…
22 lutego 1980 roku. Igrzyska olimpijskie w Lake Placid. Slalom mężczyzn.
Ostatnim alpejczykiem, który zdobył dwa mistrzostwa w trakcie jednych igrzysk był Jean-Claude Killy. Francuz uradował rodaków w Grenoble, w roku 1968. Kolejne olimpijskie odsłony nie przyniosły tak wyraźnego dominatora. W Lake Placid liczono, że Stenmark zdobędzie choć jedno złoto. O dublecie zaczęto mówić dopiero po triumfie w slalomie gigancie…
Szwed wiedział, że w slalomie będzie miał więcej do zaoferowania. Nerwy też jakby mniejsze, przecież marzenia już spełnił. A przebieg zawodów był już bardzo podobny. Bohaterem pierwszego przejazdu był otwierający stawkę Amerykanin, Phil Mahre. Uzyskał zdecydowanie najlepszy czas. Stenmark zajmował dopiero piątą pozycję. Znów musiał atakować.
Druga odsłona Szweda była tańcem między tyczkami. Ktoś napisał, że ruszał się jak w balecie. Bo Ingemar jechał płynnie, z odwagą i gracją. I do tego uzyskał rewelacyjny czas: 0:50,37! Amerykańska publiczność doceniła geniusza, choć ściskała kciuki za Mahre, studenta z Yakimy, który mógł dać jej wielką radość. Gdy pokonał pierwsze bramki serca rodaków zabiły mocniej, ale potem przyszła chwila prawdy. Phil popełnił techniczny błąd, który kosztował go drogo. W tym jednym tylko przejeździe Szwed dołożył mu ponad sekundę i… zabrał pierwsze miejsce, po raz drugi zostając mistrzem olimpijskim. Amerykanin wywalczył srebro. Trzecie miejsce przypadło Szwajcarowi, Jacquesowi Luethy’emu.
– Pod pewnymi względami drugie złoto sprawiło mi więcej radości. Wszyscy spodziewali się, że wygram slalom gigant, ale wynik tego wyścigu nie był taki pewny. Zdobycie dwóch złotych medali olimpijskich było przyjemniejsze, niż się spodziewałem – podsumował szwedzki narciarz.
Ze sportowego punktu widzenia w Lake Placid postawił kropkę nad i. Ale nie zamierzał rzucić desek w kąt. Jazda na nartach wciąż dawała mu sporo radości.
Samotność narciarza
Ingemar Stenmark urodził się 18 marca 1956 roku w Joesjö, niewielkiej miejscowości położonej prawie 700 kilometrów na północ od Sztokholmu. Surowy górski klimat, słońce świecące może godzinę dziennie, brak mas turystów i smykałka do indywidualnego sportu, jakim jest narciarstwo, ukształtowały mężczyznę nieśmiałego, trochę skrytego i małomównego.
– Jeździłem na nartach, ponieważ mogłem to robić samotnie – opowiadał, wspominając początki.
Te premierowe narciarskie zjazdy zaliczał w Tarnaby, nieopodal gospodarstwa dziadków, mając ledwie pięć lat. Trzy lata później wygrał pierwsze zawody krajowe. Wtedy szkolił go tata, ale kiedy młokos skończył trzynaście lat, trafił pod opiekę Hermanna Noglera. On jako pierwszy dostrzegł drzemiący w nim talent. I tę nieprawdopodobną zdolność koncentracji oraz zacięcie do szlifowania talentu. Bo Stenmark dwóm deskom poświęcił się w całości…
Szybko trafił do szwedzkiej reprezentacji juniorów, a pod koniec 1974 roku wygrał pierwsze zawody Pucharu Świata, rozpoczynając tym samym piętnastoletnie pasmo sukcesów. O jego karierze niech powiedzą liczby. 155 razy stawał na podium w zawodach Pucharu Świata i 86 razy na najwyższym stopniu. Potrzebował do tego tylko 270 startów. To uczyniło go absolutnym rekordzistą aż do 2023 roku, kiedy to Amerykanka Mikaela Shiffrin poprawiła to osiągnięcie. W gigancie umiał wygrać piętnaście kolejnych zawodów z rzędu! Ma w domu szesnaście Małych Kryształowych Kul – po osiem w slalomie i slalomie gigancie. Kiedy schodził ze stoku w roku 1989, to nadal znajdował się w wysokiej dyspozycji. Karierę kończył więc na własnych warunkach.
– Jeżdżę na nartach, żeby wygrać. Kiedy nadejdzie dzień, w którym nie będę w stanie wprawić się w bojowy nastrój i tym samym nie będę w stanie zwyciężyć, przestanę się ścigać – mówił.
Ale nie tylko wspaniałe szusy sprawiły, że stał się narodowym bohaterem, bijąc na głowę szwedzkie gwiazdy tamtego okresu. Ingemar, w tym sportowym majestacie, pozostawał człowiekiem niespotykanie skromnym, cichym i… wiernym.
Człowiek z zasadami
Gdy w drugiej połowie lat 70. Ingemar stawał na starcie, to Szwecja zamierała. Niemal za każdym razem. W zakładach pracy odkładano narzędzia, w szkolnych salach ustawiano telewizory, a przechodnie tłoczyli się przed wystawami sklepów z teleodbiornikami, w których sprzedawcy udostępniali transmisje z zawodów. Można było pomyśleć, że Sztokholm to miasto, w którym na czas narciarskiej rywalizacji wprowadzano coś jak godzinę policyjną. Ci, którzy jakimś cudem nie zdążyli na przejazdy idola i jeszcze prowadzili auta, prawdopodobnie mieli włączone radio, by śledzić start na żywo. Tak wielkim Stenmark był fenomenem.
Było to możliwe, ponieważ każde liczące się medium delegowało dziennikarzy na zawody, w których startował. Był narodową dumą. Aktorem na najważniejszej scenie. A te jego występy były jak spektakle, które trzeba było przeżyć, a co szczęśliwsi mogli to zobaczyć na własne oczy.
Co sprawiało, że był aż tak wyjątkowy? Jak zdominował narciarstwo alpejskie? Na pewno nieprzeciętną techniką i płynnością jazdy. W slalomie nie miał sobie równych, narzucał rytm i tempo, którym deski poddawały się same, stając się jakby przedłużeniem jego ciała. Wyróżniała go doskonała koordynacja ruchowa, a wyczucie śniegu i tras wydawało się niemal instynktowne. Do tego dochodziła niezwykła równowaga – kiedy inni walczyli o utrzymanie się na nogach, on poruszał się z gracją i kontrolą, sprawiając wrażenie, że nie sposób go przewrócić. Podobno jako chłopiec godzinami ćwiczył balans na linie rozpiętej między drzewami. Ta praktyka miała później wpływ na pewność ruchów na stoku.
Publiczność podziwiała go nie tylko za osiągnięcia sportowe, ale też za postawę, zasady i charakter. W świecie rodzącej się komercji Stenmark pozostał lojalny wobec tych, którzy uwierzyli w niego na samym początku. A jego trasy nie były usłane różami – narciarstwo alpejskie nie cieszyło się bowiem w Szwecji takim wsparciem, jak konkurencje klasyczne, więc sponsorzy nie ustawiali się w kolejce, by dostarczyć mu sprzęt. Pomocną dłoń wyciągnęła firma Elan, słoweński producent nart, który jako pierwszy mu zaufał. Kiedy stał się gwiazdą światowego formatu, to nie zmienił dostawcy sprzętu – choć mógł przebierać w ofertach dużych koncernów z Austrii i Francji. Nie dał się skusić. Przecież Słoweńcy pomogli mu pierwsi! Pozostał im wierny. To była forma wdzięczności. A i po zakończeniu kariery pracował dla tej firmy.
Był skromny, stroniący od medialnego zgiełku. Rzadko udzielał wywiadów, a kiedy już to robił, mówił konkretnie i rzeczowo. Nie silił się na barwne opowieści, ale te słowa zapadały w pamięć. Do dziś cytuje się taką jego refleksję o szczęściu:
"Nie wiem nic o szczęściu, poza tym, że im więcej trenuję, tym częściej mi dopisuje".
Ale w życiu miał go wiele. Choćby w 2004 na Oceanie Indyjskim. Było trzęsienie ziemi, a potem tsunami, które pochłonęło ponad 200 tysięcy ofiar. On przeżył…
Nie znosił sztucznych tematów i sensacyjnych pytań. Kiedy przed zawodami w Oslo trafił na numer startowy 13, dziennikarze nie omieszkali zapytać, czy nie obawia się pecha. Stenmark spojrzał, wzruszył ramionami i odpowiedział:
"Nie ma problemu. W tym sezonie już dwa razy miałem ten numer".
I na tym zakończył dyskusję.
Introwertyczny i zamknięty w sobie Ingemar Stenmark stał się idolem tłumów. W plebiscytach na najlepszego sportowca Szwecji zdeklasował nawet Bjorna Borga, ikonę światowego tenisa. Zdobył kilkakrotnie więcej głosów. Był mistrzem w pełnym tego słowa znaczeniu – zarówno na stoku, jak i poza nim.
Pisano więc o nim, że legendę budował czynami, a nie słowami…