21 marca 2025 roku w wieku 76 lat zmarł George Foreman. Ta wiadomość wstrząsnęła bokserskim środowiskiem – legendarny pięściarz do końca sprawiał wrażenie człowieka, który cieszy się dobrym zdrowiem. Wraz z jego śmiercią boks żegna najstarszego mistrza świata w historii wagi ciężkiej oraz autora trzech spektakularnych karier – dwóch w boksie i jednej w biznesie.
Informację o śmierci pięściarza przekazali członkowie najbliższej rodziny w mediach społecznościowych. ”Kondolencje dla bliskich. Nigdy nie zapomnimy o dokonaniach i dziedzictwie George’a, które wykraczały poza sam sport" – napisał Mike Tyson. Jedną z największych inspiracji "Bestii" był właśnie młody Foreman, który w boksie znalazł idealnie ujście dla swojego trudnego charakteru.
Jako nastolatek był chuliganem – szefem lokalnego gangu w Houston. Wychowała go głównie ulica – samotna matka miała pełne ręce roboty z szóstką rodzeństwa. Uliczne kradzieże i pobicia szybko stały się dla George'a chlebem powszednim. Pomagały w tym jego warunki fizyczne – od najmłodszych lat wyróżniał się na tle rówieśników słuszną posturą.
Młokos szybko zrozumiał, że sport to w jego przypadku najlepsza nadzieja na zmianę. Na początku jednak nie myślał o boksie – był zafascynowany wpływem na amerykańską popkulturę czarnoskórego futbolisty Jima Browna. Pomógł przypadek – jedną z jego ulicznych bójek przerwał Doc Broadus, miejscowy trener. – Zobaczył we mnie wtedy coś, czego sam nie widziałem – przyznał po latach Foreman.
Nastolatek był pojętnym uczniem. Wyróżniał się przede wszystkim nieprawdopodobną siłą ciosu – przestawiał rywali i ciężkie worki treningowe. Na plecach potrafił… dźwigać krowę. Pierwszą amatorską walkę stoczył w styczniu 1967 roku, a już nieco ponad rok później wrócił do domu jako złoty medalista igrzysk. Trzech z czterech jego przeciwników nie dotrwało do ostatniego gongu. Wyjątkiem był Lucjan Trela, który przy odrobinie szczęścia mógł się nawet pokusić o sprawienie sensacji.
Foreman znalazł się na ustach sportowej Ameryki nie tylko za sprawą boksu. Igrzyska w Meksyku były jednymi z najbardziej upolitycznionych. Tuż przed ceremonią inauguracji miastem wstrząsnęła seria protestów, które brutalnie tłumiła władza. Potem na sportowych arenach doszło do wielu politycznych deklaracji. Tommie Smith i John Carlos – medaliści w biegu na 200 metrów – wyciągnęli w górę zaciśnięte pięści.
Manifestacja "black power" odbiła się szerokim echem. Sprinterzy chcieli zwrócić uwagę na nierówności społeczne dotykające czarnoskórych w USA. Odwoływali się między innymi do sądowej walki Muhammada Alego, który zapłacił wysoką cenę za wierność poglądom i odmowę wojskowej służby w Wietnamie. Smith i Carlos zostali wydaleni z wioski olimpijskiej.
Foreman zareagował... zupełnie inaczej. Z uśmiechem paradował z małą amerykańską flagą i na każdym kroku podkreślał swój patriotyzm. – Nawet nie marzyłem o czymś takim. Nic nie zbliżyło się do tego osiągnięcia. Nigdy wcześniej nie spełniło się żadne moje marzenie. Gdyby dali mi dwie flagi, to machałbym dwiema. Byłem po prostu szczęśliwy – tłumaczył po latach.
Zawodowy etap kariery również był pełny sukcesów. Foreman uczył się bokserskiego rzemiosła zwłaszcza podczas sparingów z posępnym Sonnym Listonem. – Był produktem kompletnym. Miał wszystko! Wiele się od niego nauczyłem. Żałuję tylko, że tak późno zrozumiałem, że Sonny nie potrafi czytać – gdybym wiedział wcześniej to byłbym bliżej żeby częściej mu pomagać – wspominał George.
Liston zmarł w 1970 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Jego młodszy kolega zajął jego miejsce i stał się "tym złym" w wadze ciężkiej. Foreman nie musiał dużo mówić – robiły to za niego jego potężne ciosy, którymi nokautował kolejnych rywali. Dzięki kolejnym wygranym stopniowo piął się w rankingach. Pierwszą mistrzowską szansę dostał w styczniu 1973 roku od innej legendy – Joego Fraziera (29–0).
Faworytem musiał być mistrz, który zdążył przecież pokonać wcześniej Muhammada Alego. Foreman nigdy nie spędził w ringu więcej niż 10 rund, a mistrzowskie walki często rozstrzygały się przecież na pełnym dystansie 15 starć. Brak doświadczenia nie miał żadnego znaczenia – "Big George" zdemolował legendarnego rodaka. Frazier już w pierwszej rundzie znalazł się trzy razy na deskach. Można było odnieść wrażenie, że potężne ciosy wręcz wyrywają go z butów.
Jednostronny pojedynek został wkrótce przerwany – Frazier już nigdy nie wrócił na mistrzowski tron. Foreman udowodnił swoją wyjątkowość ekspresowym nokautem na Kenie Nortonie (30–2), który uchodził za kryptonit Muhammada Alego. Sam fakt, że George tak brutalnie zbił dwóch pięściarzy, którzy pokonywali "Największego", czynił z niego faworyta w ewentualnej konfrontacji.
Walkę znaną jako "The Rumble in the Jungle" zorganizował Don King w Zairze. W październiku 1974 roku Ali postawił na improwizację, która wydawała się najkrótszą drogą do porażki przed czasem. Zamiast ringowego "tańca" były mistrz dawał się okładać przy linach. Przetrwał trudne chwile, a potem wykorzystał brak doświadczenia Foremana i znokautował go w siódmej rundzie.
Ten pojedynek zmienił historię boksu. Gdyby nie Ali, to Foreman mógłby rządzić przez wiele lat – aż do pojawienia się na horyzoncie Larry'ego Holmesa pod koniec lat siedemdziesiątych. Dla George'a to była końcówka jego pierwszej kariery. W 1976 roku zwyciężył jeszcze w nieprawdopodobnej ringowej wojnie z Ronem Lylem (31–3–1), w której obaj lądowali na deskach.
Kolejnym etapem bokserskiej odbudowy był rewanż z Frazierem, który znów zakończył się demolką. George jednak nie dostał kolejnej mistrzowskiej szansy – na ostatniej prostej potknął się na niepozornym Jimmym Youngu (20–5–2). W upale po raz pierwszy przeboksował 12 rund i prawie przypłacił to życiem. W szatni zasłabł – był w stanie skrajnego odwodnienia.
Wtedy doznał objawienia – kiedy współpracownicy zaczęli oblewać go wodą zaczął krzyczeć. "Alleluja, jestem czysty! Alleluja, narodziłem się ponownie, Jezus Chrystus odrodził się we mnie!" – przekonywał.
Z dnia na dzień 28–letni pięściarz u szczytu formy... po prostu przestał boksować. Został kaznodzieją i zaangażował się w działalność religijną. Nie przynosiła ona jednak takich dochodów jak boks – to właśnie pogarszająca się sytuacja materialna w końcu zmusiła George'a do niespodziewanego powrotu, który długo nie był traktowany poważnie.
W 1987 roku w wadze ciężkiej karty rozdawał młody Mike Tyson. Eksperci pobłażliwie patrzyli na starszego pana, który w nowym bokserskim wcieleniu ważył ponad 20 kilogramów więcej i po prostu nie wyglądał na boksera. Foreman dał się poznać jako wytrawny gracz, który zrozumiał specyfikę mediów. – Wróciłem żeby dopaść Tysona! – tak brzmiała oficjalna wersja. W międzyczasie ex–czempion obijał przeciętnych zawodników i czekał na rozwój zdarzeń.
Jak na złość... Tyson sensacyjnie przegrał w lutym 1990 roku z Busterem Douglasem. Nazwisko Foremana wciąż wiele znaczyło – dlatego 42–latek ostatecznie przyjął ofertę złożoną przez nowego mistrza – Evandera Holyfielda (25–0). Po znakomitej walce przegrał, ale jego akcje paradoksalnie wzrosły – kibice i dziennikarze na własne oczy przekonali się, że ten powrót nie jest tylko akcją marketingową obliczoną na wyłudzanie pieniędzy.
Potem pomogło szczęście. Holyfield dość nieoczekiwanie przegrał z Michaelem Moorerem (35–0) – były mistrzem kategorii półciężkiej. Foreman szybko zorientował się, że może być wymarzonym rywalem dla młodszego rodaka w pierwszej obronie tytułu. Stary i wolny "Big George" wyglądał na wręcz stworzonego do tego, by go obskoczyć i bezpiecznie wypunktować. Ta sztuka udała się zresztą wcześniej słabszemu boksersko Tommy'emu Morrisonowi (36–1).
W listopadzie 1994 roku młody mistrz długo kontrolował walkę, ale stary lis konsekwentnie bił kombinację "1–2" – lewy, a potem prawy prosty. W dziesiątej rundzie tą schematyczną jak się wydawało sekwencją w końcu powalił Moorera na deski. Skutecznie – czempion nie wstał na czas i tak doszło do jednej z największych sensacji w historii.
"Stało się!" – grzmiał Jim Lampley, komentator HBO. 45–letni Foreman przeżegnał się w narożniku i zaczął się modlić – właśnie został najstarszym mistrzem świata w historii wagi ciężkiej. Potem stał się pięściarzem ważniejszym niż tytuły – ostatni etap kariery to odcinanie kuponów na własnych warunkach. Jak na ironię postawny George stał się ambasadorem elektrycznego i ekologicznego grilla, który stał się hitem sprzedaży i przyniósł mu większe pieniądze niż najważniejsze walki.
Urządzenie jest sprzedawane do dziś. W latach dziewięćdziesiątych Foreman zarabiał na nim miesięcznie ponad 4 miliony dolarów. W 1999 roku odsprzedał prawo do wieczystego używania swojego nazwiska za 138 milionów dolarów. Wciąż ciągnęło go jednak do ringu. Po latach Foreman zdradził, że rozważał powrót na ring... w 2004 roku – jako 55–latek. Był przekonany, że mógłby pokonać wysoko notowanych pretendentów – z Davidem Tuą na czele.
– Czy to nie jest właśnie najlepszy moment na definitywne rozstanie z boksem? Gdy czujesz, że jeszcze mógłbyś to robić? – zapytała go żona Mary Joan. Zdumiony Foreman... przyznał jej rację. Nigdy więcej nie wracał do tego tematu. W sumie był 5–krotnie żonaty i doczekał się dwunastu dzieci – w tym sześciu synów, z których każdy nazywa się "George Edward Foreman".
– Zrobiłem to, by na zawsze mieli ze sobą coś wspólnego. Mówię im: "jeśli jednemu z nas coś się uda, to będzie wspólny sukces, a jeśli pójdziemy na dno, to też razem!" – tłumaczył. W 2023 roku doczekał się filmu fabularnego o swoim niezwykłym życiu, który okazał się jednak komercyjnym niewypałem.
Niezwykły życiorys George'a Foremana z pewnością będzie inspirować kolejne pokolenia. Nie sposób sobie dziś wyobrazić, by pięściarz u szczytu formy miał zniknąć na 10 lat, by potem wrócić... z wyraźną nadwagą. A Foreman w obu tych diametralnie różnych ringowych wcieleniach był mistrzem świata. Drugiego takiego po prostu nie będzie.