| Piłka ręczna / ORLEN Superliga
Artur Stanowski od ponad dwóch lat pełni funkcję prezesa Orlen Wisły Płock. Szybko przyszły sukcesy – mistrzostwo (pierwsze od 13 lat), Puchar Polski (trzy z rzędu) oraz Superpuchar. Do tego pojawiły się też transfery gwiazd (Melvyn Richardson, Torbjoern Bergerud) czy rekordowy budżet w historii. A na tym nie koniec. Na horyzoncie kolejne transfery, awans do F4 Ligi Mistrzów i budowa akademii.
Damian Pechman, TVP Sport: – Minął już panu kac po pożegnaniu z Ligą Mistrzów?
Artur Stanowski, prezes Orlen Wisły Płock: – Nie jest tak łatwo się z tym pogodzić i zapomnieć... Taką mam naturę, że chcę zawsze wygrywać i to, co robię, chcę zawsze robić najlepiej. Czuję ciągle mieszankę żalu i wściekłości. Żalu, bo patrząc na całość dwumeczu, nie byliśmy gorsi od Nantes; natomiast wściekłość wynika z tego, jak zagraliśmy pierwszą połowę rewanżu. Pozwoliliśmy sobie "wejść na głowę", pozwoliliśmy, aby to rywal dyktował na boisku warunki. To nie powinno tak wyglądać.
– A może oczekiwania były zbyt duże? Może zbyt wcześniej zaczęły się rozmowy o Final4?
– Nie, nie, nie. Ani ja, ani trenerzy, ani tym bardziej zawodnicy nie rozmawialiśmy w tym momencie o Final4. Takie rozmowy prowadzili może kibice, ale nikt w klubie. Zgoda, na papierze nasza część drabinki była łatwiejsza. Nie było w niej Barcelony, Veszprem czy Aalborga. Nie znaczy to jednak, że rywale byli słabi. To wciąż były czołowe kluby w Europie, chociaż oczywiście w naszym zasięgu.
– To prawda, że w budżecie Wisły nie został uwzględniony występ w Kolonii? Jeśli to prawda, to zniknął wam jeden z problemów.
– Chciałbym mieć jako prezes tylko takie zmartwienia! Nasz budżet uwzględnia wszystkie cele, jakie sobie postawiliśmy przed sezonem, czyli mistrzostwo i Puchar Polski oraz występ w fazie grupowej Ligi Mistrzów i awans do play-off. Przyznaję, że nie zakładaliśmy w tegorocznym budżecie występu w Final4, ale spokojnie dalibyśmy radę. Poradzilibyśmy sobie też z organizacją meczów ze Sportingiem Lizbona w ćwierćfinale, gdyby udało nam się awansować...
– Nie ma pan wrażenia, że nasza klubowa piłka ręczna dusi się w oparach "świętej wojny"?
– Oczywiście chciałbym, aby nasze rozgrywki były silniejsze, aby o mistrzostwo nie walczyły tylko dwa zespoły, ale co najmniej 3-4. Poza meczami z Kielcami nie mamy w lidze poważnych sprawdzianów. Inaczej niż zespoły – już nie tylko – w Bundeslidze, ale też we Francji czy na Węgrzech. Tam coraz częściej Veszprem i Pick gubią punkty. W Polsce niestety tego brakuje.
Dla Wisły jednak prymat na krajowym "podwórku" był i będzie ważny. Czekaliśmy kilkanaście lat na mistrzostwo Polski i teraz chcemy je obronić. I nawet jeśli za rok, dwa lub trzy zagramy wreszcie w Final4, to nie przestaniemy myśleć o kolejnych trofeach w Polsce. Nie będzie nigdy tak, że ważniejsza będzie dla Liga Mistrzów, a Superliga czy Puchar Polski zejdą na dalszy plan.
– Kiedy Wisła przestanie być klubem lokalnym?
– To gwarantują sukcesy w europejskich pucharach, awans do Final4, nie mówiąc już o zwycięstwie. To przenosi klub w inny wymiar. Tylko że ja nie chcę, aby Wisłę spotkało to raz, a później pojawiły się problemy, jak w Vardarze Skopje. Zależy mi na stabilizacji. Jeśli wejdziemy do ścisłej, europejskiej czołówki to na wiele lat, a nie na chwilę. Mamy strategię i się jej trzymamy. Na pewno nie zaczniemy wydawać więcej niż mamy, żeby tylko przyspieszyć nadejście sukcesu.
– Patrząc na wasze ruchy transferowe, to chyba już teraz można zaliczyć Wisłę do europejskiej czołówki?
– Myślę, że obecny budżet, na 2025 rok, pozwala nam rywalizować z najlepszymi klubami. Chociaż trzeba mieć świadomość, że pieniądze nie zawsze wygrywają. Przykładem rewanżowy mecz PSG z Pick Szeged w Lidze Mistrzów. Trzeba również pamiętać, że wprawdzie Wisła ma bardzo ambitny projekt, ale rywale nie śpią i też cały czas się rozwijają.
– Czy obecny budżet to już TOP 10 w Lidze Mistrzów?
– Nie znam budżetów wszystkich klubów, ponieważ nie wszystkie kluby się nimi chwalą. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę 16 drużyn, które wystąpiły w tej edycji Ligi Mistrzów, to myślę, że bylibyśmy w TOP 10.
– Ile transferów ogłosicie w najbliższe wakacje?
– Trudno mi podać konkretną liczbę. Nie wynika to z tego, że nie chcę, ale już się przekonałem, że w tym biznesie nie można być niczego pewnym. Dopóki zawodnik nie złoży podpisu na umowie, to nie ma dla mnie tematu. Mogę zdradzić, że pracujemy nad wzmocnieniem szczególnie jednej pozycji. I chcielibyśmy, aby to było naprawdę poważne wzmocnienie. W dalszej kolejności mamy jeszcze dwie inne pozycje. Ale czy ten zawodnik (lub zawodnicy) dołączą do nas latem 2025, czy dopiero za rok, nie potrafię powiedzieć. Wiele zależy od tego, co się będzie działo na rynku. Czasami jeden transfer potrafi uruchomić domino, a my możemy na tym skorzystać.
– A może zrobicie to pierwsi? Transfer gotówkowy też wchodzi w grę?
– Oczywiście. Jeśli mówi o tej jednej pozycji i transferze już latem 2025, to bierzemy pod uwagę, że będziemy musieli zapłacić rekompensatę dotychczasowemu klubowi tego zawodnika.
– Trudno jest przekonać gwiazdy piłki ręcznej do gry w Polsce? I co jest najtrudniejsze w negocjacjach?
– Wydawałoby się, że pieniądze, ale okazuje się, że wcale nie są kluczowe. Zawodnicy nie mają też obaw o życie i grę w Polsce. Tutaj duże znaczenie mają obcokrajowcy, którzy grają lub grali w Polsce. Oni są dla Płocka i w ogóle Polski najlepszą reklamą. Natomiast wracając do pytania – kluczowa w negocjacjach z zawodnikiem jest często opinia jego rodziny. Nie będę podawał konkretnych przykładów, ale mieliśmy takie rozmowy, gdy zawodnik był na "tak", menedżer był na "tak", ale żona była na "nie". Z różnych powodów – miała stabilną pracę, z której nie chciała rezygnować, wolała cieplejszy klimat i tak dalej.
– Nic dziwnego. Płock nie wytrzymuje porównania z taką Barceloną...
– Jest takie, niestety krzywdzące, wyobrażenie Płocka, że to tylko rafineria, wysokie kominy i nic więcej. A przecież w mieście i wokół niego jest bardzo dużo zieleni i zbiorników wodnych. Melvyn Richardson i Torbjeorn Bergerud spędzili u nas kilka dni i wyjechali zadowoleni. I to mimo pory roku – odwiedzili Płock jesienią, ale nie w tej złotej odmianie, tylko szarej i burej. Mimo wszystko zdecydowali się tutaj żyć i grać przez kilka najbliższych lat.
– Czym konkretnie przekonaliście Bergeruda i Richardsona?
– Przekonał ich nasz projekt. To nie jest pomysł na sezon lub dwa. Przekonała ich też stabilność finansowa klubu. Również osoba trenera, który pracuje z nami od siedmiu lat, jego pomysł na grę i to, że w zespole pojawiają się coraz lepsi zawodnicy. Wszystkie te punkty mają znaczenie podczas negocjacji.
– Ile zwykle trwają negocjacje? Pytam o takie, które zakończyły się sukcesem, jak w przypadku Richardsona.
– Na pewno nie było to pół roku, raczej bliżej trzech miesięcy. Mam na myśli wszystkie rozmowy i spotkania, które składają się na całość układanki transferowej.
– Od kogo się zaczyna operacja "transfer"?
– Zwykle od trenera Xaviego Sabate, który rozmawia na temat zawodnika lub pozycji, która wymaga wzmocnienia z dyrektorem sportowym, Adamem Wiśniewskim. Później trafia to do mnie. Zdarza się też, że pierwszy ruch wykonują menedżerowie zawodników.
– Skoro pan wspomniał trenera Sabate, to chciałbym wyjaśnić pewną kwestię. Dlaczego tak pilnie strzeże informacji na temat zdrowia zawodników?
– Chciałbym podkreślić, że trener Sabate do wielu spraw zmienił podejście w ostatnich latach. Trafiają do niego argumenty z mojej strony czy ze strony Rady Nadzorczej. Jeśli tylko coś jest dobre dla klubu, to trener jest na "tak". Ale w przypadku podawania do publicznej wiadomości takich informacji, jak zdrowie zawodników, trudno się z nim nie zgodzić. Szczególnie że Wisła nie jest wyjątkiem. Tak działa wiele innych klubów.
Przykładem Sporting Lizbona, który nie informuje, co dokładnie dolega i kiedy wróci do gry młodszy z braci Costa. Albo Magdeburg, który dwa lata temu, gdy zmierzyliśmy się w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, zabrał do Płocka kontuzjowanych zawodników, żeby tylko zasiać w nas niepewność, że może jednak zagrają. Kluby prowadzą taką grę i jeśli to może pomóc, nawet w niewielkim stopniu, to dlaczego z tego nie korzystać? Dlaczego odkrywać rywalom wszystkie karty? W tej materii w pełni się więc zgadzam z trenerem.
– 1 marca minęły dwa lata, odkąd sprawuje pan funkcję prezesa Wisły. Ani razu pan nie żałował?
– Nie, zdecydowanie nie. Jestem człowiekiem, który lubi pracować, nie boi się pracy i od niej nie ucieka. W ubiegłym roku, gdy przyszedł czerwiec i zawodnicy się rozjechali na wakacje, to ktoś mnie zapytał, co ja będę teraz robił do września. Zapewniam, że pracy mi nie brakowało. Trzeba się było przygotować do nowego sezonu, zająć kwestią karnetów, biletów, a także strategią klubu. Naprawdę było co robić.
Na pewno jestem dumny z tego, że w ciągu dwóch lat udało się zdobyć mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Polski. Oczywiście nie ja walczyłem o te trofea na boisku, ale cieszę się, że stało się to za mojej kadencji. Szczególnie że Płock czekał długo, bardzo długo. Wielu prezesów mi gratulowało, ale też wielu pytało, jak udało mi się to zrobić w tak krótkim czasie. Po pierwsze: nie przeszkadzałem drużynie i trenerowi. Po drugie: kryje się za tym ciężka praca i szczypta szczęścia.
Zapraszałem i zapraszam do współpracy każdą osobę, której Wisła Płock leży na sercu. Każdego, kto jest kreatywny, kto chce coś wspólnie zbudować. Udało się zebrać sporą grupę takich ludzi. Dzięki nim klub się tak dynamicznie rozwija. Nie tylko pod względem sportowym, ale również marketingowym i finansowym. Chcemy wspólnie zbudować coś trwałego. Żeby to nie był jeden wyskok, ale by takich radosnych chwil było znacznie więcej. Nie chciałbym przez 20 lat wspominać jednego sukcesu i oglądać wciąż tych samych, starych zdjęć.
– Wyobraża pan sobie siebie na tym stanowisku jeszcze przez 20 lat?
– Ja – tak, ale nie wiem, jak widzą to inne osoby. Przede wszystkim mamy jeszcze wiele celów do zrealizowania. Nie tylko związanych z budową silnego zespołu, który będzie się liczyć w Europie. Te cele dotyczą całego klubu. Dotyczą na przykład budowy dużej akademii, która będzie kształciła najlepszych piłkarzy ręcznych w kraju. Naprawdę wierzę, że to możliwe. I że będziemy w stanie wychować zawodników na poziomie Mathiasa Gidsela czy Simona Pytlicka, o którego tak często pytali mnie ostatnio kibice w Płocku...
Następne