| Piłka ręczna / ORLEN Superliga
Marek Marciniak ma za sobą najbardziej burzliwy sportowo okres w karierze. Jeszcze pod koniec 2024 roku chciał rzucić piłkę ręczną i w wieku 29 lat skończyć z zawodową grą. W zmianie decyzji pomogło mu powołanie i debiut w reprezentacji Polski, z którą wystąpił w styczniu na mistrzostwach świata. Pod koniec marca kontrakt zaproponował mu były zwycięzca Ligi Mistrzów, Vardar Skopje. – Powołanie i debiut w kadrze okazały się dla mnie terapią. Mogłem na nowo "polubić się" z piłką ręczną – mówi w rozmowie z TVPSPORT.PL. W sobotę jego Azoty Puławy zmierzą się z Orlen Wisłą Płock w półfinale Pucharu Polski.
Maciej Wojs, TVPSPORT.PL: – Skąd ten Vardar?
Marek Marciniak: – Wydaje mi się, że stąd, że moim menedżerem jest Serb, który ma dość dobre kontakty w klubach z Bałkanów. Jak wiadomo, tam wszyscy znają wszystkich.
– Transfer ogłoszono 24 marca. Kiedy pojawił się temat?
– W trakcie marcowego zgrupowania reprezentacji, wtedy kiedy graliśmy z Portugalią. Przed pierwszym meczem dowiedziałem się od menedżera, że jest zainteresowanie ze strony Vardaru i mają w mojej sprawie spotkanie, ale nie robiłem sobie nadziei. Wiem jak działają menedżerowie, często takie spotkania z klubami to tylko spekulacje na zasadzie 50 na 50: ja chcę, a oni niekoniecznie nawet o mnie cokolwiek wiedzą. Ale zaraz po meczu w Gdańsku dostałem telefon, że Vardar jest zainteresowany i dopiero wtedy zacząłem myśleć, że to naprawdę może się udać. Cieszę się, że udało się dogadać.
– To kolejny w ostatnich miesiącach przełomowy krok w twojej karierze. Po latach solidnej gry w lidze dostałeś pod koniec roku powołanie do kadry, potem pojechałeś na mistrzostwa świata, teraz transfer. Duże wydarzenia.
– To prawda. Nie ukrywam, że końcówka 2024 roku i początek 2025 roku pozytywnie mnie zaskakują. I fajnie. W przeszłości zawsze czegoś mi brakowało, żeby dostać się do reprezentacji. Jeździłem na zgrupowania krajowe, byłem w szerokiej kadrze...
– Miałeś też bardzo dużą konkurencję na prawym skrzydle.
– Dokładnie. Tak to jest w sporcie, że czasami nieszczęścia jednych są szansą dla innych. Przed mistrzostwami mieliśmy w zespole sporo kontuzji, również po prawej stronie. To spowodowało, że dostałem szansę, z której bardzo się cieszyłem i którą chciałem jak najlepiej wykorzystać. Myślę też, że to powołanie wynikało z tego, że trener Lijewski w swojej filozofii gry cenił, jeśli skrzydłowy mógł stanąć jako drugi w obronie. To dawało więcej możliwości: pozwalało schować słabszego obrońcę czy niskiego środkowego jako ostatniego, co ograniczało liczbę zmian, a to zapewniało większą płynność przejścia z obrony do ataku. U nas tych zmian w trakcie mistrzostw było dość sporo i dziś myślę, że to nas trochę zgubiło...
– Liczbę zmian udało się wam ograniczyć w meczach z Portugalią, co przynajmniej w pierwszym z tych spotkań dało bardzo dobry efekt.
– Tak. Na pierwszym treningu trener Skórski powiedział, że znamy siebie i swoje możliwości i przez te kilka dni zgrupowania nie zwojujemy świata, ale każdy z nas umie pobić się w obronie i zagrać w ataku, dlatego postarajmy się w tych dwóch meczach nie robić praktycznie żadnych zmian między obroną a atakiem. Potem w meczu kilka razy robiliśmy niewymuszone zmiany, żeby np. jakiś zawodnik mógł wejść na środek obrony, ale to w żaden sposób nie zaburzało rytmu gry.
– Debiut w kadrze po tylu latach gry, do tego wyjazd na mistrzostwa... Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że towarzyszyły temu wyjątkowe emocje?
– Całe życie myślałem, że jak dostanę takie pytanie, to zaprzeczę, ale muszę przyznać, że powołania do kadry B czy młodzieżowych reprezentacji mają się nijak do oficjalnego debiutu w kadrze seniorów i do gry na dużej imprezie. Wiesz, zanim jeszcze dostałem powołanie to dochodziły mnie słuchy, że będę w kręgu zainteresowań selekcjonera i mogę znaleźć się w szerokiej kadrze, ale szczerze mówiąc podchodziłem do tego dość spokojnie, bo wiedziałem jak długa droga czekałaby na mnie, żeby pojechać na mistrzostwa. Na szerokiej liście było w sumie 40 zawodników, na mistrzostwa miało jechać mniej niż 20. Gdy rozmawialiśmy niedawno powiedziałem ci, że ja przez cały ten czas niczego od siebie nie wymagałem i nie narzucałem sobie żadnej presji – czy to przed mistrzostwami, czy nawet teraz, na ostatnim zgrupowaniu. I dalej będę tak robił, jeśli tylko będę dostawał powołania, bo to wszystko jest dla mnie fajną przygodą, a na koniec tamtego roku było też swego rodzaju terapią.
– Opowiedz o tym, bo to ta druga strona bycia zawodowym sportowcem, o której w mediach nie mówi się zbyt wiele.
– Nie ukrywam tego i nie jest dla mnie problemem, by o tym opowiadać. W 2024 roku miałem taki okres, gdy po raz pierwszy zderzyłem się z myślami, że nie chcę już grać w piłkę ręczną, że to już mnie nie cieszy, nie bawi i nie daje satysfakcji. Taki stan nawracał kilka razy, więc wiedziałem, że coś jest nie tak. Sport zawodowy ma wiele benefitów, ale jest też trudny fizycznie, trudny logistycznie, by poukładać swoje życie rodzinne w ciągu roku, ale też do tego dochodzi presja otoczenia – rodziny, znajomych, kibiców. Ja akurat w tym aspekcie nie mogę narzekać, bo mam duże wsparcie najbliższych. Może nie miałem problemu, że kolokwialnie mówiąc "głowa mi nie dojeżdża", ale te myśli, że nie chcę już grać sprawiły, że zastanawiałem się nad tym, jak będzie wyglądało moje życie po życiu sportowca, co bym chciał robić i czy nie warto tego przyspieszyć.
– W jaki sposób reprezentacja stała się terapią na ten stan?
– W odpowiedni sposób, trochę przy pomocy żony, nastawiłem sobie głowę. Zgrupowanie mieliśmy zaraz po świętach Bożego Narodzenia. Dla mnie to ulubiony czas w roku. Zawsze miałem wtedy wolne, mogłem spędzać czas z rodziną, a tu czekał mnie wyjazd na zgrupowanie, co we wcześniejszych latach praktycznie się nie zdarzało. Pomyślałem, że będę to traktował jako przygodę i z każdego dnia będę się starał czerpać jak najwięcej. Nie będę narzekał, marudził i odliczał dni do powrotu do domu, tylko skupię na tym, co będzie się tam działo. Chciałem też zobaczyć jak to wygląda, gdy od A do Z wszystko jest profesjonalne, na najwyższym poziomie, tak jak w najlepszych klubach. I gdy tylko przyjechałem na zgrupowanie to wiedziałem, że każdy kolejny dzień będzie dla mnie lepszy. Gdy do tego doszły mecze – najpierw te w Płocku, potem na mistrzostwach – zacząłem to wszystko dodatkowo doceniać. Wtedy zorientowałem się, że to była dla mnie terapia, że na nowo zacząłem "lubić się" z piłką ręczną. Jeszcze zanim dowiedziałem się, że jadę na mistrzostwa świata, miałem już poczucie, że wygrałem.
– Na ile to, w jakiej sytuacji znalazł się twój klub – wycofanie sponsora tytularnego, problemy finansowe, niepewna przyszłość – miało wpływ na to, że chciałeś poszukać dla siebie innej drogi?
– Bardzo duży, z pewnością, tego nie ma co ukrywać. Na zgrupowaniu jesteś tylko kilka dni, w skali roku może zbierzesz nieco ponad miesiąc, ale zdecydowaną większość czasu przebywasz w klubie. To mi się udzieliło. Przychodząc do Puław wiedziałem, że prezes i poszczególni trenerzy chcą przede wszystkim utrzymać konkretny poziom sportowy. W pierwszym i drugim sezonie czy to duża liczba kontuzji, czy też inne pozasportowe czynniki spowodowały, że ciężko było nam przeskoczyć pewien poziom i wygrać rywalizację z Zabrzem. Zabrakło nam zdrowia, zabrakło ławki i jakości sportowej, żeby do końca walczyć o medal. To spowodowało, że rosła w nas frustracja. Do pewnego momentu jesteś w stanie rywalizować z innymi mimo kontuzji, ale długo tak nie uciągniesz, co dobitnie pokazał nam ten sezon, gdzie mieliśmy jeszcze krótszą ławkę.
– Na dobrą sprawę wtedy, gdy ważyły się losy awansu do fazy play-off, was odcięło.
– Dokładnie. Ja to odczułem na własnej skórze, bo w ostatnich trzech meczach w ogóle nie grałem przez uraz pleców. Wcześniej przez ponad 20 serii grałem minimum po 50 minut, od dechy do dechy, do tego po raz pierwszy byłem tak długo na zgrupowaniach reprezentacji, z czego oczywiście się cieszę, ale co też odbiło się na moim zdrowiu. Szkoda, bo finalnie zabrakło nam jednego zwycięstwa, żeby awansować.
– Utrzymanie w lidze – to sportowe, bo jak wiadomo przyszłość klubu jest niejasna – macie jak w banku, a do tego został wam występ w turnieju Final Four Pucharu Polski. Jak w ogóle traktujesz te rozgrywki? Weekend w Kaliszu to będzie jakiegoś rodzaju nagroda?
– Co roku, przed każdym sezonem, mieliśmy wewnętrzne spotkanie z trenerami i zarządem klubu, na którym ustalaliśmy cele na sezon. Zawsze było tak, że awans do Final Four był celem minimum. W poprzednich latach to się nie udało, ale to już inny temat. W tym sezonie nie było już na to takiego nacisku. Wiadomo, nikt nie zamierzał odpuszczać, ale wiedzieliśmy jak wąską ławką dysponujemy i że o co innego walczymy. Puchar zazwyczaj startuje w styczniu i lutym, kiedy trwają rozgrywki ligowe. Dla nas drabinka ułożyła się jednak tak, że koniec końców jesteśmy w półfinale. Najpierw mieliśmy młodych chłopaków z SMS Kielce, potem Zabrze, do rywalizacji z którym nie potrzebujemy dodatkowej motywacji, a dalej był już Śląsk Wrocław. Awans do czwórki dawał nam szansę potencjalnej gry ze Stalą Mielec, ale jak wiadomo losowanie wyszło jak wyszło i trafiliśmy na Wisłę. Cóż mogę powiedzieć... Pewnie nikt w nas nie wierzy, ale pojedziemy do Kalisza i zagramy na tyle, ile umiemy i na ile pozwolą nam siły.
Następne