"Było miło, zrobiło się średnio". Takie powiedzonko miał Zdzisław Ambroziak i ono pasowało do wielu sytuacji, więc autor stosował je często. Zdzisław był jednym z nielicznych dziennikarzy sportowych, który przeszedł solidne przeszkolenie wyczynowe, konkretnie jako siatkarz, zanim wziął się do pisania i mówienia o sporcie. I nie była to gra w szkolnej lidze, tylko w reprezentacji narodowej, także na igrzyskach olimpijskich.
Powiedzonko "Ambrożego"(taką miał ksywkę) pasuje jak ulał do opisu kilku zdarzeń z Ergo Areny w Sopocie, gdzie też było miło, a zrobiło się średnio. Najbardziej po dyskwalifikacji Marcina Lewandowskiego, który wstawił stopę poza bandę na ułamek sekundy, pewnie dlatego, że tracił równowagę. Nie skrócił sobie dystansu. Nikomu nie przeszkodził.
Nie miało to żadnego wpływu na przebieg rywalizacji. Był to nieumyślny błąd, który nadgorliwi sędziowie uznali za czyn umyślny, perfidny, właściwie zbrodniczy. Tylko taka interpretacja tłumaczy odebranie chłopakowi medalu, który zdobył o własnych siłach nie krzywdząc rywali.
Przepisy są po to, żeby ich przestrzegać. Sędziowie są po to, żeby tego dopilnować. Jednak oprócz prawa istnieje coś takiego jak duch prawa. Duch prawa sportowego odzwierciedla ducha sportu. Pozbawianie prawa jego ducha oznacza prawo bezduszne. I taka też była dyskwalifikacja Lewandowskiego. Arogancka i nadgorliwa, z lekceważeniem ducha prawa i ducha sportu.
Powiedzonko Ambroziaka pasuje też jak ulał do zatrzymania Tomka Majewskiego przed ostatnią, decydującą kolejką w pchnięciu kulą, co raczej mu nie pomogło, a przeciwnie. Pan sędzia nie wykazał się wyczuciem sytuacji ani sprawnością intelektu niestety. Obie sytuacje prowadzą do wniosku, że i sędziom przydało by się solidne przeszkolenie wyczynowe, najlepiej w lekkiej atletyce, zanim wezmą się do sędziowania. Może wtedy nauczyli by się czytać oraz interpretować sport, a nie tylko regulaminy.
Za nawalankę elektroniki trudno winić komputery, gdyż one pracują tak, jak programują je ludzie. A ludzie dawali ciała… Najpierw przy odstrzelonym falstarcie po 150 metrach męskiej sztafety. Na końcu przy sztafecie kobiet, którą zaczynano kilka razy, a zakończono reprymendą dla Bogu ducha winnej Brazylijki, niebywale tym zdziwionej. Można powiedzieć, że są to drobiazgi, lecz na poziomie mistrzostw świata drobiazgi decydują o medalach. Przeszkolonych wyczynowo nie trzeba o tym przekonywać. Nie przeszkolonych, należałoby przeszkolić.
Zwracam uwagę na wpadki, gdyż z nich można się czegoś nauczyć. Mieliśmy mistrzostwa świata w Sopocie, ubiegamy się o halowe mistrzostwa Europy w Toruniu, więc warto być przygotowanym. Pozytywów było więcej, lecz opiewają je wystarczająco chóralne zachwyty. Ładna hala, szybka bieżnia, energetyczna publiczność to niewątpliwie. Ponadto sprawna organizacja, niezłe wyniki z rekordem świata amerykańskiej sztafety na deser.
Występ Polaków był udany i – co ważniejsze – bardzo perspektywiczny. Medale zdobyte, medal zabrany i medale, których nie było, rokują obiecująco przed letnimi mistrzostwami Europy w Zurychu. W układzie kontynentalnym polska lekkoatletyka rośnie w siłę, włączając w to obie sztafety. W sumie w Ergo Arenie przeżyliśmy trzy bardzo przyjemne wieczory, a nad tym, co było nie tak, trzeba popracować i tyle.