41 lat temu – jako pierwszy Polak – stanął na podium mistrzostw świata w biegach narciarskich. Większość sportowców na jego miejscu z przyjemnością opowiadałoby o kulisach sukcesu, ale Jan Staszel milczy, od wielu lat odrzucając prośby o wywiady.
18 lutego 1974 roku 23-letni wówczas Staszel sprawił olbrzymią sensację zdobywając brązowy medal w biegu na 30 kilometrów. Zawody, podobnie jak w 2015 roku, rozgrywano w szwedzkim Falun. Polak, wśród rywali wyróżniający się wysokim wzrostem, przegrał tylko z reprezentantem gospodarzy Thomasem Magnussonem i legendarnym Finem Juhą Mieto.
Jan Staszel (nr 58) podczas biegu na 30 kilometrów w Falun:
Sukces, oprócz świetnej formy zawodnika, był także efektem decyzji o zatrudnieniu w roli trenera-koordynatora Rosjanin Iwana Kondraszowa. – Dołączył do nas w październiku 1973 roku i dzięki niemu pchnęliśmy biegi na wysoki poziom – tłumaczy Edward Budny, ówczesny drugi trener kadry.
– Jako przedstawiciel ZSRR miał dostęp do wszystkiego. Przed MŚ załatwił nam zaproszenie na zawody do Włoch, takie na których wszelkie koszty pokrywał organizator. W efekcie za przejazd otrzymaliśmy pieniądze w lirach, a to pozwoliło kupić trzy pary plastikowych nart firmy Kneissl. Ta decyzja okazała się przełomowa. W Polsce można było dostać wówczas drewniane narty, niewiele lepsze od turystycznych, na dodatek wchłaniające wodę. Na plastikowych na 10 kilometrach można było zyskać minutę – twierdzi Budny.
Kondraszow w kadrze odpowiadał głównie za kwestie organizacyjne, a treningiem zajmował się Budny. Dlatego sporym utrudnieniem dla Staszela było to, że w Falun zabrakło tego drugiego. – Zamiast mnie pojechał zakopiański sekretarz PZPR. W tej sytuacji poprosiłem swojego byłego trenera, Tadeusza Kaczmarczyka, który prowadził kadrę kombinatorów norweskich (W Falun brąz wywalczył Stefan Hula – przyp. red.), by posmarował narty Jankowi. Kondraszow nie miał zielonego pojęcia o smarowaniu w warunkach skandynawskich, gdzie na trasach dominował mokry firn – ocenia Budny.
Po sukcesie w Falun Staszel i Budny wraz działaczami (m.in. sekretarzem PZN i przedstawicielem Urzędu Kultury Fizycznej) jeździli na spotkania z potencjalnymi sponsorami. W efekcie związek otrzymał zastrzyk gotówki oraz kilkadziesiąt par nart biegowych i skokowych. – A Jasiu nie dostał nic. W myśl zasady "my cię wyszkoliliśmy, więc czerpiemy profity, a ty żyj za 53 zł dniówki na zgrupowaniu" – mówi Budny.
W kolejnych latach kadrowicze mieli zapewniony wysokiej klasy sprzęt, ale warunki przygotowań pozostawiały wiele do życzenia. Zawodnicy niejednokrotnie zmuszeni byli zabierać na zawody i obozy własny prowiant. Podobne sytuację nadwyrężały cierpliwość biegaczy, a miarka przebrała się podczas igrzysk olimpijskich w Innsbrucku w 1976 roku.
– Przyjechaliśmy do hotelu dwa tygodnie wcześniej. Okazało się, że wszystko jest opłacone z wyjątkiem napojów. I każdy z nas musiał zapłacić 150 dolarów do końca pobytu, co w tamtym czasach było olbrzymią kwotą. Można było kupić za nią parcelę w Zakopanem – relacjonuje Budny.
Na igrzyskach Staszel był tłem dla najlepszych. Najwyższe miejsce – 24. – zajął w biegu na 30 kilometrów. Po powrocie do Polski zrezygnował z centralnego szkolenia. Trenował w klubie, ale z roku na rok uzyskiwał coraz gorsze wyniki. Karierę zakończył w 1980 roku, w wieku 30 lat.
Medal w Falun był jedynym sukcesem Staszela na najważniejszych imprezach. Na drodze do kolejnych dobrych wyników stanęły realia panujące w Polsce. – Absurd gonił absurd – opisuje tamte czasy Budny. Rozgoryczony Staszel odciął się zupełnie od środowiska narciarskiego, nie chce rozmawiać z dziennikarzami. – Pozostał niesmak po tym, jak zakończyła się jego kariera – tłumaczy żona biegacza.