– Potrzebowałem zmiany otoczenia, kolejnych wyzwań. Chciałem jednak, by klub na mnie zarobił. Tak mógłbym mu się odwdzięczyć – mówi Marcin Kamiński, który na zasadzie wolnego transferu przeszedł z Lecha Poznań do VfB Stuttgart. Dziś środkowy obrońca zaczyna pukać do drzwi reprezentacji Polski.
Mateusz Karoń, SPORT.TVP.PL: - Po pierwszych miesiącach w Stuttgarcie były uzasadnione obawy, że pan przepadnie.
Marcin Kamiński: – Nie zastanawiałem się, co myślą inni. Jestem skoncentrowany na pracy. To najważniejsze. Nie dostawałem szans, ale walczyłem, żeby trener mnie zauważył.
– Trudno było się odnaleźć?
– Nowy kraj, inny język i musiałem sobie z tym poradzić, ale nie miałem problemów. Znałem angielski, komunikacja w szatni nie sprawiała więc żadnych trudności. Mogłem też spokojnie porozmawiać ze szkoleniowcem. To istotne, bo lubię wiedzieć, na czym stoję.
– Domyślam się, że akceptacja roli rezerwowego nie przyszła łatwo.
– Jasne, nikt nie lubi siedzieć i patrzeć jak koledzy grają. Musiałem poukładać w głowie tę sytuację, bywałem niecierpliwy po kilku meczach. Nie mam jednak prawa myśleć, że coś mi się należy. Miejsce w składzie trzeba wywalczyć.
– Sam pan poprosił o grę w rezerwach?
– Nie, trener powiedział, że jest taka opcja. Uznałem, że warto. Potrzebowałem praktyki meczowej. To była trochę radosna piłka na całkiem wysokim poziomie. Przeciwnicy wcale nie grali długimi podaniami, ustawiali się całkiem dobrze pod względem taktycznym. Taki SV Waldhof Mannheim występował przez kilka lat w Bundeslidze i ma dość ładny stadion.
– Wreszcie przyszedł czas na debiut przeciwko Karlsruher SC, a od tego momentu wszystkie spotkania po 90 minut…
– Założenie było takie, żeby nie wypuścić szansy. Nie mogłem ciągle marudzić. Kiedy ktoś wreszcie pozwolił mi zagrać, musiałem być skupiony na boisku, założeniach. Gdybym myślał wyłącznie o swoim położeniu, nie byłbym gotowy udźwignąć wyzwania. Dlatego cieszę się, że nie straciłem miejsca w składzie. Poza tym, zacząłem grę w 2.Bundeslidze od derbów.
– To poziom porównywalny z Ekstraklasą?
– Wielkiej różnicy nie ma. Jeśli chodzi o intensywność, walkę czy taktykę, jest bardzo podobnie. W Niemczech trzeba grać szybciej, bo czasu na decyzję mam mniej. Kolejna sprawa to liczba widzów. Tutaj przychodzi ich zdecydowanie więcej. Pełne trybuny zdarzają się często.
– Wielu było zdziwionych pójściem akurat do niemieckiego drugoligowca.
– Prawdę mówiąc, na początku trochę nie zdawałem sobie sprawy, jak wielkim klubem jest VfB. Miałem kilka opcji, choćby Eintracht Brunszwik. Rozmawiałem nawet z Rafałem Gikiewiczem, ale uznałem za korzystniejszą ofertę ze Stuttgartu. Przemyślałem to dobrze. Wiedziałem, że chcą się podnieść i wrócić do Bundesligi. Trochę jak w Poznaniu: celem zawsze szczyt tabeli.
– Presję kibiców też czuć na każdym kroku?
– Żyją wszystkim, co tutaj się dzieje. Na pierwszy trening przyszło kilka tysięcy osób. W Lechu miałem przedsmak takiego wyzwania, bo to czołowy polski klub.
– Czy Przemysław Tytoń odradzał transfer? Przecież z niego zrobili winowajcę spadku…
– Czasami przegrywali 0:4, a on był najlepszy na boisku. Miał trudny sezon, drużynie nie szło najlepiej, a mimo tego o klubie i mieście wypowiadał się w samych superlatywach. To też utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto wybrać akurat Stuttgart.
– Defensywa VfB została odmłodzona. 25-letni Kamiński to najstarszy stoper...
– Zmian rzeczywiście było sporo, ale wszelkie obawy rozwiał trener. Faktycznie, reszta kolegów jest młodsza i trochę to śmieszne. Tutaj po prostu myślą o przyszłości, a ci niedoświadczeni zawodnicy są bardzo utalentowani.
– W jednym z wywiadów powiedział pan, że trzeba było zmienić otoczenie.
– Potrzebowałem nowego wyzwania. Przez ostatni sezon cały czas taka myśl chodziła po głowie, chciałem spróbować nowej ligi, kraju, kultury.
– A działacze nie mieli żalu, że odszedł pan za darmo?
– Nie wiem. Zawsze chciałem, by klub na mnie zarobił. Jestem wychowankiem, zależało mi na tym, żeby kwotą transferową podziękować. Wyszło inaczej, pojawiające się możliwości nie satysfakcjonowały mnie albo klubu.
– Kibice nie potrafili wybaczyć…
– To sprawa sprzed finału Pucharu Polski. (Kamiński został wygwizdany, po tym jak oskarżono go o brak szacunku do fanów; podczas wyjazdu na mecz w Warszawie kibice uderzali pięściami o autokar, a Łukasz Trałka nazwał jednego z nich „pałą”, w tle słychać było także komentarz „że też im się chciało”, który przypisywano właśnie obrońcy – przyp. red.). Wtedy było mi bardzo przykro, ale wiedziałem, że muszę sobie z tym jakoś poradzić, zostawić za sobą.
– Mówiono o transferach do wielkich klubów, w Lechu chyba zaczęli nawet liczyć pieniądze, ale wszystko się rozmyło.
– Zainteresowanie ucichło, oferty nie były już tak dobre. Miałem wahania formy, bywało lepiej i gorzej niż przed Euro 2012. Ten turniej to znakomite doświadczenie, ale po nim miałem trudny okres. Przerwa trwała kilka dni, wróciłem do treningów i nie wyglądałem dobrze. Przyszło przemęczenie, a eliminacje Ligi Europy zaczęły się bardzo szybko.
– Czyli to nie woda sodowa?
– Nie, czułem się zmęczony fizycznie, ale też psychicznie. Nie miałem czasu, żeby odpocząć od piłki, posiedzieć z rodziną i przyjaciółmi. Piłkarz musi mieć jakąś odskocznię.
– Od listopada jest pan już na dobrej drodze?
– Wszystko układa się po mojej myśli. Oby to był odpowiedni kierunek…
Rozmawiał Mateusz Karoń