| Koszykówka

"Marcowy wyzysk" w NCAA. Akademickie blaski i cienie...

Shabazz Napier (fot. Getty)
Shabazz Napier (fot. Getty)
Adrian Pudło

"Marcowe szaleństwo" opętało Amerykę na dobre. Miliony przed telewizorami, miliardy na stole – sport akademicki w Stanach Zjednoczonych to bowiem coś znacznie więcej niż tylko hobby. Wielki interes? Nie dla wszystkich. Podczas gdy władze NCAA spijają śmietankę, zdarza się, że najlepsi zawodnicy... nie mają za co kupić jedzenia.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

"Donald Trump nie zamierza wypełnić drabinki turniejowej!" – grzmiały pod koniec lutego amerykańskie media. Jego poprzednik, Barack Obama – zapalony fan koszykówki zresztą – robił to co roku. Kamery ESPN odwiedzały go w Białym Domu, gdzie przez kilka minut z zapałem tłumaczył kto, co, jak i dlaczego. Analizował szanse każdej z drużyn, po czym na wielkiej białej tablicy wpisywał nazwy kolejnych zwycięzców. Aż do finału. Triumfatora trafił raz (2009), raz też udało mu się poprawnie wytypować ponad 70 proc. rozstrzygnięć (2012). Regularnie osiągał wyniki powyżej średniej krajowej.

(fot. ESPN.com)
(fot. ESPN.com)

Wraz z nim, tzw. brackety układało i układa nawet kilkanaście milionów Amerykanów. Dla satysfakcji i... pieniędzy. Warren Buffett, jedna z najbogatszych osób na świecie, co roku oferuje bowiem milion dolarów dla tych, którzy sprostają jego wyzwaniom. Tym razem chodziło o trafienie zwycięzców wszystkich spotkań pierwszej rundy. Szanse? Jeden do czterech miliardów.

To nic. W USA, jak w żadnym innym kraju na świecie, rozgrywki akademickie cieszą się wielką popularnością. Młodzi futboliści i koszykarze przyciągają tłumy na stadiony i przed telewizory, a ich starcia generują nie tylko emocje, ale i potężne przychody. Tylko w zeszłym roku "finały" rozgrywek futbolowych przyniosły 300 milionów dolarów zysków z reklam telewizyjnych. Trwający niecały miesiąc turniej koszykarzy – ponad miliard. "March Madness", jak nazywa się marcowe zmagania następców Michaela Jordana i Kobe'ego Bryanta, jest pod tym względem wydarzeniem większym niż Super Bowl czy całe play-offy w NBA. Wspomniane "drabinki" to tylko jeden z elementów wielkiej zabawy. Fakt, że zaangażowany był w nie nawet prezydent, świadczy o skali.

Ale od początku.

"March Madness"

"Marcowe szaleństwo" to rozgrywki podsumowujące trwający kilka miesięcy sezon zmagań koszykarskich drużyn uniwersyteckich. Kwalifikują się do niego zwycięzcy 31 konferencji i najlepszy z zespołów tzw. Ivy League (Ligi Bluszczowej, zrzeszającej osiem najbardziej prestiżowych uczelni w USA). Pozostałe drużyny dokooptowywane są przez Komisję NCAA (Narodowy Związek Sportów Uniwersyteckich), która przy wyborze kieruje się skomplikowanymi, nie do końca jasnymi kryteriami. I własnym widzimisię.

Zasady samego turnieju są proste. 64 drużyny podzielone są geograficznie na cztery równe grupy: zachodnią, środkowo-zachodnią, wschodnią i południową. W każdej obowiązują rozstawienia – od "1" dla najlepszej z ekip, do "16" dla tej teoretycznie najgorszej. Drabinka ułożona jest oczywiście tak, by w finale mogły spotkać się "jedynka" z "dwójką" (co jednak zdarza się niezwykle rzadko). Zwycięzcy każdej z grup grają w tzw. Final Four, które w tym roku odbędzie się w Phoenix. Triumfatora czeka wielkie szczęście i wieczna chwała, a także możliwość... symbolicznego odcięcia siatki z kosza. Wszystko w towarzystwie przygrywającej orkiestry, cheerleaderek i entuzjastycznie reagujących fanów. Słowem: marzenie.

W gronie szczęśliwców tym razem może być Polak. Przemysław Karnowski, center Gonzaga Bulldogs, po pięciu latach reprezentowania uczelni, doczekał się awansu do najlepszej "czwórki". Co więcej: jego zespół jest faworytem do końcowego triumfu. Najpierw jednak, w półfinale (1 kwietnia), zmierzy się z Uniwersytetem Południowej Karoliny. Ewentualny mecz o tytuł dwa dni później.

Przemysław Karnowski (fot. Getty)
Przemysław Karnowski (fot. Getty)

Więcej niż sport

Poziom NCAA jest oczywiście dużo niższy niż w zawodowej lidze NBA. Mecze są nieco krótsze (40 minut, nie 48), jest ich mniej (ok. 34, nie 82), minimalnie zmodyfikowane są też zasady. Co więc sprawia, że grupę nastolatków ogląda się za oceanem tak chętnie?

Powodów jest kilka. Pierwszy to nieprzewidywalność. W NBA mistrzem najczęściej jest zespół w danym momencie rzeczywiście najlepszy. Nawet jeśli faworytowi zdarzy się raz, dwa lub pięć potknąć, to serie "do czterech wygranych" sprawiają, że ryzyko odpadnięcia z niżej rozstawionym rywalem jest dość małe. W czasie "March Madness" o wszystkim decyduje jedno spotkanie. Gorszy dzień największej gwiazdy? Rok walki na marne. Być może to mniej sprawiedliwe, być może rola przypadku jest zbyt duża, ale... to właśnie kochają Amerykanie. Dawid pokonujący Goliata, łzy szczęścia, piękne historie, nieoczekiwani bohaterowie – witajcie w Ameryce!

Druga kwestia to przywiązanie do barw. Shaquille O'Neal w swojej zawodowej karierze reprezentował kilka klubów, ale jako uczeń już do końca życia będzie związany wyłącznie z LSU Tigers. Michael Jordan darzył Uniwerystet Północnej Karoliny takim sentymentem, że ich getry zakładał później pod spodenki czy to Chicago Bulls, czy Washington Wizards. Kibice wychodzą z założenia, że w NBA grają najemnicy, którzy w każdej chwili mogą opuścić miasto i z największych przyjaciół stać się najgorszymi wrogami – oczywiście dla pieniędzy. W NCAA gra się za darmo, z własnej woli, a na parkiecie czy futbolowym boisku właśnie z tego powodu daje więcej niż 100 procent. Wśród tych, którzy głośno dopingują na trybunach, wielu jest zresztą absolwentów danej uczelni. Wszyscy czują się więc jak wielka rodzina.

Pięknie? Idealnie? Niekoniecznie.

Michael Jordan (fot. Getty)
Michael Jordan (fot. Getty)

Miliard dolarów

W kwietniu zeszłego roku ogłoszono, że stacja CBS i sieć Turnera przedłużyła umowę z NCAA do... 2032 roku. W jej ramach, telewizje będą płacić za pokazywanie meczów ponad miliard dolarów rocznie. Miliard dolarów! To nie koniec: liga skomercjalizowana jest tak bardzo, że właściwie każdy fragment widowiska ma swojego sponsora. Nawet moment symbolicznego odcięcia siatki "pokazywany jest dzięki" producentowi drabin... Z wielkiego, pięknego tortu swoje kawałki z radością odkrawają władze ligi, trenerzy, analitycy i uczelnie. Kogoś brakuje?

Zawodnicy nie dostają nic. Mark Emmert, komisarz ligi, tłumaczy, że dostawać nie mogą, bo to "amatorzy, nie profesjonaliści", a ewentualne pensje "zniszczyłyby sens akademickiej rywalizacji". Zamiast pieniędzy, mogą cieszyć się darmową edukacją – o ile oczywiście nie odniosą poważnej kontuzji. Wówczas stypendium przepada, a losem młodego talentu nikt się nie interesuje.

Stadion Uniwersytetu Michigan (fot. Getty)
Stadion Uniwersytetu Michigan (fot. Getty)
Mark Emmert (fot. Getty)
Mark Emmert (fot. Getty)

Przed rozpoczęciem nauki każdy aspirujący sportowiec podpisuje liczącą 440 stron "biblię amatorów", wypełnioną wszelkiej maści zakazami i nakazami. Młodzi zawodnicy zrzekają się m.in. wszelkich praw do swojego wizerunku, deklarując jednocześnie, że jako studenci nie będą przyjmować żadnych korzyści – czy to materialnych, czy finansowych. Tylko niewysokie stypendium.

Rygor surowy jest na tyle, że dochodzi do licznych paradoksów. Jak wtedy, gdy trener zabrał jednego ze swoich uczniów – opłakującego śmierć matki – na szybki posiłek tuż przed lotem w rodzinne strony. Władze ligi dowiedziały się o tym "incydencie" i obu ukarały zawieszeniem: nie można bowiem pojedynczym sportowcom dawać niczego, czego nie otrzymuje w tym samym czasie cała drużyna.

Inny przykład: w 2010 roku futboliści ze stanu Ohio zostali bohaterami tzw. afery tatuażowej. W piątkę poszli do salonu, w którym rozpoznał ich jeden z tamtejszych artystów. Malunki wykonał za darmo, w zamian prosząc tylko o zdjęcia i autografy. Liga pokiwała palcem i uniemożliwiła im występ w kilku pierwszych meczach sezonu.

"Papierowe zajęcia"

– Płacenie studentom-atletom "edukacją" jest jak płacenie pielęgniarkom – na przykład – lekcjami gry na trąbce. Nie masz na to czasu, nie jest to łatwe, ale jeśli nie będziesz tego robić, zostaniesz zwolniona. Czy to brzmi uczciwie?! – pytał retorycznie w swoim programie John Olivier, gwiazda stacji HBO. I trudno nie przyznać mu racji.

Tym bardziej, że owa "edukacja" jest najczęściej wyłącznie iluzją. – Budzisz się rano i musisz iść na siłownię. Potem są zajęcia. Po zajęciach masz chwilkę na przegryzienie czegoś. Potem są spotkania, trening, a potem nadrabianie zaległości. I tak codziennie – to już Richard Sherman, futbolista Seattle Seahawks, absolwent jednego z najlepszych uniwersytetów na świecie – Stanford. Jako jeden z najbardziej inteligentnych sportowców w USA, wielokrotnie występuje przeciwko tamtejszemu systemowi edukacji. Jak przekonuje, nauki i sportu na tym poziomie pogodzić się po prostu nie da. – Chciałbym, by "zwykli" studenci choćby przez semestr prowadzili nasz tryb życia. Przekonają się, jakie to trudne – apelował.

System działa tak, że bez dobrej średniej ocen nie można być częścią drużyny. Czy ktoś wyobraża sobie jednak, by największa gwiazda generującego setki milionów dolarów zespołu nagle przestała grać, bo ma "dwóję" z matematyki? System rzuca kłody pod nogi, rzuca też rozwiązania: w obrębie uczelni tworzone są tzw. "papierowe zajęcia", czyli przedmioty, które co prawda są w planie lekcji, ale istnieją tylko w teorii. I tak, spora część dzisiejszych gwiazd NFL ma za sobą naukę... języka suahili – ukończoną oczywiście z oceną "A", najwyższą z możliwych. Czy któryś z nich jest w stanie powiedzieć choćby słowo w tym języku? Słysząc to pytanie, tylko się uśmiechają.

Richard Sherman (fot. Getty)
Richard Sherman (fot. Getty)

"To wszystko bez sensu"

Wśród najsłynniejszych graczy, którzy prosto z liceum trafili do NBA, są Kobe Bryant, Kevin Garnett, Tracy McGrady, Dwight Howard czy LeBron James. Po 2005 roku ich liczba drastycznie zmalała – wszystko w związku z ograniczeniami nałożonymi przez ligę. Wprowadzony został bowiem nie tylko limit wieku (co najmniej 19 lat), ale też obowiązek co najmniej rocznej przerwy między ukończeniem nauki w liceum a podjęciem gry w najlepszej lidze świata.

Przez rok na uczelni z każdej strony dostawałem propozycje: zegarki, samochody, buty, piłki... Pokusa czaiła się wszędzie!

Ben Simmons (fot. Getty)
Ben Simmons (fot. Getty)

W praktyce oznacza to, że największe talenty – czy tego chcą czy nie – muszą trafić na rok do jednego z uniwersytetów. – Po co mam chodzić na zajęcia? Czego mam się nauczyć w rok? Nie dostanę dyplomu, nie będę miał żadnego stopnia naukowego. To wszystko jest bez sensu – wściekał się Ben Simmons, "jedynka" zeszłorocznego draftu, lamentując, że zamiast skupiać się wyłącznie na koszykówce, musi wkuwać wzory matematyczne.

Co jednak kluczowe dla niego i jemu podobnych: rok na uczelni to rok bez pieniędzy. Gdy w tym czasie młody zawodnik doznaje poważnej kontuzji, traci od kilku milionów dolarów do... całej kariery. – Gramy za darmo, nie możemy przyjmować żadnych pieniędzy i podpisywać żadnych kontraktów. A przez rok na LSU z każdej strony dostawałem propozycje: zegarki, samochody, buty, piłki... Pokusa czaiła się wszędzie – opowiadał 20-latek z Australii, dziś gracz Philadelphia 76ers.

"Nam jeść nie kazano"

O problemie (braku) pieniędzy wśród młodych gwiazd NCAA głośno zrobiło się w 2014 roku. Shabazz Napier, rozgrywający i największa gwiazda UConn, przyznał wówczas, że... zdarza mu się chodzić spać głodnym. – Z pieniędzmi jest krucho. Nie czuję się sportowcem. Dostajemy tyle, że często ledwo starcza na jedzenie. Idę spać nienajedzony, a następnego dnia muszę dawać z siebie wszystko na parkiecie. W międzyczasie sprzedają się koszulki z moim nazwiskiem na plecach, a ja nic z tego nie mam – żalił się po jednym ze spotkań.

Niewysokie stypendia pozwalały na opłacanie lokali o średnim standardzie i podstawowych codziennych potrzeb. Gdy jednak podczas treningów zawodnicy spalali dodatkowe kalorie, potrzebowali diety nieco bardziej intensywnej. Na tę – czasami, szczególnie pod koniec miesiąca – środki ze skromnego stypendium nie wystarczały...

Wszystko to o tyle kuriozalne, że w tym samym czasie uczelnie, które "wychowywały" (krytycy systemu wolą używać słowa "wykorzystywały") głodujących zawodników, zarabiały dziesiątki, setki, a nawet miliardy dolarów. – Tylko 14 spośród 1100 uczelni miało pozytywny bilans finansowy za zeszły rok – bronił się niedawno Emmert, odpierając sugestie, jako NCAA było "żyłą złota". Rzecz w tym, że wszystkie te szkoły... robiły to specjalnie. Chodziło o to, by utrzymać status organizacji non-profit: a to możliwe, jak sama nazwa wskazuje, tylko wtedy, gdy nie wykazuje się znacznych dochodów.

Efekt? Trenerzy zarabiający nawet do 8 milionów dolarów za rok i szalona wręcz infrastruktura. Sama tylko łazienka na stadionie Uniwersytetu w Alabamie kosztowała więcej niż roczny budżet Pogoni Szczecin. Spośród dziesięciu największych stadionów w Stanach Zjednoczonych, dziesięć należy do akademickich drużyn futbolowych. Władze Michigan State śmieją się, że gdy podczas meczu na ich obiekcie jest ponad 100 tys. ludzi (tylko na trybunach!), są czwartym najliczniejszym miastem w całym stanie.

Wystarczy rzut oka na placówkę Uniwersytetu w Oregonie, by zrozumieć skalę kontrastu...


Tacy jak Simmons czy Napier ostatecznie spełnili marzenia i trafili do NBA. Co jednak z tymi, którzy przez kilka lat nieudolnie próbują łączyć naukę ze sportem, a potem – niewybrani w drafcie – kończą bez pieniędzy, z (poniekąd) fikcyjnym wykształceniem?

Shabazz Napier (fot. Getty)
Shabazz Napier (fot. Getty)
 
 

Statystyki są bezlitosne: spośród wszystkich aspirujących uczelnianych futbolistów i koszykarzy, tylko ok. 1,5 proc. trafia do NFL lub NBA. Mowa o tysiącach, a w skali kilkudziesięciu lat milionach młodych osób...

Światło w tunelu

Rozmowa z Napierem, pretensje Simmonsa czy apele Shermana – na szczęście – nie przeszły bez echa. Pod koniec 2015 roku, w większości szkół wprowadzono prawo wypłacania tzw. cost of attendance, czyli "kosztów uczestniczenia" – dotyczą one m.in. opłat za podróże, przeloty i wszelkich wydatków związanych z "byciem sportowcem". To kwoty, które sięgają 5000 dolarów w skali roku – czyli ok. 400 dolarów na miesiąc. Nic szalonego, nic przełomowego, ale daje nadzieję na tak mocno wyczekiwany przełom.

Eksperci w USA nie pozostawiają jednak złudzeń: dopóki komisarzem jest Mark Emmert, do żadnego nagłego "zwrotu akcji" na pewno nie dojdzie.

(fot. Getty)
(fot. Getty)
Zobacz też
Kadrowicz sięgnie po kolejne trofeum? Zacznie od meczu z gospodarzem
Aleksander Balcerowski powal

Kadrowicz sięgnie po kolejne trofeum? Zacznie od meczu z gospodarzem

| Koszykówka 
Ambitny cel Polki przed MŚ. "Trenerka mnie zabije, ale... liczę na medal"
Aleksandra ZIęmborska (fot. Getty Images)

Ambitny cel Polki przed MŚ. "Trenerka mnie zabije, ale... liczę na medal"

| Koszykówka 
Znamy wszystkich półfinalistów Euroligi koszykarzy
Panathinaikos Ateny jako ostatni awansował do półfinału (fot. Getty Images)

Znamy wszystkich półfinalistów Euroligi koszykarzy

| Koszykówka 
Retro TVP Sport: Los Angeles Lakers – Seattle Supersonics
Retro TVP Sport (fot. Getty)

Retro TVP Sport: Los Angeles Lakers – Seattle Supersonics

| Retro 
Polska zorganizuje koszykarskie mistrzostwa świata!
Adrian Bogucki i Przemyslaw Zamojski (fot. Getty Images)

Polska zorganizuje koszykarskie mistrzostwa świata!

| Koszykówka 
Najnowsze
Polonia idzie po Betclic 1 Ligę. "Jesteśmy głodni i mamy marzenia"
Polonia idzie po Betclic 1 Ligę. "Jesteśmy głodni i mamy marzenia"
| Piłka nożna / Betclic 2 Liga 
Sebastian Steblecki (fot.TVP SPORT)
Koniec wyścigu dla czołowego kolarza po groźnej kraksie [WIDEO]
Mikel Landa (fot. Getty Images)
Koniec wyścigu dla czołowego kolarza po groźnej kraksie [WIDEO]
| Kolarstwo / Kolarstwo szosowe 
Znamy kolejnych mistrzów w Europie. Kto ma już miejsce w LM?
Liverpool zdobył mistrzostwo Anglii po raz 20. w historii (fot. Getty)
Znamy kolejnych mistrzów w Europie. Kto ma już miejsce w LM?
| Piłka nożna 
Ronaldo i Rooney w Szczecinie! Tego jeszcze nie było
Kibice Pogoni Szczecin, Ronaldo i Wayne Rooney (fot. Getty/PAP)
Ronaldo i Rooney w Szczecinie! Tego jeszcze nie było
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Polak rekordzistą świata na morderczym dystansie!
Jurand Czabański (fot. Facebook/Jurand Czabański)
Polak rekordzistą świata na morderczym dystansie!
| Inne 
Tyle pracuje się w 2. lidze. "Nawet po 12-13 godzin dziennie"
Łukasz Tomczyk (fot.TVP SPORT)
Tyle pracuje się w 2. lidze. "Nawet po 12-13 godzin dziennie"
foto1
Dominik Pasternak
Trudne zadanie Fręch. Kiedy i z kim mecz 3. rundy w Rzymie?
Magdalena Fręch (fot. PAP/EPA)
Trudne zadanie Fręch. Kiedy i z kim mecz 3. rundy w Rzymie?
| Tenis / WTA (kobiety) 
Do góry