Ta myśl dziś o poranku: na mecie będzie już 1/3 Giro. Nawet nie na półmetku, a w 1/3. Jeszcze się góry solidne nie zaczęły, a ja nawet nie musiałem wsiadać na rower. Wystarczyło, by poczuć co znaczy Wielki Tour.
Każdego dnia inny hotel i nigdy nie wiadomo co się trafi. Może być przepiękna, dzika plaża jak na Sardynii, ale bez zasięgu telefonicznego, o Wi-Fi nie wspominając. Może być otwarty wyjątkowo przed sezonem ogromny ośrodek wczasowy jak tu na Kalabrii. Otwarty specjalnie dla kolarzy i czyszczony w pośpiechu specjalnie dla nich. Efekt taki, że smrodu detergentów nie dało się wytrzymać. Wszyscy spali z otwartymi na oścież drzwiami i oknami. Wszyscy pobudzili się pokąsani przez komary.
Takie uroki tej wielkiej podróży w nieznane. Każdego dnia walizka do 8:30 rano musi być w ciężarówce, która jedzie rozbijać nowy obóz. Kolarze na start, walizki do kolejnego hotelu. Otworzą je po etapie, około 19. O 19:30 pójdą na masaż, o 20:30 zjedzą kolację, koło 22:30 powinni zasypiać. Dzień świstaka.
Ktoś kiedyś powiedział, że pierwszy tydzień wielkiego touru to euforia, drugi – pierwsze znużenie i problemy z koncentracją, a w trzecim tygodni nie masz już siły non stop patrzeć na te same gęby. Dlatego niezwykle ważne jest, by szybko dorobić sobie skrzydła, jakimś większym lub mniejszym sukcesem. Po pierwszym etapie, gdy wygrał Lukas Postleberger, a Bora-Hansgrohe zdobyła wszystkie możliwe koszulki, lider klasyfikacji górskiej Cesare „Czarek” Benedetti mówił, że wyścig mają rozliczony. Że w teamie taka radość, że już mogliby jechać do domu.
W ekipie CCC wciąż oczekiwanie na ten pierwszy sukces. Wczoraj okazja była wyborna. Wszyscy wiedzieli, że ta ucieczka ma wielkie szanse dojechać do mety, zwłaszcza jeśli wiać będzie w plecy, tak jak zapowiadały prognozy. Rano o możliwość pójścia w odjazd prawie posprzeczali się Łukasz Owsian i Branislau Samoilau. Chciał też atakować Simone Ponzi, chciał wracający do zdrowia po przeziębieniu Felix Grosschartner. W efekcie… nie uciekł żaden i szansa przepadła. Pomyślicie, że to problem tylko naszej drużyny, ale nie – menedżer Williera-Selle powiedział dziennikarzom „La Gazzetta dello Sport”, że ma ochotę wysłać połowę zespołu do domu, skoro nie mają ochoty zabierać się w ucieczki. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
Walka o miejsce w odjeździe trwa od kilometra zero. Dotąd było tak, że już praktycznie pierwsza akcja dnia przynosiła sukces, ale im etap dla ucieczki korzystniejszy, tym większa konkurencja, by się do niej dostać. W czwartek w czubie peletonu był Łukasz Owsian. Spróbował raz, grupa podgoniła, spróbował drugi, też pudło. Przewagę zyskała dopiero trzecia akcja, ale Owsian nie zdążył złapać oddechu, by za nią pogonić. Dlatego tak istotne jest, aby każdy zespół miał w grze dwóch-trzech kandydatów do ucieczki.
A potem jest rytuał. Grupka zyskuje pół minuty-minutę przewagi. Peleton jedzie jeszcze dość mocno i równo, zawodnicy czekają, aż dyrektorzy ekip sprawdzą w samochodach numery ludzi w ucieczce oraz ich straty w klasyfikacji generalnej. Jeśli są niegroźni, następuje rozprężenie. Zawodnicy załatwiają potrzeby przy poboczu, zjeżdżają do aut po bidony. Im większe góry na trasie, tym dłuższa smycz na, na której trzyma ich peleton. Wczoraj została poluzowana aż za bardzo. Odpowiedzialność ponoszą za to wszyscy, ale niepisany kodeks peletonu mówi, że ciężar pogoni brać powinna na siebie przede wszystkim drużyna lidera. Szef Quick Step Floors, Davide Bramati, w nosie miał jednak nakręcanie swoich kolarzy, skoro uciekinierzy w najmniejszym stopniu nie zagrażali człowiekowi w różowej koszulce, ich straty w klasyfikacji generalnej były za duże. Liczył, że stratę zniwelują drużyny kolarzy z największymi szansami na skuteczny finisz z grupy. A oni liczyli na chłopaków Bramatiego. I tak właśnie najłatwiej przechytrzyć peleton: poczekać aż sam się przechytrzy.