Trasę setnego Giro Włosi namalowali przepięknie, to naprawdę podroż przez historię. 14. etap zaczął się w miejscu zupełnie odciętym od świata, przepięknym, niedostępnym, gdzie prowadzi tylko jedna wąska droga, więc autokary i cała flota wyścigu zaparkowały 12 kilometrów wcześniej. Na start do Castellanii dojechali tylko kolarze i po jednym samochodzie technicznym z każdej ekipy. Więcej by się nie zmieściło, bo Castellania to tylko stu mieszkańców i kilkanaście budynków. Ale jeden zupełnie wyjątkowy. W nim w 1919 roku urodził się Fausto Coppi.
Dwa i pół euro kosztuje podróż do jego wspomnień. W Casa Coppi, w Castellanie stoi na przykład błękitny rower, na którym Fausto, w listopadzie 1942 roku, pobił rekord w jeździe godzinnej. Na torze Vigorelli w Mediolanie, na który kilka godzin później spadła aliancka bomba. Fausto nie chciał bić tego rekordu, nie był gotowy, bo dwa lata spędził w wojskowych koszarach. Wprawdzie nie musiał walczyć, zakochani w nim dowódcy chcieli, by po prostu był i samą swoją obecnością podnosił morale żołnierzy. Stał się we Włoszech takim bohaterem, że jego nazwisko z balkonu na Placu Weneckim w Rzymie wykrzykiwał Benito Mussolini, wypowiadając wojnę Francji i Wielkiej Brytanii. To było 10 czerwca 1940 roku. 9 czerwca 1940 roku Coppi wygrał swoje pierwsze Giro d’Italia.
Wracam do błękitnego roweru i toru Vigorelli. Tak, był Fausto we włoskiej armii na specjalnych prawach, ale nie, nie mógł trenować tak intensywnie, i przede wszystkim po takich terenach, jakby chciał. Do bicia rekordu nie czuł się więc gotowy, ale Italia potrzebowała propagandowego sukcesu. Po 30 minutach jazdy Fausto był spóźniony. Dopiero za półmetkiem wyregulował oddech i tempo. Po godzinie jazdy okazało się, że poprawił rekord o… 31 metrów. Było to jednak na tyle wątpliwe i mało wiarygodne, że wynik zatwierdzono dopiero w 1947 roku. Zatwierdzono, choć jedyny chronometrażysta zmarł podczas II Wojny Światowej.
Fausto po latach przyznał, że o ile ten rekord rzeczywiście padł, został pobity dzięki… amfetaminie, którą dostał w wojskowym szpitalu. Oto fragment wywiadu:
– Czy kolarze stosują „la bomba” (amfetamina – przyp. red.)?
– Tak. A z tymi którzy mówią inaczej, w ogóle nie warto o kolarstwie rozmawiać.
– A ty? Czy kiedyś brałeś „la bomba”?
– Tak, wtedy kiedy było to konieczne.
– A kiedy było konieczne?
– Prawie zawsze.
Dwa dni po rekordzie był już znów w koszarach. Wkrótce zmienili się jednak dowódcy. Bohater stracił protektorów i trafił na front, a stamtąd szybko do niewoli. Oddany w wymianie więźniów wrócił do Włoch w lutym 1945 roku. Przybił do portu na południu Italii. Po kilku miesiącach ruszył w podróż do domu, na północ. Oczywiście na rowerze. Samozwańcze Giro d’Italia. A to prawdziwe Giro wygrał po wojennej traumie jeszcze cztery razy. Łącznie pięć. Tylko on i Alfredo Binda dokonali czegoś takiego.
Zmarł w wieku 40 lat, na malarię, którą zaraził się podczas wyścigu w Afryce. Ktoś kiedyś napisał, że jego życie było tak dramatyczne, tak kolorowe, że jako scenariusz oryginalny zostałoby odrzucone przez każdego szanującego się producenta filmowego. Bo to wszystko zbyt nieprawdopodobne, by ktokolwiek uwierzył.