Marcin Mięciel przez wiele lat grał w piłkę. Najpierw w Polsce, potem za granicą. W Bundeslidze ścierał się z piłkarzami pokroju Lucio czy Vincenta Kompany'ego, w Grecji rywalizował między innymi z Rivaldo i Christianem Karembeu. I choć sam uważa, że mógł osiągnąć znacznie więcej, to kibice do dziś wspominają choćby jego efektowne przewrotki, które w pewnym momencie stały się znakiem firmowym napastnika. Na emeryturze jednak nie próżnuje i całą wiedzę, którą nabył w ostatnich kilkunastu latach próbuje przekazać młodym zawodnikom z akademii, którą prowadzi z innym byłym piłkarzem, Maciejem Bykowskim.
– To zresztą teraz popularny motyw w rozmowach ze starszymi piłkarzami – większość z nich poznała smak godzinnej jazdy rowerem na trening, potem powrotu po ciemku i odrabiania lekcji po nocach.
– Gdy ja zacząłem grać w piłkę, wyjeżdżałem o 5:00 do Gdańska, a wracałem o 21:00. Autobus, przesiadka na pociąg, przesiadka na drugi pociąg, szkoła, piłka, trening, znów pociąg, autobus i dopiero późnym wieczorem byłem w domu. A teraz? Drużyna jedzie dwie godziny na turniej i narzeka, że jest zmęczona podróżą. Klimatyzacja, telewizory w autokarach, każdy w telefonach. Rzeczywiście wysiłek.
– A jak wielką trudnością był nagły przeskok z gry w piłkę na podwórku do występów przed warszawską publicznością?
– Szybko poszło. Wydawało się to niemożliwe, bo dopiero oglądałem mecze w telewizji, potem z wysokości trybun podziwiałem choćby Wojtka Kowalczyka, a nagle wszedłem do szatni i błyskawicznie się zaadoptowałem. Zacisnąłem zęby, nie odpuszczałem i zauważyłem, że wcale nie mam mniejszych umiejętności. Byłem zresztą zahartowany – wychowałem się na podwórku, niespecjalnie się też przelewało, zdarzało się nie zjeść. Nikt nie pytał, co będzie na obiad. Co było, to się jadło, bywały dni, gdy zjadło się jedną bułkę i chodziło się głodnym. Młodzi piłkarze czytają teraz książki znanych sportowców typu Ibrahimović. Przecież to jest identyczny scenariusz – jeden z drugim bez butów, głodny, ale ostra harówka pomogła wyrobić charakter i dojść na szczyt. A podejście i mentalność przydadzą się w całym życiu, bo przecież nie wszyscy młodzi zawodnicy będą grali w piłkę. Z 30 może jeden się załapie, a reszta podejmie normalną pracę. Teraz niestety sporą szkodę wyrządzają też rodzice, którzy przesadnie chuchają i dmuchają na swoje pociechy.
– Pan miał chyba też sporo szczęścia, bo sprawnie udawało się pokonywać kolejne przeszkody. Najpierw debiut w Legii, potem transfer za granicę...
–Nie ma co ukrywać, że fuks jest potrzebny. W Gdańsku mieliśmy świetny zespół, a wyłowili tylko mnie i Grześka Szamotulskiego. Na mecz przyjeżdża skaut, piłkarzowi uda się akurat zaprezentować z dobrej strony i reszta toczy się sama. Ale oczywiście jest to poparte ciężką pracą i wiarą w sukces. W Legii natomiast Kowal odszedł do Betisu, wskoczyłem na jego miejsce i poszło. Teraz też, mam takie wrażenie, mniej odważnie stawia się na młodych piłkarzy, co pewnie wynika też z tego, o czym mówiłem. Widzę choćby Sebastian Szymańskiego. Gra zdecydowanie za mało, jest dużo kalkulacji, bo młodzież to brak doświadczenia, bo fantazja i tak dalej, a punkty w tabeli uciekają. Kiedyś wpuszczało się trzech chłopaków, robili różnicę i nikt się nie przejmował.
Wychowałem się na podwórku, niespecjalnie się też przelewało, zdarzało się nie zjeść. Nikt nie pytał, co będzie na obiad. Co było, to się jadło, bywały dni, gdy zjadło się jedną bułkę i chodziło głodnym.
– Przenosząc się na wątek zagraniczny – zdołał pan dźwignąć przeskok z treningów w Polsce na te niemieckie?
U nas w kraju nie było wówczas takiego profesjonalizmu, jak jest teraz. OK, mieliśmy świetny zespół, wielu reprezentantów Polski, ale nawet dziś poziom zajęć nie dorównuje tym zagranicznym. Miałem jeszcze o tyle trudniej, że byłem tylko wypożyczony, więc nie miałem za wiele czasu na aklimatyzację i wdrażanie się w reżim treningowy. Musiałem działać dość szybko i przyzwyczajać się choćby do różnic infrastrukturalnych, bo możemy porównać jak wówczas wyglądał na przykład stadion Legii, a jak wygląda dzisiaj. Pojechałem do Niemiec i byłem oszołomiony. W Legii walczyliśmy z Szamotulskim o pralkę, bo wcześniej sprzęt braliśmy i praliśmy w domu. W Niemczech wszystko przygotowane, stroje przyszykowane, kilka par butów, pełna opieka. Nic dziwnego, bo różni się też podejście do człowieka. Ludzie ze sztabu czy to w Borussii, czy w Bochum zarabiali dobrze, więc nie musieli gonić do innej pracy, tylko przebywali w klubie tyle, ile było trzeba i spokojnie pracowali. Wszyscy byli dla piłkarza. Dlatego potem zawsze mówiłem chłopakom, którzy rozważali wyjazd, by szli drogą Roberta Lewandowskiego. Jeśli ktoś ma ugruntowaną pozycję w Ekstraklasie, to powinien jak najszybciej szukać transferu do innej ligi. Początki nie będą proste, o czym przecież przekonał się i Lewy, bo w pierwszym miesiącach kpiono z niego, siedział na ławce, kiepsko grał, ale potem wskoczył na wyższy poziom. Choć oczywiście nie można też uciekać za wcześnie, jedna dobra runda to zdecydowanie zbyt mało moim zdaniem.
Nie jest to też przypadek, że każdy Polak próbujący sił za granicą w pierwszych wywiadach podkreśla przede wszystkim wysokie obciążenia treningowe. Pamiętam do dziś moje pierwsze treningi w Niemczech. Wszystkie ćwiczenia były co prawda wykonywane z piłką, ale po zajęciach przez pół godziny siedziałem i łapałem oddech. Na koniec kariery wróciłem do Legii i to był dla mnie relaks. Różnicę widać na każdym kroku, nawet pozornie prosta "gra w dziadka". Graliśmy pięciu na dwóch i umowa była taka, że po 50 wykonanych podaniach ci, którzy biegali w środku, płacili po kilkadziesiąt euro. Po roku zbierało się więc kilkanaście tysięcy. A potem przyjeżdżam do Legii, najlepszego klubu w kraju i nie potrafimy 25 razy wymienić piłki. Każdy u nas myśli, że "dziadek" to jest zabawa. Nie, za granicą to jest mała gra, która uczy szybkiego myślenia, ruchliwości. Specjalnie zakładaliśmy ochraniacze, bo nikt nie odpuszczał i gdy zbliżaliśmy się do 50 podań, to ludzie jeździli tyłkiem po murawie i wślizgiem odbierali piłkę, żeby tylko nie być przegranym.
– Czyli zupełnie inne podejście do treningu. Pełne skupienie od początku do końca.
Pamiętam, że przy jednym z ćwiczeń trochę wyluzowałem, odpuściłem jakiś sprint, przeszedłem obok. Po zajęciach trener wezwał mnie na górę, pokazał nagranie, wytknął błędy. Nie ma miejsca na bumelanctwo. Rzuca się też w oczy fakt, że za granicą zostaje się po treningach. Po ciężkich obciążeniach trzeba się porozciągać i tak dalej. U nas tego nie ma. W Niemczech przyjeżdżało się czasem dwie lub trzy godziny po treningu, bo czegoś się zapomniało z szatni, a w siłowni spotykało się kumpla z zespołu. U nas w piątek lekkie rozbieganie, żeby się nie przemęczać, trucht bez piłki. A tam? Ostra jazda, bieganie sprintem, po południu jeszcze strzelanie.
– Udawało się od początku złapać w weekend świeżość po tak wyczerpujących dniach?
– Ja nigdy nie byłem wytrzymałościowcem i myślę, że przez to w dużej mierze osiągnąłem mniej niż mogłem. Uczciwie powiem, że techniką na tle kolegów się wyróżniałem, ale brakowało przygotowania fizycznego. W Niemczech napastnik musi tyrać, biegać od lewej do prawej strony. Nie byłem do tego przyzwyczajony. W Polsce jako dziewiątka stawałem z przodu i czekałem na piłkę, tam musiałem być w nieustannym ruchu.
– A propos techniki – niemieckie media pisały o panu, w momencie transferu do Gladbach, jako o Brazylijczyku z Polski.
Techniki nie musiałem się wstydzić. Szybkościowo również wyglądałem bardzo dobrze. W sparingach przed sezonem strzałem dużo goli, byłem najskuteczniejszym zawodnikiem zespołu i w rozmowach z kolegami byliśmy przekonani, że pojawię się w pierwszym składzie na inaugurację. Niestety w starciu z Bayernem w pierwszej kolejce nie dostałem szansy i był to dla mnie policzek, morale mi spadło. Myślę, że gdybym od razu otrzymał możliwość pokazania umiejętności to z rozpędu, po udanym okresie przygotowawczym, mógłbym błysnąć. Jest jednak prawdą to, o czym mówią inni polscy zawodnicy – trafiając stąd na Zachód trzeba być dwa, trzy razy lepszym od konkurenta do gry.
– Bariera językowa nie stanowiła problemu, aklimatyzacja w szatni przebiegła pomyślnie? Jacek Krzynówek narzekał, że od języka niemieckiego bolała go głowa, a rodowici Niemcy traktowali go szorstko.
– Było kilku Słowaków, więc dość szybko wprowadziłem się do zespołu. Tak samo było w Bochum, gdzie grał już Tomasz Zdebel, Christoph Dabrowski. Z tym akurat nie miałem nigdy większych problemów, wręcz to Niemcy byli czasami mniejszością w porównaniu z obcokrajowcami.
– Z perspektywy czasu rozumie pan funkcję dżokera w Borussii?
Zastałem w klubie zawodników, którzy zrobili awans, więc czasem nawet forma dnia była drugoplanowa. Miałem fajny moment, gdy Arie van Lent, pierwszy napastnik, złapał uraz. Zacząłem wtedy częściej pojawiać się na boisku, strzeliłem gola, ale potem znów wróciłem na ławkę. Widocznie od początku rozpatrywali mnie w roli zmiennika.
– Pierwszy gol w barwach BMG był niezwykle efektowny. Doliczony czas gry, mecz z HSV na wyjeździe i... strzał przewrotką.
W ten sposób zdobywałem bramkę chyba w każdym kraju, w którym grałem. Nawet w okresie przygotowawczym w Moenchengladbach się udało. A we wspomnianym starciu z HSV ciekawe były jeszcze okoliczności, bo trafiłem z około 16 metrów, z bardzo niewygodnej pozycji w praktycznie ostatniej akcji meczu. Ogromna przyjemność uciszyć taki stadion wypełniony po brzegi fanatycznymi kibicami.
– Który gol smakował lepiej – ten czy trafienie przeciwko Borussii Dortmund, gdy był pan piłkarzem Bochum? Meczem VfL z BVB to w końcu nieco mniejsze derby Zagłębia Ruhry.
– Oj, trudno powiedzieć. Gol z Borussią to rzeczywiście wspaniała sprawa, zwłaszcza że atakowaliśmy wówczas na tę stronę, gdzie był sektor gości, a w nim kilka tysięcy naszych kibiców. Strzeliłem na 1:0 i muszę przyznać, że widok smutnych kibiców z Dortmundu robił wrażenie. Jak zresztą cały stadion, chyba najpiękniejszy obiekt na jakim przyszło mi grać. Wspominam czasem te bramki i jednak trochę żałuję, że nie udało się zrobić większej kariery. Być może podjąłem złe decyzje, bo w młodym wieku mogłem trafić do Panathinaikosu i wcześniej obyłbym się z cięższymi treningami. Generalnie oferty z zagranicznych klubów przewijały się regularnie. Byliśmy kiedyś w Chile, to chciał mnie ponoć jakiś klub z tamtejszej ligi. Kraj fajny, górzysty, a ja często po obozach na wysokościach łapałem dobrą formę. Innego razu pojechaliśmy do Francji, zagraliśmy mecz towarzyski na obiekcie FC Nantes i działacze tego klubu też stwierdzili, że przydam im się w zespole. Nie istnieli wówczas agenci, menedżerowie, więc też było ciężej działać na rynku. W późniejszym czasie na Grecję moja wytrzymałość i kondycja wystarczyły, na Niemcy już nie.
– A jak żyło się w Grecji? Wielu piłkarzy narzeka na podejście mieszkających tam ludzi, którzy notorycznie odkładają sprawy na jutro, nie przejmują się obowiązkami i generalnie mają luźny stosunek do rzeczywistości.
– Błyskawicznie się tam zaaklimatyzowałem i życiowo, i piłkarsko. A pamiętajmy, że była to wtedy jedna z najlepszych lig w Europie, z regularnie grającymi w Lidze Mistrzów przedstawicielami w postaci Panathinaikosu i Olympiakosu. Rywalizowałem w tamtych czasach z Rivaldo, Christianem Karembeu, Giovannim. Wysoki poziom ligi, świetni piłkarze. Otoczka jak to w Grecji, ale mi akurat ich podejście przypasowało.
–To zresztą widać po liczbie strzelanych tam goli. W jednym z sezonów w barwach PAOK-u był pan trzecim strzelcem ligi z 14 bramkami w dorobku. Lepsi tylko Nikos Lyberopoulos i... Rivaldo.
– Świetnie czułem się tam psychicznie, a i treningi w Niemczech pozwoliły mieć przewagę fizyczną. W Salonikach grało się super – klub podobny do Legii, stadion na 30 tysięcy, fanatyczni kibice, którzy co prawda lubili przesadzić rzucając krzesełkami albo odpalając race, ale generalnie nie mogłem na nic narzekać. No i Grecja jako kraj do życia – słońce, plaża...
– Po tak znakomitym sezonie nie upominały się o pana lepsze greckie kluby?
Tamta liga jest o tyle specyficzna, że rządzą nią układy. Jeden prezes lubi się z drugim, z trzecim zaś nie zrobi żadnego interesu. Do tego dochodzą też agenci, menedżerowie. A i ja nie narzekałem na swoje ówczesne położenie, więc nie miałem potrzeby niczego zmieniać. Potem przyszła dopiero oferta z Bochum i mimo zaawansowanego wieku postanowiłem spróbować, bo okazja gry w Bundeslidze nie trafia się często.
– Ale generalnie z przygody zagranicznej czuje pan, że można było wycisnąć więcej.
– Z pewnością. Złożyło się na to wiele czynników, żałuję też ze w Polsce trafiłem na takich a nie innych trenerów, którzy na przykład zabraniali zostawać po treningach. Zresztą już po powrocie do Legii była taka sytuacja, że udałem się do prezesa Miklasa, by poskarżyć się na szkoleniowca, który blokował możliwość prowadzenia dodatkowych ćwiczeń, bo to absurd. Być może mogłem też wcześniej wyjechać i to pozwoliłoby inaczej pokierować karierą. Inaczej przecież patrzą za granicą na piłkarza młodego, a inaczej na takiego w sile wieku, który powinien ciągnąć wózek.
– Zapadł panu ktoś mocno w pamięć z gwiazd, które grały czy to w Niemczech, czy w Grecji? Z ciekawości sprawdziłem pańskie występy – udało się rywalizować na boisku między innymi z Lucio, Demichelisem, Kompanym...
– Przede wszystkim potwornie wymagające były mecze z Bayernem. W bramce Oliver Kahn, a w polu sami gracze z najwyższej półki. To robiło wrażenie. Z Kompanym pamiętam wymieniliśmy się koszulkami, choć wówczas jeszcze nie był tak popularnym piłkarzem, jak jest teraz. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak Franck Ribery. Grając w Bochum musieliśmy go kryć we trzech, non-stop byliśmy blisko niego, ale miał taki gaz, że nie dało się go upilnować. Kiwał wszystkich, uciekał – nieprawdopodobny gość. Nie dziwię się, że mówiło się wówczas o zainteresowaniu Barceloną.
– Pełne trybuny praktycznie co weekend sprawiały, że człowiekowi plątały się nogi?
– Mnie to nakręcało, lubiłem presję, lubiłem grać o wysoką stawkę. W Grecji jeden z trenerów przyszedł do mnie przed meczem i powiedział, że mnie nie wystawi. Dlaczego? Bo garstka kibiców, kiepsko przygotowane boisko... To taki skrajny przykład, bo dawałem z siebie wszystko niezależnie od okoliczności, ale rzeczywiście – wypełniony po brzegi stadion był dla mnie pozytywnym bodźcem. O, na przykład mecze derbowe. Grając w PAOK-u i Iraklisie trafiałem w każdym takim spotkaniu, raz zdarzył się nawet hat-trick. Niektórzy w takich sytuacjach się stresują, inni czują jeszcze większą motywację. Ja zdecydowanie należałem do drugiej grupy.
– W Grecji jednak atmosfera derbów jest chyba nieco inna niż w Niemczech.
– Jest zdecydowanie goręcej, trzeba uważać, czy coś przypadkiem nie spadnie na głowę. Pewnego razu w meczu z Olympiakosem zeszliśmy w 80. minucie z boiska, bo nie dało się grać, co chwilę coś wpadało na murawę.
Podobała mi się również w tamtych czasach polityka ściągania zagranicznych gwiazd, które działały jak magnes na kibiców. Coś na zasadzie Daniela Ljuboji w Legii – przychodzisz na mecz i wiesz, że zobaczysz fajną sztuczkę, efektowne zagranie. Rivaldo, Ze Elias czy Giovanni w Grecji grali na maksa, dodawali kolorytu i wcale nie pojawili się na południu Europy, by odcinać kupony. Rozmawiałem zresztą z wieloma kibicami, nie tylko klubów w których grali ci zawodnicy i oni przyznawali, że włączali telewizję chociażby po to, by pooglądać piłkarzy o wybitnej technice.
– Abstrahując od klimatu meczowego – poza boiskiem miał pan dość nietypowe zainteresowania. Ciężko mi sobie wyobrazić, by dziś któryś piłkarz chwalił się niebezpieczną jazdą na motocyklu.
– Na początku klub nic z tym nie zrobił i dopiero po wypadku Marka Saganowskiego działacze zaczęli zabraniać takich rozrywek. Do teraz nie wiem jednak dlaczego, ale udało mi się wynegocjować, by wciąż móc jeździć, więc motocyklem przyjeżdżałem na trening i wracałem do domu. Choć oczywiście były to niebezpieczne zabawy, z perspektywy czasu wręcz głupota – klub płaci pensję, zapewnia opiekę medyczną, a zawodnik podejmuje takie ryzyko.
– Pan w ogóle w tamtych czasach wyznaczał trendy. Motocykle, przewrotki, plastry na nosie. Teraz można by przebierać w ofertach reklamowych.
– Kolega mi niedawno mówił: – "Miętowy", teraz to byś dopiero na tym zarobił! A wtedy? Reklama w BravoSport. I to... darmowa! (śmiech) Praktycznie codziennie byłem w telewizji lub w gazetach, to prawda. Pojawił się pewnego razu w moim życiu człowiek, który proponował mi coś na zasadach współpracy, ale wiązało się to z tym, co teraz uprawiają celebryci. Chodzenie na imprezy, pokazywanie się. A mnie to nie interesowało.
A historia samego plastra... Efekt placebo. Piłkarze, kolarze, była spora plaga. Ciało odbiera to, co myślimy, te wszystkie bodźce, więc na początku wydawało mi się, że rzeczywiście dodaje mi to kopa. Ale to niestety tak jak z tą historią, kiedy piłkarz dostał od lekarza specjalne tabletki, przychodzi po meczu i mówi: – Oj, panie doktorze, ależ forma, ale chodziłem! Na co lekarz: – Super, świetnie, tak działa witamina C!
– Wszystko więc sprowadza się do głowy, która jest w piłce kluczowa.
– Oczywiście. Co innego kopać dobrze piłkę, a co innego panować nad tym psychicznie. Miałem kolegów w Legii czy w innych klubach, którzy grali rewelacyjnie, ale na treningach albo po sezonie. Przychodził mecz i nie mogli się przebić. Rywalizacja, wywiady, stres, kibice – to wszystko się kumulowało i ich blokowało. To samo powtarzam moim zawodnikom, staram się przekonać ich, by pracowali nie tylko nad techniką i siłą kopnięcia. Prosty przykład: graliśmy ostatnio sparing, prowadziliśmy 4:1, wszystko super, pięknie. W pewnym momencie blokada, poczuliśmy się za pewnie, 4:2, 4:3 i każdy boi się wziąć na siebie grę. Mentalność.
– Teraz też ciąży na sportowcach większa presja. Kiedyś widok piłkarza popijającego do obiadu piwo nie był niczym dziwnym, dziś kończy się skandalem. Zawodnicy obserwowani są na każdym kroku.
– Wydaje mi się, że trochę w tej kwestii przesadzamy. W Grecji lampkę wina piło się przed meczem do obiadu, u nas alkohol jest utożsamiany z najgorszym złem. Wiadomo, trzeba wiedzieć kiedy i ile, ale powinno się zachowywać w tym zdrowy rozsądek. Za moim czasów niestety jednak nie było też żadnej diety, dopiero teraz piłkarze przykładają uwagę do tego, co jedzą. Wówczas nie dziwiło nikogo, że zawodnik idzie do baru przy Legii i kupuje frytki a potem wychodzi na boisko. Teodoros Zagorakis opowiadał kiedyś: – Na mistrzostwach Europy w Portugalii Niemcy na przykład mieli dokładnie opracowane menu. Dieta, dobrane odpowiednie składniki i tak dalej. A my? Codziennie pizza, feta i zostaliśmy mistrzami Europy.
Teodoros Zagorakis opowiadał kiedyś: – Na mistrzostwach Europy w Portugalii Niemcy na przykład mieli dokładnie opracowane menu. Dieta, dobrane odpowiednie składniki i tak dalej. A my? Codziennie pizza, feta i zostaliśmy mistrzami Europy.
– Patrząc na pana akademię i innych młodych zawodników rywalizujących w kraju. Jest pan dobrej myśli w kwestii przyszłości polskiej piłki?
– Dla mnie to na przykład nie do pomyślenia, że największy klub w kraju nie ma boisk. Jeździmy na turnieje do Niemiec z akademią i tam na wsiach jest po kilka przygotowanych muraw do gry. Jesteśmy mocno w tyle, poziom szkolenia też nie jest moim zdaniem najwyższy. Największym problemem jest gra pod wynik. Bierze się teraz ze dwóch, trzech silnych młodych chłopaków, oni strzelają gole, trener jest zadowoleny, rodzice też. A orzecież w piłce młodzieżowej chodzi o naukę podań, tworzenia akcji i tak dalej. Nie chodzi o to, żeby bramkarz wykopał piłkę spod bramki, a napastnik strącił ją i w ten sposób strzelił gola. Staram się wychodzić temu naprzeciw. W poprzednim roku graliśmy z Manchesterem City, po meczu ich trener podszedł do naszego i zapytał jakim jesteśmy klubem, bo chciał pogratulować świetnej gry. Chcemy uczyć się od najlepszych, więc rywalizujemy czy to z HSV, czy z Lipskiem, Espanyolem i to nie wybijając piłkę na oślep, a konstruując akcje, dryblując. To są światowe trendy.
– Z drugiej strony ciężko jest chyba wytłumaczyć dzieciom, żeby cierpliwie prowadziły grę.
– Ciężej rodzicom. To jest duży problem polskiej piłki. Ja potrafię powiedzieć rodzicom na czym to polega, że teraz przegrywamy z jakimś zespołem, ale to wszystko zaprocentuje za jakiś czas, bo okaże się że tego wyniku nikt nie pamięta, a zawodnicy potrafią się na boisku dobrze zachować. Czasami łapię się za głowę, jak widzę, że trener i rodzice wbiegają na boisku z radości, krzyczą, skaczą, bo wygrali mecz po tym, jak bramkarz kopał długą do przodu. Kto tu wygrał? Oni czy moi chłopcy, którzy mieli po 300 kontaktów z piłką? Bo to akurat rozgrywki siedem na siedem, mała gra, więc nieco łatwiej o dużą liczbę podań.
Musimy się zastanowić, czego oczekujemy. Czy chcemy, żeby trener w rozmowie z młodym zawodnikiem mówił mu „słuchaj, wygrywamy mecze, jest super, będziesz grał w pierwszej lidze!” czy żeby obiecał „będziesz miał 16 lat, pójdziesz do Bayernu i nie będą się z ciebie śmiali. Przyjmiesz, podasz, kiwniesz, strzelisz”. Są fajne akademie w naszym kraju, jest Zagłębie, Lech, Legia, ale są też miejsca, gdzie szkoli się w złym kierunku. Powstał na przykład Narodowy Model Gry. Ale co z tego? Jest książka rzucona, ale czy ktoś pojechał na treningi, zobaczył jak wyglądają zajęcia? No nie. Co innego teoria, rozpisać wszystko i mieć z głowy, a co innego zaangażować się w to w praktyce. Przed nami więc jeszcze długa droga, by poziomem dobić do Zachodu.
Następne