Tak nijaka Borussia Dortmund nie była już od lat. Aktualne oblicze zespołu z Signal Iduna Park jest lustrzanym odbiciem twarzy szkoleniowca Petera Stoegera. Pozbawionej emocji i namiętności, jakiegokolwiek wyrazu, wręcz niepokojąco przygaszonej.
Pierwsza dekada XXI wieku była dla kibiców BVB huśtawką nastrojów. Rozpoczęła się wspaniale, bo od zdobycia mistrzostwa Niemiec. Potem przyszły czasy, gdy klub walczył nie o trofea, a o przetrwanie. Tarapaty finansowe, w które popadła Borussia, o mały włos nie doprowadziły do kompletnego bankructwa i upadku tego zasłużonego nie tylko dla regionu klubu. Ostatecznie jednak udało się dźwignąć i najpierw zaprowadzić normalność, a potem wrócić na tron.
Dortmund odradzał się w rytm heavy metalowych melodii granych przez Juergena Kloppa. Decyzja o zatrudnieniu niezbyt doświadczonego wówczas szkoleniowca okazała się strzałem w dziesiątkę. Pasja, z jaką podchodził do obowiązków były opiekun Mainz, udzielała się wszystkim. Kibicom, piłkarzom, działaczom. Kilkudziesięciometrowe rajdy Kloppa wzdłuż linii stały się symbolem prężnej Borussii, która przez pewien czas spędzała sen z powiek działaczom Bayernu. Klopp był wulkanem energii na ławce rezerwowych, a jego piłkarze – na boisku. Jak każdemu trenerowi, zdarzało mu się przegrać taktyczną batalię z kimś jeszcze sprytniejszym, ale jego drużynie nigdy nie można było odmówić zaangażowania. Prędzej któryś z piłkarzy skończyłby spotkanie z podbitym okiem i złamaną nogą, niż przeszedł obojętnie obok meczu.
Drapieżny charakter zespołu utrzymali jego następcy. Thomas Tuchel nie pozwolił by piłkarze snuli się po boisku. Podobnie jak u Kloppa, także i u niego wychodzili z założenia, że najlepszą obroną jest atak, a zduszenie rywala na jego połowie to droga do sukcesu. Drużyna grała atrakcyjny, ofensywny futbol i choć przesiąknięty taktyczną wizją szkoleniowca, to także pełen życia i zacięcia. Zresztą nawet pierwsze tygodnie pracy Petera Bosza zwiastowały kontynuację trendu, bo przecież Holender ślepo zapatrzony w Johana Cruyffa, za wszelką cenę dążył do tego, by mecze wygrywać jak najwyżej, a kibicom prezentować futbol totalny. I choć ostatecznie eksperyment nie wypalił, to koło jego Borussii nie można było przejść obojętnie.
Peter Stoeger miał dać dortmundczykom tak niezbędną stabilizację i jakość. Był co prawda świeżo po fatalnym początku sezonu w FC Koeln, ale nie sposób było mu odmówić umiejętności trenerskich. Przy jakości kadry, którą zastał w szatni na Signal Iduna Park, wydawało się że zakończenie sezonu na podium i z pewnym awansem do Ligi Mistrzów będzie formalnością. Kibice i działacze chcieli w końcu trochę spokoju i kontroli, zwłaszcza że wciąż rozdrapana była rana z jesiennego meczu derbowego z Schalke. Wówczas BVB prowadziło do przerwy już 4:0, by ostatecznie zremisować 4:4 i przeżyć jedną z największych kompromitacji w dziejach.
I chyba nikt nie spodziewał się wówczas, że owszem – Stoeger poukłada klocki i wprowadzi porządek, ale jednocześnie stworzy drużynę skrajnie nudną. Punktującą ze słabszymi, ale zbierającą cięgi w starciach z mocniejszymi i kiepską w rywalizacji ze średniakami. Dopiero co Borussia zaliczyła blamaż w Monachium, skąd wróciła z sześciobramkowym bagażem, a teraz poniosła żałosną porażkę w wiosennych derbach. Żałosną nie ze względu na rozmiary, bo wynik 0:2 na papierze nie wygląda dramatycznie. Upokarzającą głównie ze względu na styl. Z drużyny, która jak wygłodniały drapieżnik potrafiła przyprzeć do muru rywala, pozostał leniwy zwierzak przyglądający się, jak potencjalna ofiara bawi się z nim w kotka i myszkę. Heavy metalowa kapela Kloppa zamieniła się w zawodzący chórek pod batutą austriackiego szkoleniowca.
Znamienne były obrazki z niedzielnego meczu. Przed sezonem sporo mówiło się w kontekście Schalke o poszukiwaniu przez działaczy kogoś w rodzaju wspomnianego Kloppa. Młodego, ambitnego trenera, który wizją i zaangażowaniem nada drużynie odpowiedni sznyt. Podczas gdy Domenico Tedesco przeżywał rywalizację z odwiecznym rywalem całym sobą – skacząc, krzycząc, gestykulując, a po ostatnim gwizdku nawet śpiewając i tańcząc wraz z kibicami – Stoeger siedział ponuro na ławce, jak gdyby pogodzony z losem. Jego twarz standardowo już nie wyrażała żadnych emocji. Nie było na niej widać ani frustracji, ani irytacji, ani chęci wpłynięcia na wynik. Być może parę razy leniwie podniósł się w stronę linii, może nawet krzyknął coś w stronę zawodników, ale występ jego drużyny był lustrzanym odbiciem jego zachowania. Dortmundzycy snuli się po murawie. Nie obudził ich ani pierwszy, ani też drugi gol. Popełniali błędy, ale nie próbowali się nawet wzajemnie dopingować. Kibice mieli prawo być rozdrażnieni, bo zamiast zwariowanej grupy zaangażowanych ludzi, zobaczyli zlepek zobojętniałych postaci. Nawet kapitan tej drużyny, Marcel Schmelzer, w niczym nie przypominał wodza jakim powinien być na boisku. Choć to akurat nie jest nowością.
Niczym zaskakującym nie jest zresztą taki występ BVB, bo już w poprzednich meczach można było zobaczyć podobnie wyglądający zespół. Piłkarze z Signal-Iduna Park bardzo podobnie wyglądali przecież już przed tygodniem i dopiero strzelony Stuttgartowi gol na 1:0 rozbudził ich do tego stopnia, że ostatecznie zdobyli aż trzy bramki. To zresztą pokazało, że potencjał w tym zespole wciąż jest ogromny, ale trzeba go najpierw zlokalizować, potem wyciągnąć, a na końcu wycisnąć jak cytrynę. Tymczasem Stoeger najwyraźniej nie ma pomysłu na realizację żadnego z tych etapów.
Nie dziwi więc, że w niemieckich mediach szeroko mówi się o planowanej zmianie na stanowisku szkoleniowca. Nieprzypadkowo też czołowe media podsuwają kandydatury ludzi, którym pasja i emocje nie są obce. Lucien Favre to znany w Niemczech pasjonat, który – gdyby tylko mógł – sam zrzuciłby marynarkę, wbiegł na boisko i pomógł zawodnikom. Kocha ofensywny styl gry, chce by jego drużyna grała szybko, zaskakująco i efektownie. Jest przy tym nieprzewidywalny w złym tego słowa znaczeniu, już w Berlinie i Moenchengladbach pokazywał, że potrafi działać pod wpływem emocji. Ale jednak koniec końców to w pierwszej kolejności znakomity fachowiec. Wiele mówi o nim fakt, że w pracy wzoruje się na... Marcelo Bielsie.
Podobne wrażenie ma się widząc RB Salzburg, którego opiekunem jest 41-letni Marco Rose. Urodzony w Lipsku szkoleniowiec wprowadził już Austriaków do półfinału Ligi Europejskiej (po drodze pokonując zresztą BVB) i pewnie kroczy po tytuł mistrzowski. Jest członkiem pokolenia młodych trenerów, na których panuje teraz w Niemczech moda. Zewsząd chwalą go eksperci i wydaje się, że jest w idealnym momencie kariery, by zrobić kolejny krok i spróbować się w większym klubie.
Szanse na utrzymanie stanowiska przez Stoegera są minimalne. Borussia musi odzyskać nie tylko szacunek wśród pozostałych zespołów, ale przede wszystkim – wśród własnych fanów. W Dortmundzie znów chcą drużyny agresywnej i kipiącej energią, a nie znudzonej i snującej się bez celu po boisku. Po meczu derbowym fora kibicowskie zalała fala żalu przeplatanego ogromną złością. Przyzwyczajeni w ostatnich latach do jakości i zaangażowania sympatycy twierdzą, że marka się przebrała. Latem czeka więc działaczy dużo pracy, by odzyskać zaufanie tych, którzy co weekend zdzierają gardło na trybunach lub po prostu dopingują sprzed telewizora.
Następne