To już brzmiało jak przekleństwo. Im mocniej szykowaliśmy się na mecz określany mianem "hitowego", tym częściej Lotto Ekstraklasa serwowała nam niestrawny pasztet. Tak było choćby z ostatnim spotkaniem Lecha z Legią. I już się wydawało, że to nasza polska specyfika i tak po prostu musi być, gdy w 26. kolejce doszło do 197. derbów Krakowa. I zły czar prysł!
Piłkarze pokazali, że można. Można biegać 90 minut w dobrym tempie, atakować z pasją, gonić wynik z szaleństwem w oczach i zdobywać piękne bramki. Nie trzeba wcale grać "meczu walki", w którym "jeden gol może ustawić spotkanie”, a "presja pęta nogi zawodnikom". Jaka presja zresztą? Presję to może odczuwać chirurg grzebiący w kręgosłupie pacjenta. Piłkarz ma najwspanialszy zawód na świecie, robi co lubi i mu za to słono płacą. No i jeszcze jedno. Sportowiec ma szansę napisać historię. Taką, do której będą wracać latami. Zapisać się w pamięci kibiców. Dać im być może jedną z najwspanialszych chwil w ich życiu. Uff... Bezcenne.
Już angielskie kluby udowodniły, że emocje i poziom meczu wcale nie muszą iść w parze. I że można trafić do serc właśnie dzięki fundowanym emocjom. Wisła i Cracovia nie mają dziś artystów futbolu, ale mają zawodników z charakterem. Jakub Błaszczykowski, Marcin Wasilewski, Maciej Sadlok, Janusz Gol, Damian Dąbrowski czy Airam Cabrera nie symulują zaangażowania, tylko zapierniczają na całego, narzucając taką narrację partnerom z drużyny. Po to między innymi ściągano na Reymonta Jakuba Błaszczykowskiego, który poza tym, że w biedzie groszem wspomoże, to jeszcze pokaże młodym, jak powinien wyglądać etos pracy piłkarza.
Kuba jest największym wygranym derbów Krakowa. Poprowadził zespół do zwycięstwa, strzelił gola, miał najlepsze statystyki i nawet gdy skiksował, to tak szczęśliwie, że ułatwił trafienie do bramki Marko Kolarowi. A to wszystko w najlepszym momencie – gdy reprezentacja Polski zjeżdżała do Warszawy na zgrupowanie przed początkiem eliminacji Euro 2020. Kto dziś chciałby oskarżyć selekcjonera o nepotyzm, musiałby mieć nie po kolei w głowie.
Żeby czekoladki smakowały, muszą być odpowiednio zapakowane. W Krakowie wreszcie tak było. Bilety wyprzedano długo przed meczem. Blisko 29 tysięcy kibiców współtworzyło świetne widowisko. Co ważne – na trybunach znalazło się miejsce także dla fanów Pasów, co nie zawsze było takie oczywiste. I nikt nie musiał puszczać dopingu z głośników. Puszczono za to "Time to say goodbye" Andrei Bocellego i Sary Brightman. Jeśli tylko takie złośliwości mają być serwowane przegranym rywalom, to ja w to wchodzę. Zwłaszcza, że chóralny śpiew i efektowna "smartfonowa" oprawa naprawdę robiły wrażenie. Podobnie jak scena z wiślakiem Łukaszem Burligą tulącym wzburzonego trenera rywali Michała Probierza. Coś w sam raz dla miłośników dobrych manier...
Dla kibica spoza Krakowa wynik zszedł na drugi plan. Zapamięta piękne gole i heroiczną pogoń Cracovii. No i może jeszcze fakt, że do bramki znowu zgodnie trafili Błaszczykowski i Piszczek. Filip Piszczek tym razem.