Ogłoszenie przez Conora McGregora zakończenia kariery w MMA zaskoczyło nie tylko fanów sportów walki. Nie wiadomo, czy jest to poważna deklaracja, czy jedynie zabieg marketingowy. Możliwe, że to kolejny etap próby sił, która rozstrzygnie, kto potrzebuje kogo bardziej – Irlandczyk UFC, czy jednak UFC Irlandczyka?
McGregor od co najmniej dwóch lat nie jest najlepszym zawodnikiem federacji. Ani w całej stawce, ani w wadze lekkiej. Jest jednak jej największą gwiazdą, o statusie nieosiągalnym dla żadnego z byłych i obecnych z mistrzów UFC. Takiej rangi nie ma ani Chabib Nurmagomiedow, który zmusił go do poddania w październiku ubiegłego roku, ani nawet uznawany przez wielu za najlepszego zawodnika w historii bez podziału na kategorie wagowe Jon Jones.
Od momentu wejścia w szeregi największej organizacji MMA na świecie w 2013 roku, Irlandczyk konsekwentnie budował swoją pozycję. Ikoną stał się nie tylko dzięki znakomitej postawie w oktagonie. Wpłynęły na to również liczne wywiady i konferencje prasowe, podczas których nie miał sobie równych w trash-talku, a także znakomity zmysł w kwestiach biznesowych. Sprzedawał swoje walki jak nikt inny. Wzniósł UFC na wyższy poziom. Poziom pozwalający mu postawić pod ścianą organizację, dla której jest prawdziwą żyłą złota. Organizację, która według niego nie traktuje go tak, jak powinna.
Nie chodzi o pieniądze, lecz szacunek
Wszyscy pamiętają jatkę po wspomnianej walce McGregora z Chabibem. Rosjanin wyskoczył z oktagonu i próbował wdać się w bójkę z narożnikiem rywala. W tym samym czasie Conor musiał zmierzyć się z członkami wrogiego obozu, którzy wpadli do klatki. W efekcie obaj zostali ukarani. Zawieszenie Irlandczyka skończy się na początku kwietnia. Od kilku tygodni mówiło się o potencjalnym powrocie do oktagonu już w czerwcu lub lipcu. Wśród rywali wymieniano przede wszystkim Donalda „Cowboya” Cerrone i Nate'a Diaza. Pierwszy to jeden z najbardziej aktywnych i widowiskowych zawodników UFC. Z drugim McGregor stoczył już dwie wspaniałe bitwy – przegraną w marcu 2016 roku i zwycięski rewanż stoczony pół roku później. Fani od dawna liczyli na trzeci, decydujący rozdział tej rywalizacji. I gdy wydawało się, że mogą go dostać, problemem stała się polityka UFC.
Federacja chce, by stawką walki wieczoru podczas każdej głównej gali był pas mistrzowski. Według doniesień dziennikarzy ESPN, starcie McGregora z Cerrone miało być co-main eventem w czerwcu lub lipcu, a więc dopiero drugą najważniejszą walką gali. Oznaczałoby to nie tylko mniejsze wpływy z tytułu sprzedanych pakietów pay-per-view dla Irlandczyka. Przede wszystkim, umniejszyłoby to jego rangę. Na to nie mógł się zgodzić.
W całej kwestii pieniądze są zapewne jedną z mniej istotnych kwestii. Z punktu biznesowego McGregor idealnie poprowadził swoją karierę. Po szybkim wdarciu się do UFC i zrobieniu wokół siebie szumu, sięgnął po mistrzostwo wagi piórkowej, nokautując w 13 sekund niepokonanego od 10 lat Jose Aldo. Następnie stoczył dwie walki z Diazem, które zelektryzowały fanów i przyniosły rekordowe wpływy z pay-per-view. W listopadzie 2016 roku znokautował Eddiego Alvareza i jako pierwszy w historii dzierżył jednocześnie pasy dwóch kategorii wagowych. Będąc na szczycie, w sierpniu 2017 roku stanął do ringu z Floydem Mayweatherem, co zapowiadał już rok wcześniej, gdy wydawało się to mało prawdopodobne:
Pojedynek z niepokonanym pięściarzem był całkowicie bezsensowny na płaszczyźnie sportowej. Nie było wątpliwości, że Irlandczyk nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Mimo to starcie oglądały miliony na całym świecie, a rywale zarobili fortunę. McGregor jednym ruchem ustawił siebie i rodzinę. W zeszłym roku rozpoczął produkcję własnej, znakomicie sprzedającej się whiskey. Dlatego kwestia tego, ile milionów wpłynęłoby na jego konto za następną walkę w UFC, ma drugorzędne znaczenie. Ważniejszy dla Irlandczyka jest brak szacunku, który według niego okazali mu szefowie, nie chcąc uczynić z jego powrotu głównego dania podczas jednej z kolejnych gal. Dzięki swojej medialności przedstawił UFC ludziom, którzy dotąd nie interesowali się MMA i przyniósł jej kolosalne zyski. Dla największej gwiazdy mieszanych sztuk walki na świecie chęć umieszczenia na drugim miejscu na choćby najmocniej obsadzonej karcie walk jest afrontem.
UFC potrzebuje Conora…
Polityka federacji wydaje się strzałem w stopę. Fenomen McGregora polega na tym, że przyciąga widownię niezależnie od stawki pojedynku. Dwa starcia z Diazem odbyły się w wadze półśredniej, w której nie walczył ani wcześniej, ani później. Stawką nie było mistrzostwo, a i tak obie gale zajmują znajdują się na podium w rankingu największej liczby sprzedanych pakietów pay-per-view w historii UFC. Fani pragnęli zobaczyć zwieńczenie trylogii i znów zapewniliby ogromne wpływy. Podobnie jak starcie z "Cowboyem" w wadze lekkiej, która stoi na bodaj najwyższym poziomie sportowym w całej UFC. Dopóki McGregor interesuje ludzi, wszystkie jego pojedynki powinny być walkami wieczoru. To rozwiązanie logiczne sportowo i biznesowo.
Prezes federacji, Dana White, skomentował wtorkowe ogłoszenie gwiazdora, mówiąc że to sensowne rozwiązanie i że na miejscu Conora również przeszedłby na emeryturę. –Znakomicie się go oglądało. Ale zarobił miliony, jego whiskey robi furorę. Rozumiem jego decyzję, to ma sens – choć te słowa brzmią przyjaźnie, cała sytuacja musiała nim wstrząsnąć. Ariel Helwani, dziennikarz ESPN i jeden z największych ekspertów w branży podkreślił we wtorek, że UFC potrzebuje swojej gwiazdy. –Conor uważa, że zasługuje na większy kawałek tortu, na co pracował latami. Gdy chcieli uczynić z jego kolejnego pojedynku co-main event, odebrał to bardzo osobiście. Dana White nie chce pokazać światu, jak bardzo zabolała go ta wiadomość – powiedział Helwani.
Przed McGregorem otwierało się wiele scenariuszy na kolejne walki, a każda z nich zelektryzowałaby fanów na całym świecie. Poza wspomnianymi "Cowboyem" i Diazem, mówiło się o możliwości pojedynków z mistrzem wagi piórkowej, który teraz przeniósł się do wagi lekkiej, Maxem Hollowayem. Ciekawym rozwiązaniem byłoby też zestawienie go z Tonym Fergusonem. Rewanż z Chabibem z pewnością pobiłby wszelkie rekordy oglądalności UFC, biorąc pod uwagę pierwszą walkę (na którą wykupiono w USA 2,4 mln pakietów pay-per-view) i awanturę, do której doszło po niej. Pozostaje teraz kwestią, czy federacja ugnie się pod presją gwiazdy i doprowadzi do zmiany decyzji i powrotu do oktagonu na jego warunkach.
…ale czy Conor potrzebuje UFC?
Kariera Irlandczyka pod względem sportowym daleka jest od idealnej. Przeciwnicy mogą mu zarzucić, że przegrał trzy z pięciu ostatnich walk, wliczając w to pojedynek bokserski. Nigdy też nie przystąpił do obrony żadnego ze zdobytych pasów – został ich pozbawiony z powodu braku aktywności, gdy zamiast akceptować wyzwania pretendentów, interesował się doprowadzeniem do walki z Mayweatherem. Powrót na zwycięską ścieżkę i doprowadzenie do rewanżu z Nurmagomiedowem byłoby jej filmowym zwieńczeniem.
Czy McGregor tego potrzebuje? Odklepanie w czwartej rundzie w październiku na pewno uraziło jego dumę, lecz już kilka lat temu zapowiadał, że gdy zarobi wystarczającą fortunę, odejdzie. Wtedy jednak był na szczycie i rozprawiał się z rywalami dokładnie tak, jak to prognozował w wywiadach przed pojedynkami. Zakończenie kariery porażką z wrogiem musi boleć… Pytanie, czy życie w luksusach wystarczająco uśmierza ten ból.
W historii UFC byli już zawodnicy, którzy szli na wojnę z organizacją. Żaden z nich nie był jednak taką gwiazdą, jak on. Nie wiadomo, jak skończy się ta historia i czy zobaczymy jeszcze Irlandczyka w oktagonie. Jedno jest pewne. Niezależnie od rozstrzygnięcia, McGregor i tak będzie zwycięzcą.