Po dwóch latach spędzonych głównie w gabinetach lekarskich i na ławce rezerwowych, Ondrej Duda wreszcie pokazał talent w Hercie Berlin. Były zawodnik Legii Warszawa opowiedział o trudnych pierwszych miesiącach w Niemczech, o tym, dlaczego pomimo strzelenia 11 goli w Bundeslidze tak rzadko jest rozpoznawany na ulicy, z kim z Legii wciąż utrzymuje kontakt i czy żałuje, że nie trafił do Interu Mediolan.
Patryk Prokulski, TVPSPORT.PL: – To był zdecydowanie twój najlepszy sezon w karierze. Jak go podsumujesz?
Ondrej Duda, pomocnik Herty Berlin i reprezentacji Słowacji: – W ostatnich czterech sezonach strzeliłem 14 goli [we wszystkich rozgrywkach klubowych – przyp. red], a teraz tylko w Bundeslidze było ich 11. Jestem bardzo zadowolony nie tylko ze statystyk, ale i z gry.
– Gorzej to wyglądało, jeśli weźmiemy pod uwagę grę drużyny. Przez długi czas wydawało się, że będziecie walczyć o europejskie puchary. Co stało się w drugiej, nieudanej części sezonu?
– Nie wiem dlaczego, ale zawsze mamy tak, że zaczynamy bardzo dobrze, utrzymujemy się w okolicach pierwszej szóstki, a potem ta druga połowa sezonu nie jest najlepsza i fundujemy kibicom rollercoaster – raz wygrywamy, potem przytrafia nam się remis, dwie-trzy porażki. Podobnie wyglądało to rok i dwa lata temu.
– Z czego to wynika? Jesteście źle przygotowani i pod koniec brakuje wam "pary"?
– Nie, nie sądzę, żeby to była przyczyna. Mogę powiedzieć, że przygotowania fizyczne są na bardzo dobrym poziomie. Zimowa przerwa jest za krótka, żeby wypaść z rytmu, a z drugiej strony coś jeszcze fizycznie nadrobić, dlatego latem bardzo mocno pracujemy. Przytrafiło nam się też kilka urazów w trakcie sezonu, które mogły nieco wpłynąć na wyniki. Na pewno mamy zespół na pierwszą szóstkę.
– W tym sezonie stałeś się pełnoprawnym członkiem drużyny – poprzednie dwa spędziłeś bowiem głównie lecząc kontuzję lub będąc rezerwowym. Latem myślałeś, że dostajesz prawdopodobnie ostatnią szansę, by się tu sprawdzić? Szefowie klubu wykazali się sporą cierpliwością…
– Wszyscy mi mówią, że tak pisali w Niemczech, być może również w mediach zagranicznych. Nie czytam tego, co o mnie piszą, niezależnie czy są to teksty pozytywne czy negatywne. Skupiam się na sobie i pracy. Dlatego przed sezonem powiedziałem sobie, że jak się tutaj nie uda to trudno. Myślałem, że jeśli nie będę grał w Hercie Berlin, to będę grał w innym klubie. Może w Bundeslidze, a może nie. Nie chciałem dodatkowej presji, bo wiedziałem już z doświadczenia, jak to wpływa na człowieka. Zaakceptowałem, że powiedzą mi, iż nie będą na mnie stawiać lub mają wobec mnie inne plany. Chciałem po prostu zrobić ze swojej strony wszystko, by rozegrać dobry sezon. Wierzyłem w umiejętności i dobrze przepracowałem okres przygotowawczy.
– W którym momencie przestałeś czytać gazety? W Polsce też mówiono, że źle reagujesz na krytykę.
– Niezależnie od tego, czy mówimy o Polsce, Niemczech czy Słowacji, nie każda krytyka jest konstruktywna. Czasami na nią zasłużysz, ale jest też grono "ekspertów", których trudno nawet tym mianem określić, bo skupiają się tylko na "jechaniu" z zawodnikami, których nie lubią. Jak zdefiniujesz eksperta od futbolu? Po zakończeniu kariery też mógłbym zostać jednym z nich, siedzieć w studiu telewizyjnym i krytykować wszystkich piłkarzy, którzy mi się nie podobają. Dlatego w pewnym momencie przestałem zwracać uwagę na to, co się o mnie mówi. Biorę sobie do serca krytykę taty. Wiem, że ocenia mnie szczerze i cenię jego opinię.
– Jest ktoś jeszcze, czyje zdanie po meczach cię interesuje?
– Niczyje. Najbardziej interesuje mnie zdanie taty, reszta nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Oczywiście, jeśli na treningu albo odprawie skrytykuje mnie trener, który wytyka konkretne błędy, wyciągam wnioski, żeby stać się lepszym piłkarzem. Opinie w mediach potrafią podciąć skrzydła zawodnikom i nie warto przykładać do nich wagi. Tata analizuje ze mną mecze i mogę powiedzieć, że nie zawsze chwali.
– Czy wciąż jako agent zajmuje się twoimi interesami?
– Tak. Nie potrzebuję nikogo innego. Tata zna się na piłce –był zawodnikiem, teraz jest trenerem i dba o moje interesy. Nie uwierzyłbyś, ilu menedżerów wydzwania do mnie po tym sezonie. W poprzednich dwóch latach, gdy raz grałem, raz nie, nikt się do mnie nie odzywał. Teraz średnio co drugi dzień mam telefon lub wiadomość z propozycjami współpracy. Wszystkim odpowiadam, że jeśli chcą rozmawiać, to mogę im podać numer do taty.
– Pal Dardai, który cię prowadził w Hercie przez te trzy lata, odchodzi z klubu. Potrafił wbić ci szpilkę na konferencjach prasowych, mówiąc na przykład, że nie jesteś gotowy na 60 minut gry. A innym razem bardzo cię wychwalał.
– Relacje z trenerem Dardaiem nie były z pewnością znakomite. Gdy przyszedłem, byłem kontuzjowany, więc długo nie mógł ze mnie skorzystać, co było bardzo frustrujące dla obu stron. Ale respektowałem warunki współpracy. Starałem się przyjmować jego słowa na spokojnie, z chłodną głową. Bardzo możliwe, że gdybym był innym typem i zaczął się stawiać, już by mnie w Hercie nie było i nie zdążyłbym udowodnić przydatności.
– Pierwsze miesiące po przeprowadzce do Berlina musiały być bardzo trudne. Nowe miejsce, szatnia, a do tego długotrwała kontuzja.
– Było inaczej niż w Warszawie. W Legii po prezentacji na meczu z Jagiellonią, w trakcie którego była zadyma na trybunach, miałem może trzy treningi z drużyną, gdy trener Berg zawołał mnie do gabinetu. Legia interesowała się mną jeszcze gdy zespół prowadził Jan Urban, dlatego Berg przyznał po przyjściu, że nie wie, jakim jestem zawodnikiem. Powiedział, żebym skupił się na treningach. Po trzecim zawołał mnie do siebie i powiedział, że zadebiutuję w meczu ze Śląskiem. Byłem zaskoczony. Na Słowacji nie grasz przed tak dużą publiką, przeskok do polskiej ligi był bardzo duży. Znalazłem się w nowych realiach po tygodniu treningów z drużyną. To było fajne, bo mogłem szybko się adoptować, zwłaszcza że język polski nie był dla mnie trudny.
W Niemczech było o wiele trudniej. Nie jest łatwo wejść do klubu, zmienić otoczenie, gdy przychodzisz z urazem. Kultura w Berlinie jest też inna. Ale cieszę się, że dobrze wykorzystałem te pierwsze miesiące i tak jak było ciężko, tak teraz jest bardzo dobrze. Na początku pomógł mi rodak, Peter Pekarik i Czech Vladimir Darida – to były pierwsze osoby, które poznałem w Hercie. Liczyło się wsparcie kolegów spoza boiska i rodziny. W takich momentach, gdy ci nie idzie, przekonujesz się, kto jest twoim przyjacielem.
– Życie w Berlinie smakuje teraz o wiele lepiej?
– Na początku mówiłem wszystkim, że nie lubię tego miasta. Ale to dlatego, że nie czułem się tu jak w domu, przeżywałem ciężkie chwile w Hercie i nie chciałem poznawać nowego otoczenia. W Warszawie podobało mi się od pierwszego dnia. Tutaj potrzebowałem czasu, ale teraz, gdy wiedzie mi się na boisku, przekłada się to również na życie w Berlinie.
– Z kim jeszcze trzymasz w szatni?
– Początkowo nie miałem okazji poznać wielu. Większość czasu spędzałem w gabinetach lekarskich, trenowałem indywidualnie, więc kontakt z szatnią był bardzo ograniczony. Nie wiedziałem, jakimi są, oni nie wiedzieli, jakim jestem zawodnikiem. Później, gdy zacząłem pracować z drużyną i poznałem język, było dużo łatwiej. Zakumplowałem się z Salomonem Kalou, z Karimem Rekikiem, Vedadem Ibiseviciem. Ta szatnia jest w porządku.
– Jeśli się nie mylę, to obecną dziewczynę poznałeś właśnie na imprezie u Kalou?
– Zgadza się. O ile dobrze pamiętam, to była impreza urodzinowa wspólnego znajomego. Amanda jest koleżanką jego koleżanki, tam spotkałem ją po raz pierwszy.
– Utrzymujesz jeszcze kontakt z kolegami z Legii?
– Ostatnio pisałem do "Sagana", składając mu gratulacje, gdy został asystentem trenera. Myślę, że to dobry wybór. Zawsze miał predyspozycje, było to widać jak graliśmy razem – potrafił dobrze wytłumaczyć coś młodszym, celnie podpowiedzieć. I ma niesamowite wyczucie taktyczne. Do tego dobry charakter, jest twardy. Myślę, że to zaprocentuje. Ciągle utrzymuję kontakt z Bartkiem Bereszyńskim, Michałem Żyro, Danielem Łukasikiem i Kubą Koseckim.
– Zaskakuje cię, kto z tamtej drużyny najlepiej radzi sobie na Zachodzie?
– Nie, raczej nie. "Bereś" był zawsze pracowity i przykładał się do treningów, nawet gdy nie grał w pierwszym składzie Legii. Nie jestem zaskoczony, że radzi sobie dobrze w Sampdorii. "Żyrko" miał dużego pecha z tą poważną kontuzją [zerwanie więzadła wiosną 2016 roku – przyp. red.] – gdyby nie ona, to być może grałby dzisiaj nawet w reprezentacji Polski. W Wolverhampton miał świetny sezon zaraz po przyjściu do klubu. Teraz oni grają w Premier League i kto wie, czy nie występował by tam do tej pory. Szacunek, że po tak ciężkiej kontuzji wrócił na boisko.
– Do Warszawy trafiłeś po usilnych staraniach przede wszystkim Bogusława Leśnodorskiego. Odszedł z klubu rok po twoim transferze do Berlina. Czy informacje o jego konflikcie z Dariuszem Mioduskim trafiały do szatni?
– Szczerze mówiąc, ja o tym nie wiedziałem. Byłem jednym z najmłodszych – wiekiem i stażem, więc nic do mnie nie docierało. Być może "starszyzna" szatni miała o tym pojęcie.
– Zdążyłeś poznać Dariusza Mioduskiego na tyle, by wyrobić sobie zdanie? Obecnie jest mocno krytykowany – wielu uważa, że nie nadaje się do zarządzania klubem…
– Nie mogę powiedzieć wiele o panu Mioduskim, bo go dobrze nie poznałem. Byłoby lepiej dla Legii, gdyby został w niej też Bogusław Leśnodorski. Do dzisiaj mam z nim dobre relacje.
– W jednym z wywiadów zdradziłeś, że mimo większego stadionu w Hercie nie ma tak dużej presji jak w Legii.
– Tej złej i tej dobrej. Tutaj nie do pomyślenia byłoby, żeby ktoś przyszedł do nas z pretensjami po meczu na parking. Berlin jest multikulturowy i tylko część mieszkańców interesuje się Bundesligą. Nawet gdy wychodzimy do centrum, żeby coś zjeść, mało kto rozpoznaje mnie i innych zawodników Herty.
– W Mediolanie pewnie byłoby inaczej…
– Po czasie mogę powiedzieć, że cieszę się, że wszystko potoczyło się w ten sposób i nie trafiłem do Interu. Nie wiem, czy byłem gotowy na transfer do Włoch w tamtym momencie. Gdy zgłosił się po mnie Inter, nie byłem wystarczająco dojrzały, by grać przeciwko takim drużynom jak Juventus czy Napoli. Przeskok między polską a włoską ligą jest ogromny i wątpię, by przejście tam w takim wieku zakończyło się sukcesem. To dobrze, że zostałem jeszcze na sezon w Legii. Oczywiście, zaczęto wywierać na mnie większą presję.
Niektórzy pisali na mój temat bzdury – że myślami jestem już w Interze, że mi nie zależy na Legii… Oczywiście, że nie miałem już tak dobrego sezonu jak ten pierwszy, ale nie zasłużyłem na takie opinie. Tak czy inaczej, cieszę się, że zostałem rok dłużej w Warszawie. Zagraliśmy w Lidze Europy, gdzie mogłem zebrać doświadczenia. Pojechałem też na Euro 2016, po którym trafiłem do Berlina.
– I tuż po twoim odejściu Legia wystąpiła w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Pojawiła się zazdrość, gdy oglądałeś kolegów grających przeciwko Realowi?
– Nie, bardzo cieszyłem się, że im się udało! Oczywiście, chciałem zagrać z Legią w tych rozgrywkach. Ale musiałem zrobić krok do przodu. Dzięki temu gram teraz z Bundeslidze.
– Jakie jeszcze kluby walczyły o ciebie rok przed transferem do Herty? Poza Interem mówiło się przede wszystkim o Fiorentinie.
– Nie mogę ci powiedzieć, bo nie wiem. Nie nasłuchiwałem wszystkich doniesień. Tata nie dzwonił do mnie z każdą informacją. Starał się odciążyć moją głowę od niepotrzebnych myśli. Wiedziałem o Interze, bo to był zaawansowany temat. Ostatnio dziennikarze ze Słowacji pytali o mnie Manciniego, który potwierdził, że bardzo chciał mnie w klubie. Transfer nie doszedł do skutku już na ostatniej prostej.
– Teraz, po tak udanym roku, pewnie znów będzie zainteresowanie innych klubów. Myślisz już o kolejnych krokach w karierze?
– Jeśli pojawi się jakaś naprawdę ciekawa oferta, będę mógł ją rozważyć i zastanowić się z tatą, co jest dla mnie najlepsze. Ale nie odczuwam potrzeby transferu. Jeśli zostanę w Hercie, też będę zadowolony. To bardzo dobry klub, który daje młodym duże możliwości rozwoju.
– W tym sezonie miałeś kilka naprawdę dobrych momentów. Czy któregoś gola lub asystę wspominasz szczególnie?
– Podobał mi się mój gol z Wolfsburgiem. Kopnąłem z rzutu wolnego pod murem, zaskakując wszystkich. Pamiętałem, że takie bramki zdobywał na przykład Kevin De Bruyne. Przypomniałem sobie o tym po odgwizdaniu rzutu wolnego i już wiedziałem, że chcę spróbować. Wyszło bardzo dobrze!