Ma 35 lat, siedem tytułów mistrza kraju i tuziny wspomnień z Chin, gdzie Polacy zdobyli ósme miejsce i serca kibiców. Pod koszami nie przepychali się Marcin Gortat ani Maciej Lampe, tylko on – "Bestia". Na poprzednich wielkich turniejach z udziałem polskiej kadry, mistrzostwach Europy, nie świata, Hrycaniuk rozegrał mniej minut niż trwa jeden mecz. – Były mecze po których siedziałem w szatni dumny z kolegów, z samego siebie, i mówiłem "niech ta dzisiejsza radość trwa jak najdłużej" – opowiada Adam Hrycaniuk, center Asseco Arki Gdynia i reprezentacji Polski.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Skąd ta Bestia?
Adam Hrycaniuk: – Jeszcze jak zaczynałem grać w drużynie Arki, ówczesnym Asseco Prokom w Sopocie, Ronnie Burrell gdzieś się na mnie natknął. Niestety, miał rozciętą wargę, później dostał w nos. Generalnie, przez parę pierwszych treningów w ferworze walki, w zaangażowaniu, paru chłopaków mnie odczuło. Z wzajemnością, walczyliśmy bardzo mocno między sobą. Ale to Ronnie Burrell nadał mi tę ksywę i już tak zostało.
– Przypadło do gustu? Brzmi mocno...
– Taka mocna, ale poniekąd też wymagająca z perspektywy czasu. Dalej trzeba być na boisku tym, kim się było dziesięć lat temu albo i dawniej. To zobowiązujące i staram się z tego jak najlepiej wywiązywać. Już się trochę przyzwyczaiłem, koledzy też.
– Mike Taylor też woła Bestię, żeby pana pobudzić?
– Nie chodzi o pobudzenie. Po prostu Mike zawsze podłapuje ksywy i zwraca się do nas imionami, a częściej pseudonimami.
– Nigdy nie mówił "pokaż, że jesteś Bestią"?
– Teraz w Wenezueli grał zawodnik nazywany La Bestia. Mike właśnie taką anegdotkę przyniósł mi przed meczem. "Oni mają La Bestię, my mamy Bestię, trzeba to porównać". Wyszliśmy z tego meczu zwycięsko, więc czułem się mocniejszy.
– Jednym słowem, wygrała Bestia.
– Dokładnie.
– Koszykówka wzięła się z cech charakteru czy wola walki ujawniła się na boisku?
– Myślę, że tak. Ale każdego koszykarza charakteryzuje inna historia, droga do poziomu, na którym się znajduje. Ja zawsze musiałem pracować. Lubiłem siłownię, poniekąd byłem też z natury silnym facetem. Ale to nie wzięło się znikąd. Praca, stuprocentowe zaangażowanie w trening, po treningu, przed treningiem. To sprawiło, że jestem dzisiaj na tym poziomie, na którym jestem. Bez tego wielu z nas, wielu z reprezentantów nie osiągnęłoby swojego celu. Jest takie powiedzenie "hard work beats talent". Ciężka praca pokonuje talent, a talentów w koszykówce mamy pełno. I nie wszystkie można później spotkać na boiskach.
– Mistrzostwa świata miały coś z American Dream. Marzyliście o meczu z Amerykanami, a pan ma też spory amerykański epizod w życiu. Ładna klamra.
– Na pewno tak. Kończąc szkołę średnią w Stargardzie Szczecińskim z epizodami w ekstraklasie, ale tylko epizodami, dostałem propozycję. Albo wyjeżdżam do Stanów, albo zostaję w Spójni w pierwszej lidze. Nie wiedziałem, co mnie czeka w Ameryce. Z perspektywy czasu, to nie była najprostsza droga. Dużo wyzwań, wiele musiałem przejść, żeby dostać się na ten uniwersytet. Na samej uczelni pod niektórymi względami było już łatwiej. Nie wiedząc, na co się piszę, podjąłem bardzo dobrą decyzję. Gdybym został w Polsce, wiele by się nie zdarzyło.
– Jak wiele?
– Nie skończyłbym choćby studiów i nie wskoczył na taki poziom. A szkoły amerykańskie zaszczepiają przekonanie, że siłownia to podstawa, ciężka praca popłaca, hale są otwarte 24 godziny na dobę. Taka sportowa kultura. To na pewno mi pomogło. Przez pryzmat nastu lat, idealna decyzja. A przez pryzmat kilku dni, wyjazdu na mistrzostwa świata, pewne marzenia się spełniły. Przez dwa tygodnie znajdowaliśmy się na wyżynach naszych możliwości, ambicji. Mogę być wdzięczny losowi, że moja kariera potoczyła się właśnie tak, a nie inaczej.
– Czego uczą Stany w podejściu do sportu?
– Ameryka uczy twardości, pracy w zespole. Jest kultura sportu. Gdzie byś się nie pojawił, dzieje się coś sportowego. Uprawianie sportu jest modne. Chodzenie o piątej rano na siłownię jest modne. Kiedy o świcie wyciskasz ciężary, nikt nie popatrzy na ciebie dziwnie. Wchodzisz na siłownię, a tam wrzawa, jakby była dwunasta w południe. Wszyscy krzyczą, popijają wodę z butelek galonowych, są nakręceni. Ćwiczą, bo wiedzą, że ciężka praca, jednostki treningowe przyniosą im sukces.
– Amerykańska etyka pracy.
– Stany uczą pracy, systematyczności. A sam pobyt odbywa się pod patronatem szkoły. Masz zapewnione jedzenie, byt, sprzęt. O nic się nie musisz martwić. Tylko chodzić na lekcje, osiągać odpowiedni poziom ocen, czyli uczyć się w najgorszym wypadku na "C", to nasze trójki.
– Mike Taylor to przykład amerykańskiej szkoły pewności? Tego, że jeśli wychodzisz na parkiet, to wygrać?
– Budowaliśmy formę i pewność siebie na przestrzeni całego turnieju, ale też przez lata. Trenowaliśmy i spotykaliśmy się z Mikiem przez sześć lat. Przeszliśmy razem ileś turniejów, każdy stanowił dla nas wyzwanie, każdy kończył się jakąś oceną. Prócz Finlandii, cała praca była pozytywna. Znamy się już na tyle, że wiemy, na co nas stać. Przed turniejem nasza forma może nie wyglądała najlepiej, ale wiedzieliśmy, że jesteśmy mocni, jesteśmy silni na tyle, by walczyć z wielkimi przeciwnikami. Czuliśmy niedosyt po pewnych porażkach w sparingach.
– I kiedy przyszedł turniej, walczyliście z najmocniejszymi...
– Generalnie, chodziło o to, żeby szczyt formy i największe zaangażowanie przyszły w Chinach. I wstrzeliliśmy się z formą idealnie. Nie jesteśmy już drugoroczniakami, wszyscy parę ładnych lat prezentujemy określony poziom, czy to polski, czy europejski, więc pewną liczbę meczów mamy w nogach. Te mistrzostw były poniekąd tremujące, a z drugiej strony czuliśmy, że nam wyjdzie. I chyba zrobiliśmy kawał dobrej roboty, stawialiśmy czoła najlepszym zespołom.
– Były tremujące, ale i wzruszające. Łzy Arona Cela... Pańskie też?
– To były łzy sportowe. Zostajemy na ziemi, turniej się nie kończy. W tamtym momencie, po meczu z Rosją, mieliśmy apetyty, by zrobić jeszcze więcej. Niestety, nie udało się, ale nawiązaliśmy walkę z Hiszpanią, Czechami... Były mecze po których siedziałem w szatni dumny z kolegów, z samego siebie, i mówiłem "niech ta dzisiejsza radość trwa jak najdłużej". Było dużo chwil szczęścia, wzajemnego podziwu, bo indywidualnie i jako drużyna weszliśmy na bardzo wysoki poziom. Czuliśmy wewnętrzną siłę i myślę, że przyjemnie się nas oglądało. To kolejny moment, kiedy się zżyliśmy, czuliśmy moc jako jedna drużyna reprezentująca Polskę.
– Trudno pogodzić się z tym, że takie chwile przeminą i mogą się już nie powtórzyć? Przeżywacie je pierwszy i ostatni raz?
– Nie patrzę przez taki pryzmat, czy kiedyś się jeszcze zdarzą czy nie. Wierzę, że zapisaliśmy się w historii polskiej koszykówki. Przez wiele, wiele lat nie było takiego sukcesu, a my zostawiliśmy na parkiecie kawał zdrowia. Wiadomo, czasem jesteśmy już w takim wieku, że marzenia mamy, ale realia mogą być inne. Nie wybiegamy za bardzo w przyszłość. Staramy się czerpać radość z tego, co się wydarzyło. Teraz zaczynamy sezon w klubach, na tym trzeba się skoncentrować. Warto żyć wspomnieniami, ale nie można dać się pochłonąć marzeniom czy samozadowoleniu. Wtedy zawodnik zazwyczaj się cofa, a upadek z wysokiego konia bywa bolesny.
– Tygodnie przygotowań, wyjazdów, samotności. Jak bardzo ważne, że żona mogła pojechać do Chin?
– Dla nas to na pewno ważne. Przyjechały cztery, może pięć żon z naszego zespołu. Pewna odskocznia mentalna, świadomość, że ta druga, bliska osoba jest z nami fizycznie. To bardzo ważne, choć może logistycznie trudne do zorganizowania, ale do zrobienia. Bez wątpienia pomogło.
– I jest z kim przeżywać tak piękne chwile. Nie tylko z kolegami.
– Dokładnie, to też. Chociaż sektory, nawet nie te rodzinne, bardzo odgrodzono od nas, zawodników. Do korytarzy też nie bardzo dało się wejść, przy autobusie, gdzie normalnie można się spotkać z rodziną i kolegami, też nie było takiej okazji. Radość musieliśmy przewieźć autokarem do hotelu i dopiero tam się spotkać. Ale tak jak wspomniałem, sama świadomość, sama szansa, żeby dostrzec wzrokiem bliską osobę, sprawiała przyjemność.
– Spojrzenie żony i umysł staje się czysty, pozbawiony niepokoju, czy doleciała, czy z wizą wszystko w porządku?
– To całkiem inna sprawa. Szczerze powiedziawszy, przed meczami czy w trakcie meczu odcinamy się od wszystkiego, co nas otacza. Od kolegów, którzy piszą, od znajomych, od rodziny, nawet od żony. Staram się odciąć od tego wszystkiego. Kiedy wchodzę do szatni na półtorej godziny przed meczem, to jest ten najważniejszy moment, żeby przygotować się do spotkania. Później sam mecz, głowa musi być "tu i teraz". Jeśli zaczniemy myśleć o sprawach pozaboiskowych, łatwo się wytrącić z rytmu. Świadomość nam wystarczała. Był czas pracy, czas zadań, które mieliśmy do wykonania, czas, żeby iść i spełniać swoje marzenia. A potem chwila na przyjemności, relaks, rozmowy, spotkania. Ale to już na długo po meczu.
– Zawsze tak łatwo się odciąć? Został pan ojcem, małe dziecko, więcej zmartwień.
– Na parkiecie trudno o tym myśleć. Przed meczem czy po meczu oczywiście są telefony do córki, do rodziny. Znalazł się czas dla bliskich mimo tej odległości.
– Istnieje sztuka budowania relacji z trenerem? To człowiek, który musi wiedzieć wszystko, i to, że się pan nie wyspał, i to, że córeczka jest chora?
– To zależy od tego, kto co preferuje. Zazwyczaj spotykałem na swojej drodze trenerów, którzy w sprawach rodzinnych byli wyrozumiali. Sprawy osobiste, wyspanie, zatrucie, to już kwestia porozumienia, na ile się ktoś czuje. Często gramy z drobnymi urazami, zatruciem żołądkowym, przeziębieniem. Margines bólu, choroby zmienia się, przenosimy to na wyższy poziom. Oczywiście, na własną prośbę wychodzimy na parkiet, mimo że ktoś mógłby nam powiedzieć "jesteś nienormalny, idąc grać w tym stanie". To, że ma się za sobą drużynę, czuje się odpowiedzialność za wynik, za chłopaków, za barwy klubowe, podnosi poprzeczkę. A trenerzy później potrafią wynagrodzić twoje poświęcenie.
– Koszykarze to twardziele?
– Myślę, że tak. Generalnie, sportowcy to twardziele, nie zamierzam robić żadnych wyjątków. Sport nas hartuje. Poprzeczka jest zawieszona wysoko, a my czasami przeskakujemy ją, choć wydaje się to nie możliwe.
– Do Wrocławia przyjechaliście uczcić pamięć Adama Wójcika. W Chinach przypomnieliście czasy jego i Macieja Zielińskiego. Ludzie znowu byli dumni z koszykarzy.
– Mam nadzieję. Trudno było odczuć w Chinach tę atmosferę, ale trochę nam się udzieliła w mediach społecznościowych czy wiadomościach SMS. Faktycznie wracając do kraju, zobaczyliśmy zainteresowanie koszykówką. Stało się widoczne. Ważne, żeby podtrzymać tę passę. Wykonaliśmy kawał dobrej roboty, ale ciąży na nas odpowiedzialność, aby w lutym, w czasie eliminacji do mistrzostw Europy, pokazać się z dobrej strony. Latem kwalifikacje do Tokio, też trzeba przyjechać, wskoczyć na wysoki poziom.
– Kibic się przyzwyczaja, zatęskni za tymi przedpołudniami z kadrą koszykarzy.
– Sukces – fajnie. Ale dobrze byłoby to pociągnąć dalej. Teraz mamy sezon klubowy i to kluby są obarczone odpowiedzialnością, żeby pokazać się nie tylko na lokalnym podwórku. Zwycięstwa drużyn rywalizujących w Europie, w międzynarodowych rozgrywkach, mogą wypełnić pustkę po reprezentacji.
– Apetyt rośnie w miarę jedzenia, były Chiny, marzy się Japonia...
– Wiadomo, że apetyt zawsze rośnie w miarę jedzenia. Tak jest w naszej sytuacji. Widzimy też, jaki jest margines błędu. Do Tokio z sześciu drużyn w eliminacjach wychodzi jedna. Będzie bardzo wysoki poziom. Ale przyjedziemy, poświęcimy wakacyjny czas, zawalczymy i spróbujemy awansować. Taki będzie nasz cel. Sportowcy gonią przysłowiowego królika. Pogoń za sukcesami niekiedy trwa całą karierę.
– Marzenia przechodzą w plany. Przestaliście bujać w obłokach.
– Też tak się dzieje. Tak było, kiedy awansowaliśmy na mistrzostwa świata. Awans budził wątpliwości, a my zagraliśmy trzy dobre okienka reprezentacyjne. Lipcowe bodajże, listopadowe i lutowe. Wygraliśmy z Chorwacją, Włochami, dwukrotnie z Holandią. Z Chorwacją nawet dwukrotnie. Na sześć meczów przegraliśmy jeden. Uwierzyliśmy wtedy w siebie. To był bardzo przyjemny czas, od eliminacji, skończywszy na ósmym miejscu na świecie.
– Skończywszy... a może to tylko przystanek na drodze do Tokio?
– Skończywszy pewien etap. Teraz będziemy przygotowywać się do mistrzostw Europy. Trzeba ładnie wziąć to w klamrę, odłożyć książkę mistrzostw świata na bok, ale z ambicjami na dalsze sukcesy. Warto zamknąć tę księgę, spojrzeć na nią. I cofnąć się na chwilę do Chin, popatrzeć, co tam się wydarzyło. Było mnóstwo miłych momentów, nie dało się złapać naraz ich wszystkich. Nie dało się poniekąd cieszyć z tego w stu procentach. A potem należy skoncentrować się na przyszłości.
– Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję.
88 - 76
Francja
82 - 69
Polska
91 - 96
Hiszpania
54 - 95
Francja
87 - 90
Polska
93 - 85
Włochy
107 - 96
Grecja
100 - 90
Finlandia
94 - 88
Czechy
86 - 94
Włochy
94 - 86
Chorwacja
86 - 94
Polska
102 - 94
Litwa
85 - 79
Czarnogóra
88 - 72
Belgia
86 - 87
Francja
96 - 69
Polska
88 - 77
Izrael
88 - 67
Holandia
56 - 90
Włochy
69 - 90
Grecja
90 - 85
Ukraina
71 - 106
Niemcy
82 - 88
Słowenia
87 - 70
Bośnia i Hercegowina
73 - 81
Czarnogóra
odwołany
Rosja
80 - 89
Belgia
69 - 72
Hiszpania
78 - 89
Serbia