Przejdź do pełnej wersji artykułu

22 lata temu Wisła też tonęła. Ratunek pojawił się nagle

/ Maj 1997. Piłkarze Wisły cieszą się z gola w meczu z Legią Warszawa (fot. 400mm.pl) Maj 1997. Piłkarze Wisły cieszą się z gola w meczu z Legią Warszawa (fot. 400mm.pl)

W 1997 roku długo prawie nikt nie wiedział, co się stało. Przez kilka tygodni skrzętnie ukrywano fakt, że Wisła zyskała nowe życie, a wcześniej klub latami przymierał głodem. – W Krakowie jest wielu recenzentów naszych poczynań, ale bardzo mało osób, które chcą pomóc – mówił w trudnych czasach trener Wojciech Łazarek. Brzmi znajomo?

WYJĄTKOWY DZIEŃ KUBY I FILM, KTÓRY NAŁADOWAŁ WISŁĘ 

Sezon 1997/98 Biała Gwiazda rozpoczęła od porażki 0:4 z GKS Katowice. Nie była to żadna niespodzianka. Piotr Piekarczyk miał w składzie GieKSy takich zawodników jak Paweł Pęczak, Adam Ledwoń, Sławomir Wojciechowski, Tomasz Moskal czy Adam Kucz. A Wisła? Tu było gorzej.

Najlepsze nazwiska na nagrobkach

Łazarek przed sezonem nie miał zamiaru czarować kibiców. – Bywają sezony, w których trzeba ustąpić z aspiracji, co oczywiście nie znaczy, że zmaleje zaangażowanie i ambicja. Sądząc z nazwisk widniejących w naszym składzie – nie jest najlepiej, ale najlepsze nazwiska są na nagrobkach – mówił podczas konferencji prasowej przed startem sezonu, a potem przedstawił dewizę, która miała obowiązywać w tych rozgrywkach:

Chociaż dupa obszarpana, ale zawszę – ″proszę pana″

– To musi zastąpić ciągle powtarzaną, złą, pesymistyczną dewizę – Byle tylko się utrzymać – tłumaczył z uśmiechem.

Łazarek zwany ″Baryłą″ był idealną wizytówką polskiej piłki z tamtego okresu. Rubaszny, frywolny, z bezpośrednim podejściem, z dykteryjką na każdą okazję. Bezobcesowy, doświadczony trener, ale też dopiero uczący się piłki kapitalistycznej, wolnorynkowej, gdzie trzeba było dbać o każdego sponsora, bo o tych było bardzo trudno, zazwyczaj kończyło się na ″dobrodzieju″, który wpadał po meczu do szatni i rozsypywał banknoty. Wisła radziła sobie w tych realiach bardzo przeciętnie, to nie były czasy, gdy drużynę można było utrzymać z praw telewizyjnych i wpływów z biletów. O tych pierwszych tylko słyszano, a rozsypujące się stadiony zazwyczaj świeciły pustkami. Najnowocześniej na tym tyle wyglądały koszulki Wisły z odważną reklamą prezerwatyw ″Unimil″. – Ich produkty są dobre, ale mi akurat spadają – stwierdził kiedyś Łazarek. Dziś postawiłby w ten sposób na nogi cały sztab PR-owców.

Ucieczka Szopy

Od opisywanego okresu minęły raptem 22 lata, ale polska piłka przeszła przez ten okres bardzo długą drogę. W 1997 jeszcze sześć lat musieliśmy czekać, nim ustawianie meczów uznano za przestępstwo. Co się działo wcześniej? Z tym tematem nikt na poważnie nie próbował nawet się zmierzyć, ″Piłkarski Poker″ Janusza Zaorskiego poktraktowano jak komedię. A jak było naprawdę? Niech za obraz posłuży nagranie krążące w internecie pochodzące z TVP Katowice. Andrzej Zydorowicz zdaje relację z meczu Ruchu z Amicą, dziwi się, że sędzia nie uznał dwóch goli chorzowian. W tle zaś krąży Ryszard Forbrich, czyli znany ″Fryzjer″ i przez cały czas peroruje przez telefon. Nie słychać co mówi, ale można się domyślać, że akurat jego nieuznane gole nie zaskoczyły wcale. I tak to się toczyło.

Ale nawet wówczas grać trzeba było, szczególnie wtedy, gdy brakowało na sędziów. Przed sezonem trener Wojciech Łazarek koniecznie chciał zatrzymać w drużynie Roberta Szopę wypożyczonego z Rakowa Częstochowa, ale Wisła musiała obejść się smakiem, bo nie stać jej było na transfer definitywny. Krakowianom trafiła się za to prawdziwa perła, ale nikt nie zdołał się zorientować.

Do Krakowa przyjechał nieznany młody napastnik z Nigerii. Zanim zameldował się w Krakowie mógł poczuć się jak bohater grany przez Toma Hanksa w filmie "Terminal", tyle że tym razem była to mocno niszowa produkcja. W drodze do Polski Nigeryjczyk utknął na kilka dni na lotnisku w Sofii, gdzie został okradziony, a przez kilka dni nic nie jadł. Gdy wycieńczony i zmizerowany dotarł wreszcie do Krakowa, trener Wojciech Łazarek niemal z marszu wysłał go na 1,5-godzinny trening i... od razu zaczął kręcić nosem, a potem narzekał na czarnoskórego napastnika już do końca testów w Krakowie. Na koniec okazało się, że Wisły nie stać na zapłacenie 150 tysięcy dolarów za transfer, ale i tak nikt nie miał przekonania, że warto byłoby zapłacić nawet mniej. W ten sposób Wiśle uciekł Emmanuel Olisadebe.

Po treningu na budowę

Pomieszkał kilka dni w obskurnym klubowym hotelu, zagrał w sparingu z algierskim klubem WA Tlemcen i usłyszał, że może się pakować. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Wiśle tylko czekali na pretekst, by pożegnać Nigeryjczyka. – Może wreszcie wszyscy przestaną ślepo wierzyć w czarnoskórych – ocenił ówczesny prezes sekcji piłki nożnej, Piotr Skrobowski. Olisdaebe spakował walizkę, a niedługo później podpisał kontrakt z Polonią Warszawa. Resztę historii już znamy. Co ciekawe, do Krakowa równocześnie z Olisadebe przyjechał jeszcze jeden piłkarz, jakiś człowiek z Maroko. Po pierwszym treningu z uśmiechem na twarzy przyznał się, że jest fotoreporterem prasowym.

Emmanuel Olisadebe na treningu Wisły (źródło: Dziennik Polski)

150 tysięcy dolarów? Kto i skąd miałby wykombinować taką kwotę? Wisła klepała biedę. Sezon 1997/98 był drugim po powrocie do Ekstraklasy (wówczas zwanej jeszcze po prostu pierwszą ligą), na drugim poziomie rozgrywkowym Biała Gwiazda spędziła dwa lata. Spadła sezon po aferze z ustawionym meczem z Legią (0:6). Wisła jako jedyny klub ukarała wówczas kilku swoich zawodników, a w efekcie wypadła z krajowej elity. W pierwszym sezonie po powrocie na najwyższy sezon do końca walczyła o utrzymanie. W przedostatniej kolejce drużyna Łazarka przegrała 0:5 z ŁKS Łódź i znalazła się na krawędzi. Przed meczem ze Stomilem w klubie zameldowała się grupa chuliganów, którzy zapewnili, że pod telefonem czekają ich koledzy, a ci zaś mają pod ręką kije bejsbolowe gotowe do użycia w razie porażki w ostatniej kolejce i spadku. Całe szczęście, że drużyna wygrała i zapewniła sobie utrzymanie, bo w innym wypadku groźby mogłyby wejść w życie. W latach dziewięćdziesiątych można było się spodziewać wszystkiego.

Sezon 1997/98 miał być po prostu dalszym ciągiem tego trudnego okresu. Tomasz Kulawik w trakcie przygotowań ogłosił strajk. Powiedział, że nie ma zamiaru trenować dłużej z zespołem i próbował wymusić transfer do Polonii Warszawa. Gdyby ktoś powiedział mu wtedy, że w następnym sezonie zdobędzie w zespole Wisły tytuł króla strzelców Pucharu UEFA pewnie długo turlałby się ze śmiechu. Udało się go udobruchać i został w Krakowie, ale z nim, czy bez niego, wiadomo było, że będzie ciężko. Poślizgi w lichych wypłatach były czymś normalnym. Grzegorz Pater, wschodząca gwiazda tego zespołu, po treningach pracował na budowie. Pożyczanie pieniędzy od rodziców było czymś normalnym. Za sukces uznano choćby załatwienie butów dla drużyny. Latem wzmocnień szukano w klubach pokroju Kaszubii Kościerzyna, Świtu Krzeszowice, Glinika Gorlice, Garbarni Kraków czy Aluminium Konin. Dość niespodziewanie pod Wawel udało się sprowadzić Marka Koniarka. 35-letni snajper najlepsze lata miał już za sobą, ale wniósł do drużyny nieco doświadczenia. W Wiśle spędził tylko pół roku, gola nie strzelił, co prawda trafił do siatki w meczu z Zagłębiem Lubin, ale bramka nie została uznana.

Marek Koniarek z żoną i wściekle czerwonym BMW (fot. 400mm.pl)

Cicha rewolucja

Ściągnięto go w trybie awaryjnym. Gdy król strzelców z sezonu 95/96 zajechał na parking klubowy efektownym czerwonym BMW, piłkarzom Wisły szeroko otworzyły się oczy. Większość z nich była jeszcze na dorobku, reszta już zwątpiła, że na piłce dorobią się kiedykolwiek. Koniarek był potrzebny, bo krakowianie przystępowali do sezonu bez napastników. Odszedł wspomniany Szopa (wiosną grał w Wiśle na zasadzie wypożyczenia), a Janusz Świerad doznał poważnej kontuzji podczas testów w OFI Kreta i wypadł z gry na kilka miesięcy. Wisła wielu goli nie strzelała, ale jesienią – w tej ogólnej nędzy i beznadziei – osiągała całkiem obiecujące wyniki. Ze wspomnianym Zagłębiem udało się wygrać 2:1, co przyjęto ze sporym zadowoleniem. Debiutancką bramkę dla Wisły strzelił wówczas Bogdan Zając, przyszły asystent Adama Nawałki w sztabie reprezentacji Polski. Świetne recenzje zebrali wiślacy za mecz z Legią (2:2), w którym najpierw przegrywali 0:1, potem prowadzili 2:1, by w doliczonym czasie gry stracić gola na wagę remisu. Rundę jesienną krakowianie zakończyli na 13. miejscu w tabeli.

Relacja z meczu z Legią (źródło: Dziennik Polski)

Koszmarem za to był spotkanie z Odrą Wodzisław. Wisła przegrała na własnym stadionie 1:2, a mecz zakończył się wielką awanturą. Niewiele osób wiedziało wtedy, że klub ma już nowego właściciela. Sekcja piłki nożnej została sprzedana Tele-Fonice. Do transakcji doszło 1 października, ale sprawa na jaw zaczęła wychodzić dopiero w listopadzie. Z zaskoczeniem przyjęto dymisje Skrobowskiego z funkcji prezesa (która też dotarła do opinii publicznej z opóźnieniem) oraz oddanie do Cracovii za darmo dwóch zawodników – Adama Dąbrowskiego i Guya Feutchine. Takie były pierwsze decyzje Bogusława Cupiała i jego wspólników. Łazarek opowiadał piłkarzom, że wkrótce w klubie pojawią się ludzie, którzy zasypią ich pieniędzmi, ale przyjmowano te rewelacje z niedowierzaniem, traktując je jako formę dodatkowej mobilizacji. Sam Łazarek też nie znał skali nadchodzących zmian. Gdy już wiadomo było, że klub został przejęty przez Tele-Fonikę, Łazarek marzył o kilku wzmocnieniach. Najodważniej o przyszłości mówił Krzysztof Budka, który przez nowych ludzi został wybrany na menedżera klubu, ale stracił stanowisko zanim na dobre zaczął pracę. M.in. z powodu takich wypowiedzi.

Odważne wypowiedzi kosztowały Krzysztofa Budkę posadę. Cupiał od początku chciał działać po cichu (źródło: Dziennik Polski)

Prasa też nie wyczuwała nadchodzącej rewolucji, choć przecież musiał budzić zdziwienie fakt, że nagle Wisła interesuje się Markiem Citko czy Tomaszem Wieszczyckim. Cudowny ratunek stał się faktem. Na transfery trzeba było jednak poczekać do zimy, gdy zespół został całkowicie przebudowany. W ciągu kilku tygodni Cupiał wydał na wzmocnienia 2,5 miliona dolarów, czego w polskiej piłce jeszcze nie widziano. Łazarek już nie mógł mówić o obszarpanym tyłku. Na dzień dobry usłyszał, że celem na pozostałe siedemnaście kolejek jest zdobycie 51 punktów. Nie udało się. W trakcie rundy wiosennej Biała Gwiazda zdobyła 40 punktów. To było za mało, by Łazarek zachował posadę do końca sezonu, ale wystarczająco, by wywalczyć upragnioną przepustkę do Europy. Tak rozpoczęła się wielka przygoda Wisły pod wodzą Cupiała, która przyniosła osiem tytułów mistrzowskich. Dziś to tylko wspomnienie. Cupiał pozostawił po sobie wspaniałą kronikę i gablotę pełną pucharów, ale niewiele ponadto. A Wisła znów walczy o życie i utrzymanie w Ekstraklasie. Czy w Krakowie znów wydarzy się cud taki jaki jesienią 1997?

Nauka z Kambodży(?)

Niemal równo rok temu krakowski klub raz jeszcze był bliski zmiany właściciela i wówczas również początkowo było bardzo tajemniczo, a potem było tylko gorzej. W 1997 po kilku tygodniach niepewności Tele-Fonika okazała się sponsorem na jakiego czekano. W grudniu 2018 roku Vanna Ly, który próbował przejąć klub, okazał się zwykłym hochsztaplerem i oszustem. Tym razem prawda wyszła na jaw znacznie szybciej, także z powodu nieudolności ″inwestorów″. Vanna Ly przyjechał do Krakowa, spotkał się z drużyną, z prezydentem Jackiem Majchrowskim i… przepadł. Potem Wisła ogłosiła, że zachorował w samolocie. To był bardzo smutny kabaret.

Dziś brzmi to śmiesznie, ale tamta historia dała nam wiele do myślenia. Kluby piłkarskie są łakomy kąskiem dla różnej maści lawirantów. Musimy umieć dostrzegać zagrożenie, nim jakiś zasłużony klub upadnie, bo tak wymyślił sobie jakiś człowiek o nieznanym nazwisku, nieznanych zamiarach i nieznanej historii.

W 1997 Łazarek mówił, że Wiśle brakuje wsparcia miasta i dziś jesteśmy niejako znów w tym samym miejscu.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także