Bali: kultura, tradycja, turystyka, a teraz także i piłka nożna. Choć mieszkają tam zaledwie cztery miliony osób, klub z tej wyspy został właśnie mistrzem Indonezji. Czwartego najludniejszego kraju świata. Triumf to także zasługa graczy z Holandii. W dawnej kolonii znaleźli swoje miejsce na ziemi, zmieniając wakacyjną atrakcję w piłkarską potęgę.
– Znasz Michaela Laudrupa? – zapytał kierowca wybudzając mnie z półsnu.
Podróż górzystymi drogami usypia. Podniosłem głowę spoglądając przed siebie. We wstecznym lusterku złapaliśmy kontakt wzrokowy. Choć z jego oczu biła ciekawość, to zastanawiałem się, czy się nie przesłyszałem. Nie rozmawialiśmy wcześniej o piłce. Słowo futbol padło tylko raz – w odpowiedzi na pytanie, czym się na co dzień zajmuję. Sądziłem więc, że dalej śnię. Byłem przecież w innym świecie, oddalonym od Europy o blisko piętnaście tysięcy kilometrów. Dlaczego akurat Laudrup?
Niepewność wyczuł też rozmówca, ponawiając pytanie. – Michael Laudrup, Dania, piłkarz, kojarzysz? – nie poddawał się. W oczach oprócz ciekawości pojawiła się determinacja. Chciał wiedzieć.
Pędząc wąskimi uliczkami nie zważał na niebezpieczeństwo. Wpatrywał się w lusterko, oczekując odpowiedzi. Wzrok spuszczał jedynie podczas wyprzedzania. Bynajmniej nie po to, by sprawdzić, czy taki manewr jest możliwy. Spoglądał na kierownicę, chcąc idealnie trafić w klakson. Sygnał dźwiękowy był lepszy niż przepisy ruchu drogowego. Głośniejszy miał pierwszeństwo.
Teraz byłem już pewien, że nie śnię. – Oczywiście, że kojarzę – odpowiedziałem ochoczo, czekając na reakcję. Spojrzałem w lusterko, chcąc wyczytać coś więcej z oczu. Po raz pierwszy od przebudzenia nie mogłem ich jednak znaleźć. Ujrzałem tylko szeroki uśmiech odbijający się w zwierciadle. Choć byłem daleko od domu, poczułem się jak u siebie. Bali też kocha piłkę...
ŻELAZNY TULIPAN
Nick van der Velden niepewnie wszedł do szatni AZ Alkmaar. Choć w juniorach Ajaksu grał z Rafaelem van der Vaartem i Khalidem Boulahrouzem, nie zaznał wielkiej piłki. Opuszczając akademię liczył na angaż w którymś z klubów Eredivisie. Na szansę musiał jednak trochę poczekać.
W wieku 22 lat nie sprawdził się w RKC Waalwijk, zaliczając przez dwa lata zaledwie trzynaście występów. Zszedł szczebel niżej, licząc na powodzenie. Formę odnalazł w FC Dordrecht, powoli podbijając Eerste divisie. Sezon 2007/08 kończył z czternastoma trafieniami i siedmioma asystami, przypominając o sobie pierwszoligowcom.
Dołączył do AZ wiedząc, że trzeciej szansy podboju Eredivisie może nie dostać. Trafił pod oko Louisa van Gaala, przekonując się o jego trudnym charakterze już podczas obozu przygotowawczego.
W sierpniu 2008 roku Alkmaar grało towarzysko z Fiorentiną. Van der Velden kończył rozgrzewkę szykując się do wejścia na boisko. Wysłuchując ostatnich wskazówek Jana Nederburgha usłyszał wołanie trenera. – Nick, chodź tutaj! – krzyczał z ławki van Gaal. – Trenerze, właśnie wchodzę na boisko... – odpowiedział bezradny Nick. – Bez dyskusji, w tej chwili – kipiał szkoleniowiec. Van der Velden podbiegł więc do niego, licząc na słowo wsparcia przed wejściem na trawę. – Nick, wiesz kim jesteś? – spytał. – Jesteś z Dordrecht, rozumiesz? Z Dordrecht. Nic sobą nie reprezentujesz – zakończył Żelazny Tulipan, wysyłając pomocnika do gry.
POTRÓJNY PUPUTAN
I Gusti Ngurah Rai zwołał żołnierzy. Był 19 listopada 1946 roku. Dowódca liczył się z tym, że to może być jego ostatnia przemowa. Odkrył plan sił holenderskich zmierzających ku pozycjom obsadzonym przez rebeliancką armię, Ciung Wanarę. Zdawał sobie sprawę z przewagi, jaką mają nad jego ludźmi. Zarówno liczebnej, jak i technologicznej.
*
Rok wcześniej, 15 sierpnia 1945 roku, Japonia ogłosiła kapitulację, poddając się państwom Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii. Słabość okupanta wykorzystała Indonezja, pozostająca pod jego wpływem od trzech i pół roku. Dwa dni po podpisaniu dokumentów na Pacyfiku, jej czołowi działacze polityczni, Sukarno i Mohamed Hatta, ogłosili niepodległość kraju.
Choć Indonezja uwolniła się od państwa Osi, pozostawała łakomym kąskiem dla dawnych kolonizatorów. Tuż po drugiej wojnie światowej interesów Holendrów pilnowali Brytyjczycy, stacjonujący na Archipelagu Malajskim. Przybyli na Bali we wrześniu 1945 roku chcąc ustabilizować sytuację polityczną. Napotkali jednak opór.
Oswobodzona ludność walczyła z najeźdźcą chcąc wreszcie zaznać wolności. Widziała szansę na niezależność. Rozpoczął się Bersiap, najkrwawszy etap rewolucji.
*
Dowódca skończył przemowę, odsyłając oddział. Nakazał rozproszenie i oddalenie się od zajmowanych pozycji. Pozostawił przy sobie jedynie 95 najbardziej zaufanych. Wiedział, że z tego nie wyjdą.
Siły holenderskie nadciągały w kierunku Margi, licząc na starcie z rebeliantami. Parły szukając konfrontacji. Dzięki przewadze miały szybko rozstrzygnąć bitwę.
Ngurah Rai wiedział na co się pisze. Znał plan i liczebność wroga. Jego ludzie mieli powstrzymać przeciwnika na tyle długo, by reszta oddziału mogła spokojnie uciec.
Rebelianci walczyli dzielnie, odpierając pierwszy atak. Zaskoczyli Holendrów, zmuszając ich do odwrotu. W drugim natarciu siłom wroga pomogła technologia. Piechota atakowała pozycje Ciung Wanary wspierana bombardowaniem.
Kompania Ngurah Raia ani myślała jednak ustąpić. Poddanie się było czymś haniebnym i upokarzającym. Choć klęska była nieunikniona, kapitulacja nie wchodziła w grę. Żołnierze Ngurah Raia znali balijski termin puputan, oznaczający walkę do końca. Wiedzieli, jak wiele to znaczy dla wyspiarskiej ludności.
Większość rebeliantów, mimo młodego wieku, znała historię zatargów z Holendrami. Słyszała o agresji najeźdźcy i poprzednich zbrojnych interwencjach. Miała świadomość, jaka ciąży na nich odpowiedzialność. Nie tylko za resztę batalionu, ale i za wyspę.
Żołnierze chcieli oddać życie za ojczyznę, biorąc przykład z poprzedników. Jak w 1906 roku, gdy ponad tysiąc ich rodaków popełniło rytualne samobójstwo w Denpasar, nie chcąc wpaść w ręce holenderskiego najeźdźcy. I tak jak dwa lata później, gdy przywódcę buntu w Klungkungu, Dewę Agunga Jambę, dosięgła kula, zmuszając jego żony oraz dwustu podwładnych do odebrania sobie życia.
I Ngurah Rai oraz 95 wiernych kompanów nie mogli się poddać. Choć nie mieli szans w starciu z lotnictwem, wywiązali się z zadania. Utrzymali pozycje, ratując towarzyszy. Kompania poległa w całości, ale pozbawiła życia czterystu Holendrów. Zginęła godnie, zasługując na chwałę. Walczyła do końca, chroniąc ojczyznę. To był trzeci w historii Bali Puputan. Oddała życie, unikając kapitulacji.
DANIA 92'
– Wybitny piłkarz – odpowiedział Made.
Tak nazywał się kierowca. W głosie dało się wyczuć, że na tym nie skończy. Nie przywołałby nazwiska Laudrupa tylko po to, by podkreślić jego niezaprzeczalną klasę. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Przyznałem mu więc rację, licząc na dalszą część historii.
– To ja, to ja... – zaczął niepewnie, nieświadomie naśladując Jana Kobuszewskiego – to ja co roku byłem jego kierowcą. I nie tylko jego – dodał po chwili.
Poprawił się w fotelu, czekając na moją reakcję. Ku jego zadowoleniu wykazałem zainteresowanie.
– Kojarzysz Danię z 1992 roku? Schmeichel, bracia Laudrup, Jensen? – zaczął opowieść.
Każdą dłuższą myśl dzielił zaadaptowanym z angielskiego zwrotem, "this... you know", brzmiącym bardziej jak hiszpańskie "desayuno". Robił to na tyle szybko, że nie byłem w stanie poprawić go, że Michael Laudrup nie grał w tym Euro. Nawet nie wiem, czy chciałem odbierać mu tę przyjemność.
– Świetny zespół, desayuno, każde wakacje spędzał na Bali. A kto był ich, desayuno, kierowcą? Made! – wykrzykiwał z zachwytem. – Rozgrywali pokazowe mecze, jeżdżąc po całej wyspie. Na ich występy przychodziły rzesze, chcąc zobaczyć na własne oczy mistrzów Europy. Grali z lokalnymi drużynami, często je ośmieszając. Robili show, żonglując i robiąc triki. Nie wiedzieliśmy, że można tak dobrze grać w piłkę – wspominał z rozrzewnieniem, błyskawicznie manewrując między skuterami.
– Pracowałem wtedy jako pilot wycieczek w dużej firmie turystycznej. Żałuję, że nie miałem komórki. Tym bardziej takiej z aparatem. Nie mam żadnej pamiątki, tylko wspomnienia – zakończył myśl popadając w zadumę.
Zniknął uśmiech. Made się zmienił. Nie przypominał już jowialnego 50-latka rozprawiającego o grze Danske Dynamite z 1992 roku. A w oczach pojawiła się nostalgia, zastępująca niepohamowaną radość. Otworzył się, zdejmując maskę wesołka.
– Pochodzę z biednej rodziny. Mam czterech braci i trzy siostry. Jestem najstarszy z rodzeństwa, więc jako pierwszy poszedłem do pracy. Urodziłem się w najniższej kaście – sudrze – więc nie miałem perspektyw. Mogłem być rolnikiem, pracownikiem fizycznym bądź poszukać pracy w turystyce. Przez prawie trzydzieści lat byłem pilotem wycieczek. Dopiero teraz jestem prywatnym kierowcą – skończył, rozweselając się na moment.
Choć Bali jest częścią Indonezji, znacząco różni się od reszty kraju. Dominuje tam hinduizm, nie islam. Balijskie wierzenia i religia to mieszanka kultur przewijających się przez wyspę od tysięcy lat. Łączą elementy buddyzmu, animistycznych kultów lokalnych, a także dawnego hinduizmu. System kastowy – sistem catur warna – zaczerpnięty jest ze starożytnych Indii. Dzieli społeczeństwo na cztery warny: Brahmana (bramini, duchowni), Ksatrya (wojownicy i władcy), Wesya (kupcy i urzędnicy) i Sudra (rolnicy i pracownicy fizyczni). Do ostatniej grupy zalicza się ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców wyspy.
– Teraz świat się zmienia. Mój najmłodszy brat, Kedak, został menedżerem w hotelu. Wyobrażasz to sobie? To on załatwił mi pracę kierowcy. Jako jedyny z naszej rodziny przeniósł się z Denpasar do Ubud, opuszczając dom. Teraz zostało w nim tylko 28 osób – zakończył, wymieniając wszystkich mieszkańców i ich funkcje.
– Przez niego śpię średnio trzy, cztery godziny dziennie – żartował. Kończę kurs po północy, odwożąc jednych klientów na lotnisko. A już nad ranem odbieram kolejnych. Lubię to i nie narzekam – dodał, poklepując kokpit wysłużonego suzuki.
– No, ale dość tego ględzenia – ożywił się wyraźnie. – Porozmawiajmy o piłce. Słyszałeś o Bali United? – zapytał.
ARCYDZIEŁA MISTRZÓW HOLENDERSKICH
Nick van der Velden wytrzymał narzuconą przez van Gaala presję, udowadniając, że się nadaje. Rozegrał dwadzieścia spotkań w Eredivisie, stając się ważną częścią AZ Alkmaar. Miał 27 lat i właśnie został mistrzem Holandii.
Osiem lat później, siedząc w szatni Dundee United, rozważał zakończenie kariery. Jego kontrakt kończył się, a klub walczył o utrzymanie w lidze. Nick grał coraz mniej, wchodząc tylko na końcówki spotkań. Wiedział, że nie zostanie w Szkocji. Alternatywą dla rozbratu z piłką był powrót do kraju, gra w niższej lidze i początek pracy trenerskiej.
– Wtedy zadzwonił mój agent. "Słuchaj, mam dla ciebie propozycję. Tylko się nie zniechęcaj... Bali United". Pomyślałem, czemu nie i zacząłem pakować walizki – mówił van der Velden w rozmowie z Football Indonesia.
Poprosił o szybsze rozwiązanie kontraktu, zamieniając deszczowe United na to bardziej słoneczne. Gdy jego dawni koledzy drżeli o pozostanie w Scottish Premier League, on zaczynał sezon na Bali.
W szatni spotkał trzech rodaków, którzy również dołączyli do klubu przed sezonem. Dwóch z nich było już lokalnymi gwiazdami. Stefano Lilipaly i Irfan Bachdim urodzili i wychowali się w Holandii, lecz reprezentowali kraj ojców, Indonezję. Sylvano Comvalius, tak jak i van der Velden, na szacunek musiał dopiero zapracować.
– W Indonezji zaskoczyli mnie lokalni piłkarze, którym brakowało podstaw. Mieli umiejętności techniczne, ale nie wiedzieli nic o taktyce. Mogliby osiągnąć dużo więcej, gdyby od dziecka byli szkoleni przez profesjonalistów – mówił van der Velden.
Wpływ holenderskiego zaciągu był w pierwszym sezonie nieoceniony. Zawodnicy taktycznie ukształtowani w najlepszych akademiach piłkarskich na świecie górowali nad lokalnymi graczami. Wykorzystywali ich mankamenty w ustawieniu, zyskując przewagę.
Choć sezon zaczęli nie najlepiej, rozkręcali się z meczu na mecz. 35-letni van der Velden znakomicie dopasował się do zespołu, zyskując miano "dziadka szatni". Mimo upływu lat zachowywał klasę na boisku. Wystąpił w 27 meczach, strzelając pięć goli.
Równie dobrze grał cały kwartet. Na Bali najlepiej odnalazł się piłkarski obieżyświat, Comvalius, bijąc wszystkie możliwe rekordy. W jednym meczu zdobył pięć bramek, a sezon kończył z 37 trafieniami.
Kapitalna gra Holendrów zagwarantowała Bali United pierwsze w historii wicemistrzostwo kraju. Zmieniła ligowego średniaka z turystycznego kurortu w pretendenta do tytułu mistrzowskiego. Pokazała, że czteromilionowe Bali jest w stanie rywalizować z najlepszymi z liczącej ponad sto milionów mieszkańców Jawy.
W kolejnym sezonie oczekiwano już pierwszego miejsca. Z zespołem pożegnał się jednak najlepszy strzelec, Comvalius, wykorzystując chwilę chwały. Odszedł do mocniejszej ligi tajskiej, ale nie odnalazł się w niej. W siedmiu meczach nie strzelił nawet gola. Bez poprzedniego lidera równie słabe było Bali United.
Choć po transferze Kevina Brandsa liczba Holendrów w składzie się zgadzała, to wynik sprzed roku był nie do powtórzenia. Nie zmienił tego nawet piąty z kraju tulipanów, Melvin Platje, który w czerwcu dołączył do zespołu. Bali United zakończyło rozgrywki na rozczarowującym jedenastym miejscu, zmuszając trenera Widodo Putro do rezygnacji.
Po nieudanym sezonie odszedł z klubu także van der Velden, decydując się na powrót do kraju. Drużynę opuścił też Brands, zmieniając holenderski kwintet w tercet. W walce o powrót na ligowy szczyt pozostali Platje, Bachdim i Lilipaly.
Ci dopięli swego w 2019 roku. Rozgrywki rozpoczęli pod okiem Brazylijczyka, Stefano Cugurry, od początku mając przewagę nad resztą stawki. Wygrali osiem meczów z rzędu, przedłużając tę serię do dwunastu spotkań bez porażki. Drugiego grudnia, miesiąc przed końcem sezonu, wygrali z Semen Padang, pieczętując pierwszy tytuł w historii Bali United.
SZANSA
– Uważam, że Indonezja ciągle się rozwija. Tamtejszej piłce potrzeba tylko lepszej organizacji. Jeśli ona będzie na odpowiednim poziomie, to futbol pójdzie do przodu. To ogromny rynek i pole do rozwoju, które czeka na zagospodarowanie – oceniał indonezyjską piłkę van der Velden.
Piłka nożna, obok badmintona, jest najpopularniejszym sportem w Indonezji. Przez lata brakowało jednak dobrze zarządzanej ligi. Rozgrywki niszczyła korupcja, stawiając pod znakiem zapytania rywalizację na krajowym podwórku. Obecne reformy są dopiero zalążkiem profesjonalizacji.
Pionierem w wymiarze klubowym jest Bali United. W 2019 roku, sięgnęło po tytuł mistrzowski, a także – jako drugi klub w Azji i pierwszy w jej południowo-wschodnim regionie – wypuściło akcje na rynek. Podczas oferty publicznej na giełdzie w Dżakarcie zarobiło ponad trzysta pięćdziesiąt miliardów rupii (blisko sto milionów złotych).
– Wierzymy, że otwarcie się na inwestorów zwiększy przejrzystość zarządzania klubem. Zmniejszy się dystans między władzą a kibicami, którzy też będą mogli zostać akcjonariuszami – mówił dyrektor generalny Bali United, Yabes Tanuri.
– Dzięki możliwości zakupu akcji kibice będą mogli dowiedzieć się, jak wydawane są klubowe pieniądze, ile poszło na transfery i na co przeznaczono zyski. Zagwarantuje to też przejrzystość przyszłym inwestorom i kontroli finansowej, które będą mogły sprawdzać poprawność zarządzania klubem – mówił fan klubu, Adi Wijaya.
Bali United nie poprzestaje na działaniach biznesowych. Dba o kształcenie młodzieży, widząc w tym kolejną szansę rozwoju. Nawiązało współpracę z Paris-Saint Germain, które otworzyło szkółkę piłkarską na wyspie.
– Egy Maulana Vikri gra w Polsce, kojarzysz go? – zapytałem Made.
– Oczywiście! To młody talent. Wiem, o co pytasz... Leszija? Tak nazywa się ten klub? – odpowiedział.
Z drzemiących w Indonezji możliwości zdają sobie sprawę nie tylko we Francji. Transfer Egy'ego Maulana Vikriego dał Lechii Gdańsk nowego sponsora. A konta społecznościowe klubu zalała fala kibiców z tego kraju.
Indonezja jest trzecim, biorąc pod uwagę liczebność kraju i zainteresowanie piłką nożną, futbolowym rynkiem w Azji. Ustępuje tylko Japonii i Chinom. W 2018 roku na trybunach podczas meczów ligowych zasiadło ponad trzy miliony widzów, poprawiając wynik sprzed roku o siedemnaście procent.
UNITED ZNACZY ZJEDNOCZENI
– Są na pierwszym miejscu. Klub z Bali! Nie z Dżakarty czy Surabai. Niebywałe. W 2017 prawie wygrali, teraz muszą to zrobić – zachwycał się Made, podskakując na skajowym fotelu kierowcy.
– Gra tu kilku Europejczyków, wiesz? Bachdim jest dobry, Lilipaly... też, ale żaden z nich nie jest Comvaliusem. Wiem, co mówię. Sam długo grałem w piłkę. Głównie jako napastnik – chwalił się.
Patrząc na budowę ciała, wyróżniającą go z tłumu Balijczyków, łatwo w to uwierzyć.
– Bachdim i Lilipaly reprezentują nawet Indonezję, choć urodzili się w Holandii... To przez naszą historię, przecież długo jej podlegaliśmy – zafrasował się, by po chwili znów się uśmiechnąć. Nie chciał dać po sobie poznać, że coś leży mu na sercu.
– Co myślisz o Holendrach, nie tylko tych na boisku? – wykorzystałem moment.
– Przylatuje tu mnóstwo turystów z Holandii. Choć nie jesteśmy już kolonią, to czują się jak u siebie. Indonezyjska kultura przeniknęła do holenderskiej, a holenderska do indonezyjskiej. Mamy na siebie wpływ. My przyjęliśmy od nich kilka słów, oni od nas. Nawet jesteśmy w stanie dogadać się mówiąc w swoich językach – mówił.
Szacuje się, że Holendrzy wprowadzili do języka indonezyjskiego ponad dziesięć tysięcy słów. Nic więc dziwnego, że narody są w stanie porozumieć się w podstawowych kwestiach.
– Mieliśmy trudną historię, to fakt. Ale to już przeszłość... A co do piłki, sam widzisz, że Holendrzy grają w kadrze Indonezji, a na Bali są gwiazdami. Nikt nie ma z tym problemu. Wszyscy im kibicujemy i ich wspieramy – skończył.
Z tego samego założenia wychodzą władze klubu, szanujące lokalne tradycje. Balijska kultura od lat związana jest z ideą zjednoczenia. Powstała przecież z mieszanki wierzeń i zwyczajów, przenikających wyspę od tysięcy lat. To propaguje nie tylko klub, ale i piłkarze. Ci ostatni idealnie oddali myśl przewodnią, ciesząc się po golu strzelonym w meczu ligowym.
– Zawszę okazuję wdzięczność po golu. Jeśli poprosisz Boga, by ten pomógł ci zdobyć bramkę, na pewno to zrobi. W szatni nie ma znaczenia jakiej jesteś religii czy skąd pochodzisz. Jesteśmy jednością. Musimy dbać o wewnętrzny ład i pozostać zjednoczeni – powiedział dla lokalnych mediów strzelec gola, Yabes Roni.
Radość trzech zawodników różnych wyznań – islamu, chrześcijaństwa i hinduizmu – znakomicie obrazuje charakter wyspy. Wysyła przekaz o zjednoczeniu, przeciwstawiając się nietolerancji i agresji tak często występującej na indonezyjskich stadionach.
Zmienia też postrzeganie wyspy. Bo Bali to coś więcej niż atrakcja turystyczna. To kulturowy tygiel wzajemnej tolerancji. Miejsce łączące nie tylko wierzenia i religie, ale i narodowości. Nawet te zwaśnione, o trudnej wspólnej historii. Dzięki przekazowi z futbolu, Holendrzy mogą czuć się swobodnie nie tylko na boisku, ale i na lotnisku imienia I Gustu Ngurah Raia.