Ma już prawie 90 lat, ale sił witalnych i ostrości umysłu mógłby mu pozazdrościć niejeden pięćdziesięciolatek. Don King od dawna nie jest już w boksie głównym rozgrywającym, ale wciąż ma sporo do powiedzenia. W styczniu znów zrobiło się o nim głośniej, gdy zaczął rzucać kłody pod nogi czekającemu na mistrzowską szansę Michałowi Cieślakowi.
Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie podstarzałego fantasty, a jednak do niedawna to właśnie on pociągał w boksie za wszystkie sznurki. Wszędzie chodził z małą amerykańską flagą i jak mantrę powtarzał hasło "only in America". To jednak tylko pozory. Za maską poczciwego ekscentryka kryje się przenikliwy umysł z niezwykłym talentem do robienia interesów – także tych niekoniecznie czystych.
Wszyscy znają go dzięki charakterystycznej fryzurze, jednak zdaniem Larry’ego Holmesa nie jest ona dziełem przypadku. Według jednego z najlepszych pięściarzy w historii King ukrywa pod nią… diabelskie rogi. "Mówi jak czarny, żyje jak biały, myśli na zielono" – komentował były mistrz świata wagi ciężkiej. Pewne jest to, że rzutki promotor jak odnajduje się ryba w wodzie w polityce. Podobno dwa razy głosował na Baracka Obamę, ale ostatnio zachwyca się (z wzajemnością) Donaldem Trumpem – kompletnym przeciwieństwem poprzednika.
King współpracował z największymi – Muhammadem Alim, Mikiem Tysonem i Lennoksem Lewisem. Te legendy twierdziły po latach, że biznesowo straciły setki milionów dolarów. Szukanie sprawiedliwości w sądach przeważnie było nieskuteczne. A Don, nawet gdy w końcu zaczął tracić wpływy, to potrafił komplikować życie wszystkim wokół. Jeszcze na początku XXI wieku zabetonował scenę wagi ciężkiej – żadna ważna walka nie mogła być bez jego zgody. Dojście do tej pozycji zajęło jednak kilka dekad i wymagało wielu ofiar.
Był zawsze trochę z boku*
Wiadomo, że był bezpośrednio zamieszany w pozbawienie życia co najmniej dwóch mężczyzn. W grudniu 1954 roku miał nieco ponad 20 lat i był bardziej znany jako "Donald the Kid". W Cleveland obrotny "Dzieciak" parał się różnymi zajęciami, ale najbardziej dochodowe okazało się prowadzenie nielegalnego kasyna. Według licznych relacji już wtedy nie rozstawał się z bronią.
Wiadomo, że to właśnie rewolweru użył do zastrzelenia Hillary'ego Browna, którego podobno przyłapał na okradaniu jednego ze swoich kasyn. Niejasne pozostają wszystkie okoliczności zdarzenia. Nie było świadków, a King zeznał, że działał w obronie własnej. Policja ostatecznie przychyliła się do jego wersji i wycofała zarzuty, ale Brown został postrzelony w plecy. Mniej wątpliwości było 13 lat później, kiedy Donald zabił dłużnika gołymi rękami.
Zanim do tego doszło, pojawiły się pewne przesłanki, że ten ambitny chłopak zrobi karierę w czymś zupełnie innym. Od najmłodszych lat wyróżniał się intelektem. Był łebski, a wiedzę chłonął jak gąbka. Rodzina wierzyła, że zostanie prawnikiem, co dla czarnoskórego nastolatka na początku lat pięćdziesiątych nie było łatwą drogą. Aby zarobić na czesne, Donald zaczął pomagać starszemu bratu w różnych obowiązkach.
"Biali nazwali to potem loterią, ale za moich czasów to była po prostu gra w numery" – tłumaczył po latach Don. Nie było wtedy państwowego i stanowego monopolu – takie rozrywki były na poziomie lokalnym. Podobnie jak brat stał się chłopcem na posyłki jednego z szefów interesu. Na początku zdarzył mu się kosztowny błąd, który musiał odpracować – dlatego wbrew pierwotnym planom nie skończył tej przygody po wakacjach.
Z czasem zaczął pokonywać kolejne szczeble w hierarchii. Dorabiał się coraz większej niezależności i w najlepszych momentach zarabiał nawet 15 tysięcy dolarów dziennie. Już wtedy często korzystał z charakterystycznych cygar, które w boksie stały się potem jednym z jego znaków rozpoznawczych.
King siedzi w celi i wspomina dobre dni
W kwietniu 1966 roku kolejny raz pokazał mroczne oblicze. Sam Garrett miał zabrać należące do Kinga 600 dolarów i nie chciał ich oddać. Rozpoczęły się poszukiwania, które znalazły finał w jednym z barów. Don imponował wtedy posturą – mierzył prawie 190 centymetrów i był solidnie zbudowany. Bez problemu wyciągnął dłużnika na ulicę, gdzie gołymi rękami brutalnie go zmasakrował. Według świadków bez opamiętania walił głową Garretta o krawężnik, choć zainteresowany po latach pamięta to zupełnie inaczej.
"To była walka. Powiedziałbym, że przez nas obu przemawiały frustracje, tego nauczyło nas getto. Kiedy tam walczysz – nawet dziś – to robisz to do utraty sił. Czasami w takich sytuacjach może dojść do tragedii. Stało się – jego głowa uderzyła w asfalt" – tłumaczył sprawca zdarzenia.
Nad sytuacją trudno przejść do porządku dziennego z przynajmniej kilku względów. Wymiar sprawiedliwości znów okazał się wyjątkowo przychylny. Skazano Kinga nie za zabójstwo, a za nieumyślne spowodowanie śmierci. Trudno powiedzieć, co było tego przyczyną – na pewno nie policyjny raport, który detektyw Robert Tonne sporządził na miejscu zdarzenia.
W okolicy znalazł się przypadkiem – przejeżdżając dostrzegli z partnerem coraz bardziej jednostronną bójkę. Gdy wkroczyli do akcji, King brutalnie kopał i bił leżącego na ziemi mężczyznę, a w ręku trzymał broń. Policjanci nakazali mu ją odrzucić i po chwili faktycznie to zrobił, ale na koniec – już w obecności stróżów prawa – wymierzył jeszcze nieprzytomnemu Garrettowi kopniaka w twarz. "Głowa poszkodowanego odbiła się od asfaltu jak piłka" – opowiadał potem Tonne w jednym z wywiadów.
Złamana szczęka, pęknięty bębenek i liczne urazy mózgu – z takimi obrażeniami przyjęto poszkodowanego. Walki o życie nie udało się wygrać, ale King zdołał wyjść z tego zamieszania. Pierwotnie groziło mu dożywocie, ale sędzia zmienił kwalifikację czynu – do dziś do końca nie wiadomo czym się wtedy kierował. Odsiadka (wyrok od roku do dwudziestu lat więzienia) skończyła się już po niespełna czterech latach.
Na wolność wyszedł inny King – nie "Dzieciak Donald", a prawdziwy Don. Biznes w skali lokalnej już go interesował. Pobyt w odosobnieniu wykorzystał poszerzając wiedzę. Czytał wszystko, co wpadło mu w ręce – szczególne wrażenie zrobiły na nim "Medytacje" Marka Aureliusza. "To nie ja byłem sługą tego czasu. Sprawiłem, że ten czas służył mi" – przekonywał. Na wolności zameldował się w 1971 roku z postanowieniem radykalnej zmiany stylu życia.
Znajomych było wielu, wieczory i poranki…
Do wielkiego sportu trafił właściwie przez przypadek. Jako nastolatek próbował sił w walkach na pięści, ale podobno niezbyt dobrze radził sobie i między innymi dlatego wybrał biznes. W boksie dostał się jednak od razu na szczyt, bo zyskał przychylność tego "Największego". Do Muhammada Alego trafił z pomocą Lloyda Price'a – jednej z zaprzyjaźnionych gwiazd muzycznej sceny r&b.
Zaczęło się od małej walki pokazowej, z której dochód miał być na ratowanie szpitala w Cleveland. Wspaniałomyślny pięściarz zrzekł się gaży za występ, a w zorganizowaniu przedsięwzięcia pomógł debiutantowi Don Elbaum – lokalny promotor. Już podczas pierwszej rozmowy telefonicznej poznał talent Kinga, który namówił go na pięciokrotną obniżkę zwyczajowej stawki.
"Strasznie mu się podobało – był zachwycony tym co widział. Namówiłem go, by zostawił dotychczasowy biznes i przeniósł się do Nowego Jorku. Boks potrzebował czarnoskórego promotora i on wyglądał na wybrańca" – wspominał Elbaum, ale szybko pozbył się złudzeń. Zbiórka na szpital zakończyła się farsą – podobno zebrano 86 tysięcy dolarów, ale King przekazał na placówkę zaledwie 5 tysięcy. Co stało się z resztą tej kwoty? Można się tylko domyślać. Współpraca Elbauma z Kingiem zakończyła się po zaledwie ośmiu miesiącach.
"Przypominam sobie o tym szpitalu za każdym razem, gdy go widzę. Potem spotykaliśmy się wiele razy – przy różnych okazjach. Za każdym razem mówił mi: "Elbaum! Gdybyś ze mną został, to dziś byłbyś milionerem!". Widzę to inaczej – gdybym został wtedy z Kingiem, to dziś byłbym w więzieniu!" – komentował promotor w biografii Muhammada Alego.
King od początku chciał pracować właśnie z "Największym", ale był jeden duży problem. Liczne grono współpracowników pięściarza niechętnie patrzyło na człowieka bez doświadczenia, który zaczął rozpychać się łokciami. Mijały miesiące, a Don organizował kolejne gale i przekonywał do siebie kolejnych pięściarzy. Szansa na wypłynięcie na szerokie wody pojawiła się w 1974 roku, a okoliczności nie należały do typowych.
Ali w ostatnich miesiącach wrócił do wielkiej gry. Dopiero co pokonał w rewanżu Joego Fraziera (30-1), który wcześniej stracił tytuł mistrza wagi ciężkiej w starciu z George'em Foremanem (40-0, 37 KO). I to właśnie pojedynek mocno bijącego czempiona z Alim był wydarzeniem, na które zaczął czekać świat boksu. King doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale barierą nie do przeskoczenia wydawały się pieniądze.
Pięściarze nie mieli obiekcji przed wyjściem do ringu. Każdy chciał jednak zarobić po 5 milionów dolarów – to były kosmiczne stawki. Promotor potraktował to jako wyzwanie. Najpierw podpisał oddzielne umowy z Foremanem i Alim, które potwierdzały, że pięściarze wyjdą do ringu w dowolnym miejscu na świecie jeśli otrzymają obiecane wypłaty. Teraz musiał tylko znaleźć kogoś, kto te bezprecedensowe wydatki pokryje.
Okazało się to prostsze niż można było przypuszczać. Nietypowym wydarzeniem zainteresował się Mobutu Sese Seko – dyktator rządzący twardą ręką w Zairze. Jeden z doradców przekonał go, że na zorganizowaniu takiego wydarzenia reżim może zyskać PR-owo. I tak rzeczywiście się stało, bo oczy sportowego świata już wkrótce zwróciły się na Afrykę. Warto dodać, że finansowo pomógł wtedy także inny gość z ciekawą kartoteką – Muammar Kaddafi.
Ten osobliwy projekt najlepiej pokazuje biznesowe podejście Kinga, który za odpowiednie pieniądze dogadałby się pewnie nawet z diabłem. Z walką udało się połączyć trzydniowy festiwal muzyczny, którego gwiazdami zostali między innymi James Brown i B.B. King. Przeszkodą nie był nawet fakt, że pojedynek musiał być o 4 nad ranem miejscowego czasu, bo tylko wtedy kwalifikował się do emisji w najlepszej porze antenowej w USA.
Czy wiesz co mnie trapi?
Całość była bezprecedensowym sukcesem, po którym akcje promotora wzrosły niepomiernie. Pomogło w tym niewątpliwie sensacyjne zwycięstwo Alego, który rzeczywiście zarobił 5 milionów dolarów – nawet z małą górką. Ta kwota to ponad dwa razy więcej niż rekord. To także więcej niż w całej karierze zebrali wielcy z innych epok – Joe Louis i Rocky Marciano.
Eldorado nie trwa jednak wiecznie. O bezwzględnej naturze Kinga szybko przekonał się "Największy", który nie potrafił wybrać odpowiedniego momentu na zejście ze sceny. Zakończenie kariery ogłosił w 1979 roku, ale stawki rosły, a Ali zdążył już pokochać życie na najwyższym poziomie. Po namowach Kinga przyjął ofertę kolejnej mistrzowskiej walki, bo w ringu miał czekać na niego dawny sparingpartner, którego znał na wylot. Larry Holmes (35-0) po drodze stał się jednak światowej klasy pięściarzem, który miał w repertuarze wiele sztuczek kojarzonych z młodym Alim. Weteran nie powinien już wychodzić do ringu, bo mocno podupadł na zdrowiu.
"Tamtego wieczora był tykającą bombą zegarową. Mógł doświadczyć wszystkiego – od ataku sercu przez wylew do różnego rodzaju innych krwawień w głowie" – komentował po latach doktor Ferdie Pacheco, który przez lata nadzorował karierę mistrza. W 1977 roku próbował zmusić go do zakończenia kariery. Nie udało się, więc medyk uniósł się honorem i wypisał się z takiej zabawy.
King planował zorganizować walkę pokoleń w Rio de Janeiro – na słynnym stadionie Maracana. Jego macki nie sięgały jednak aż tak daleko, a pomysł zarzucono w obawie o stan murawy. Plan promotora był od początku do końca wyjątkowo makiaweliczny. Holmes był jednym z jego głównych klientów. Ali – choć często robili razem różne interesy – pozostawał niezależny. King potrzebował walki, która pomoże stworzyć wizerunek nowego mistrza na plecach legendy. Sytuacja była wyjątkowa z jeszcze jednego względu – tym razem ryzykował własnymi pieniędzmi.
"Don grał na Holmesie jak na wiolonczeli" – wspominał po latach Michael Katz. "Kiedy Frazier po raz pierwszy walczył z Alim to był mistrzem, ale to Ali miał większe nazwisko – więc podział puli był równy. Gdy Foreman walczył z Alim też był mistrzem, ale znów świat patrzył na Alego, więc podział był równy. Jednak kiedy Holmes wyszedł do ringu z Alim, to mimo że był mistrzem, dostał aż o 5 milionów mniej niż rywal. Zgadnijcie, gdzie wylądowały potem te pieniądze..." – komentował dziennikarz.
Inni byli bardziej dosadni. John Schulian w mocnych słowach opisał obrzydliwe z moralnego punktu widzenia działania promotora, który złożył dawnego przyjaciela na stosie, by potem jak najwięcej z niego wyjąć. Gdy Ali zdał sobie sprawę, że został oszukany, King przyniósł ciężko pobitemu weteranowi kwit, dzięki któremu milionowy dług "spłacił" kwotą 50 tysięcy dolarów. Podsunął go do podpisania, gdy pięściarz po walce nie wiedział co się dzieje. "Jestem przekonany, że King zamiast serca ma w piersi grudę węgla" – oceniał redaktor "Chicago Daily News".
Holmes wygrał po jednostronnej walce, a biznes bezwzględnego promotora rozkwitał. Kontrolował wydarzenia w wadze ciężkiej i wciąż pozbawiał podopiecznych milionów. Spróbował sił także w showbiznesie, organizując w 1984 roku trasę grupy Jacksons (dawniej Jackson 5), w skład której wszedł opromieniony indywidualnym sukcesem albumu "Thriller" młody Michael. Zespół zarobił ponad 30 milionów. King również nie ukrywał zadowolenia, choć pod koniec trasy w mocnych słowach skrytykował największą gwiazdę. Miał już taką pozycję, że mógł sobie na to pozwolić.
Co masz w kieszeni, King?
W kolejnych latach stawiał jednak na boks. Ze sceny zszedł rozgoryczony Holmes, ale pojawił się na niej młody Mike Tyson, który dla obrotnego promotora był klientem wręcz idealnym. Chciał się bić, a formalności go nie zajmowały – był ofiarą wymarzoną. King prowadził wtedy biznes z dużo większym rozmachem, ale wciąż umiejętnie skubał pięściarzy. Zmieniała się tylko skala. W 1998 roku będący już blisko końca kariery Tyson wszystko podliczył i zaczął domagać się od byłego współpracownika 100 milionów dolarów! King załatwił sprawę poza sądem, płacąc "tylko" 14 milionów.
To kolejny element modus operandi słynnego promotora. Wiedział, że młyny sprawiedliwości mielą wolno, a pięściarzom często zależy na czasie i jakichkolwiek pieniądzach. Nie mają czasu czekać na coś, co może nie nadejść – wolą dostać do ręki coś pewnego. Dlatego dogadywał się z nimi w inny sposób – spłacał jedynie część należności, a w zamian wymagał od nich, by podpisali zobowiązanie do milczenia na temat charakteru współpracy.
Czasami emocje brały jednak górę. W 2003 roku Tyson był już skończony w poważnym sporcie, ale King wciąż miał sposoby, by zarabiać na nim miliony. Wysłał po pięściarza prywatny samolot, ale ten podążał w kierunku autodestrukcji i po drodze raczył się narkotykami i alkoholem. Kiedy ujrzał Kinga, coś w nim pękło. Rzucił się na promotora i kopnął go w głowę. Można to uznać za chichot historii, bo w końcu to przecież kopniakami w czaszkę King odebrał w 1966 roku życie dłużnikowi. Teraz role się odwróciły – coraz częściej to on musiał spłacać innych.
Gdyby to było największym problemem związanym z jego działalnością w boksie, to pewnie nie byłoby najgorzej. Wielu promotorów sięgało w trudnych momentach po mniej lub bardziej kreatywną księgowość. King jednak sprawiał chwilami wrażenie kogoś, kto rzeczywiście zamiast serca ma grudę węgla. Lojalność? W jego słowniku takie słowo nie istniało.
W lutym 1995 roku przyleciał do Anglii z Geraldem McClellanem. Nowego klienta nazywał "mini Mikiem Tysonem" i z jego pomocą chciał wyczyścić liczną i dość mocną brytyjską scenę kategorii średniej i superśredniej. Faworyzowany przez gospodarzy Nigel Benn był skazywany na pożarcie, ale w ringu stało się coś niewytłumaczalnego. Amerykanin mógł skończyć pojedynek w pierwszej rundzie – po jednym z jego ciosów rywal wypadł z ringu. Zdążył wrócić i w sobie tylko znany sposób – często z pomocą fauli – zaczął przełamywać McClellana.
Szokujący epilog przyszedł w 10. rundzie, gdy Amerykanin został wyliczony. Po walce stracił przytomność i trafił do szpitala. Seria operacji uratowała mu życie, ale do dziś nie widzi, niedosłyszy i wymaga stałej opieki. King nie przejął się jego losem. "Widzieliście? Poddał się jak pies!" – powiedział sztabowi trenerskiemu już w szpitalu. Po walce nie przejmował się pokonanym – już kręcił się wokół Benna, któremu zaczął obiecywać złote góry.
Mieliśmy wiele skarg…
Z początkiem XXI wieku dominacja Kinga powoli zaczęła maleć. W boksie zaczął się przewrót – do tej pory głównym rozgrywającym był ten, który kontrolował królewską kategorię. Amerykanin po przejściu na emeryturę Lewisa i Tysona wciąż dominował, ale grał coraz słabszymi kartami. Chris Byrd, John Ruiz, Hasim Rahman i inni nie budzili już takich emocji. Nieoczekiwanie do tego stolika dołączył Andrzej Gołota, który dzięki nowemu promotorowi dostał w krótkim czasie aż trzy walki o mistrzostwo świata.
"King mógł wtedy wszystko. Ceną bycia z nim było jednak to, że Andrzej przestał zarabiać większe pieniądze. Miał te mistrzowskie walki, ale inkasował za nie dużo mniej niż wcześniej. Coś za coś" – tłumaczyła Mariola Gołota. Żona pięściarza – z zawodu prawniczka – zdążyła także poznać od środka podejście do kwestii formalnych promotorskiej legendy. Kontrakty były skonstruowane tak, że w pewnym momencie nie sposób było przesądzić na jakich warunkach jest ta współpraca.
W tamtym czasie King znów próbował grać va banque. Na horyzoncie pojawili się bracia Kliczko, a promotor obiecywał im kosmiczne pieniądze za stoczenie bratobójczej walki. Na to nie było jednak szans – na początku kariery dali słowo matce, że nigdy do tego nie dojdzie. Amerykanin cierpliwie nad nimi pracował. Zaprosił ich do posiadłości i był przekonany, że podpiszą z nim kontrakt. Odstawił przy tym jedyne w swoim rodzaju show. W pewnym momencie zaczął grać utwór Mozarta na fortepianie i robił to z niezwykłą wirtuozerią.
"Nie mogłem uwierzyć! A więc jest nie tylko promotorem, ale także artystą. Naprawdę człowiek wielu talentów! Kiedy podszedłem do fortepianu to zobaczyłem, że instrument gra sam, a King nic przy nim nie robi. Zrozumiałem, że Don jest oszustem. Nic z nim nie podpisaliśmy" – wspominał Witalij Kliczko. Negocjacyjną strategię promotora ciekawie przybliżył Lamon Brewster – ten sam, który w 2005 roku w walce o mistrzowski pas podczas gali organizowanej przez Kinga pokonał Andrzeja Gołotę.
"Widziałem to wiele razy. Miałem przyjaciół – dobrych pięściarzy – którzy podpisywali z nim umowy bez obecności prawników. Stawiał przed nimi górę pieniędzy – więcej niż widzieli kiedykolwiek w życiu. Mówił, że to jednorazowa oferta i że dostaną to wszystko za sam tylko podpis. Pięściarze podpisywali kontrakt bez czytania, oddając mu właściwie życie" – tłumaczył Brewster.
Emocje są żywe nawet po latach. W 2018 roku Mike Tyson zetknął się z Kingiem podczas spotkania Boxing Hall of Fame. Promotor przechodził obok pięściarza i klepnął go przyjacielsku, ale… został zbluzgany i oblany wodą. "Nie jesteśmy przyjaciółmi" – opowiadał potem dziennikarzom wzburzony bokser. Tyson prawdopodobnie stracił na współpracy z Kingiem najwięcej, ale zdarzali się pięściarze, którym promotor łamał kariery w bardziej bolesny sposób.
Witherspoon zarabiał grosze, a promotor skubał go na każdym kroku. Zabronił mu na przykład przygotowywać się w sali należącej do Muhammada Alego, który chciał jej użyczyć za darmo. Zamiast tego Tim miał trenować w siłowni Kinga, który codziennie kazał sobie płacić także za korzystanie z jego sprzętu. Stawki były oczywiście kosmiczne. W 1987 roku pięściarz podliczył, że promotor w kilka lat oszukał go na 25 milionów dolarów. Znów powtórzył się stary patent Kinga – dogadał się z poszkodowanym poza sądem płacąc zaledwie milion.
Na początku lat dziewięćdziesiątych wokół prężnego biznesmena zaczęło robić się gorąco. Przed senacką komisją zeznawał na temat znajomości i wspólnych interesów z Johnem Gottim – jednym z najbardziej znanych współczesnych mafiosów. Stopniowo jego środowiskowa pozycja zaczęła jednak tracić na znaczeniu. W XXI wieku nastał czas braci Kliczków. King przegrywał kolejne wojny o wpływy w wadze ciężkiej, a imperium kurczyło się z roku na rok.
Nie upadło jednak, bo pomimo mocno nadszarpniętej reputacji wciąż trafiają mu się nowi klienci. Jak to możliwe? Pięściarze kierują się różnymi pobudkami. Niektórym działa na wyobraźnię jednorazowa kwota, którą King płaci im za podpis pod niewolniczym często kontraktem. W podobne bagno wdepnął w ostatnich latach między innymi Vanes Martirosyan (36-4-1, 21 KO), który w 2018 roku nieoczekiwanie dostał szansę wielkiej walki z niepokonanym jeszcze Giennadijem Gołowkinem.
"Dostałem od Dona 300 tysięcy dolarów za podpis. Kiedy pojawiła się oferta walki, to usłyszałem, że musi odebrać część tego, co we mnie zainwestował. Umówiliśmy się na podział puli 50/50. Z 400 tysięcy dolarów dostałem może 160 tysięcy i musiałem jeszcze zapłacić podatek od tego, co zabrał mi King! Wszyscy ostrzegali, że to wąż, zły promotor i kupa gówna. Poszedłem do niego, bo naiwnie wierzyłem, że będę tą pierwszą osobą, której będzie potrafił pomóc" – tłumaczył w lutym 2019 roku Martirosyan.
Od 2016 roku walczył tylko raz – właśnie z Gołowkinem. To kolejny charakterystyczny element działań Kinga, który nie dba o regularne starty podopiecznych. Stara się polować na okazje. Kiedy Eddie Hearn szukał rywala na amerykański debiut Anthony'ego Joshuy po dopingowej wpadce Jarrella Millera, pierwszy telefon odebrał właśnie od Kinga. Zapewniał, że ma gotowego pięściarza – Trevora Bryana (20-0, 14 KO), który ostatnich dwóch latach miał tylko jeden występ.
Promotor w ostatnich latach zatrzymał też karierę Bermane'a Stiverne'a (25-4-1, 21 KO) – byłego mistrza świata wagi ciężkiej. Od utraty pasa w styczniu 2015 roku pięściarz stoczył zaledwie trzy pojedynki, z których wygrał jeden. W 2019 roku sprawę o oszustwo zgłosił do sądu także Amir Imam (21-2, 18 KO) – były pretendent do mistrzowskiego tytułu w kategorii superlekkiej. Widać w tym pewien uniwersalny i powtarzalny wzór – od dawna nikt nie wyszedł na współpracy z Kingiem dobrze. Dlatego tym trudniej zrozumieć, czemu będący o krok od walki o pas Ilunga Makabu (26-2, 24 KO) związał się z nim niedawno kontraktem.
Wiadomo, że rywalem pochodzącego z Kongo pięściarza ma być Michał Cieślak (19-0, 13 KO) i na tym pewne informacje się kończą. Pojedynek pierwotnie miał dojść do skutku 18 stycznia. Potem pojawiła się data 25 stycznia, a ostatnio zaczęło się mówić o kolejnym przełożeniu. Na kilkanaście dni przed walką nie wiadomo nawet, w którym dokładnie miejscu w Kinszasie miałoby do niej dojść.
Na początku stycznia King zgłosił protest. Nazwał się jedynym promotorem Makabu i stwierdził, że rozmowy były bez jego wiedzy. Federacja WBC rozkłada ręce i próbuje rozwiać wątpliwości podczas spotkań ostatniej szansy, ale znając upór promotora jednego można być pewnym – sportowe i finansowe dobro zawodnika będzie na ostatnim miejscu. Szkoda tylko, że rykoszetem dostaje Michał Cieślak.
Jak historia zapamięta Kinga? Pewnych zasług odebrać mu nie sposób. Choć doprowadził do historycznych walk, to sporo działań miało charakter właściwie mafijny. Złamał wiele karier, ale w środowisku wciąż cieszy się estymą. Im dłużej nie ma go na pierwszych stronach, tym częściej bywa wspominany jako pocieszna postać, a nie diaboliczny manipulator. "Ciężko było go nie kochać" – komentował niedawno w mediach społecznościowych dobroduszny George Foreman. Boks ma jednak z Donem Kingiem problem – dla obrazu dyscypliny nie jest dobrze, gdy najbardziej charakterystycznym promotorem w historii jest certyfikowany oszust.
KACPER BARTOSIAK
*śródtytuły pochodzą z piosenki T.Love – King