Rekordowe 116 lat w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii. Tylko dwa pobyty w drugiej lidze w ciągu 142 lat istnienia. I ciągłe pukanie do ścisłej czołówki w lidze. Pukanie, którego nikt nie słyszy, a drzwi pozostają zamknięte. Everton w erze Premier League od lat czeka na swoją szansę, która raz za razem pozostaje niewykorzystana.
Jeden z brytyjskich publicystów sportowych scharakteryzował kibicowanie Evertonowi jako "krótkie chwile nadziei oraz chwały i niekończące się maratony rozpaczy", zaś sytuację klubu nazwał "ciągłym, nieubłaganym nieszczęściem codziennego życia zamkniętym w drużynie piłkarskiej". Trudno znaleźć zespół, który miałby takiego pecha, ale i tak nie chciał sprzyjać szczęściu. Nabijający się często mówią, że Everton to stan umysłu. Czasem należy się z tym zgodzić. Jak inaczej można wytłumaczyć porażkę w derbach z Liverpoolem w sezonie 2018/2019 po świetnym meczu i koszmarnym błędzie bramkarza – reprezentanta Anglii w ostatniej sekundzie spotkania?
Mieszanka braku szczęścia, problemów z koncentracją i nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności towarzyszy The Toffees od dawna. I zwykle gdy wydaje się, że jest już po, objawy wracają ze zdwojoną siłą. Gdy ligowa czołówka miała zadyszkę w sezonie 2015/2016, potrafiło wykorzystać to Leicester City. I w tym sezonie Lisy wdrapały się do "Top 4", wykorzystując okres przebudowy w Chelsea i fatalną dyspozycję Manchesteru United i Arsenalu. A Everton, który od lat – z małymi wyjątkami – jest najrówniejszym zespołem spoza "Top 6" ponownie utknął w blokach startowych.
W ciągu ostatnich dziesięciu sezonów The Toffees tylko dwa razy zakończyli rozgrywki poza dziesiątką i tylko dwa razy w czołowej szóstce. Ambicje klubu są coraz większe, zwłaszcza po zakupie większościowego pakietu akcji przez irańskiego multimilionera, Farhada Moshiriego. Na razie jednak trudno im sprostać. A przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka.
Przyczyna 1: transfery
Nil satis nisi optimum – tak brzmi motto Evertonu. "Nic co nie jest najlepsze, nie jest wystarczająco dobre". Motto to w obecnych czasach zupełnie nie pasuje do poczynań drugiej z drużyn z miasta Beatlesów. Podczas gdy czerwona część Liverpoolu powoli myśli o świętowaniu pierwszego tytułu mistrzowskiego w erze Premier League, kibice klubu z Goodison Park powoli mogą uznawać kolejny sezon za zmarnowany. A boli on jeszcze bardziej, gdy w tym samym mieście wielkie triumfy święcą rywale zza miedzy.
Aspiracje Evertonu są jasne – awans na stałe do Top 6, z widokiem na Top 4. Jak na razie The Toffees są tylko w czołowej czwórce ekip, które wydają najwięcej pieniędzy na transfery. Transfery, które w dużej mierze nie zbliżają do realizacji wytyczonych przed nią celów.
Everton jest na szesnastym miejscu wśród europejskich klubów pod względem wydatków na transfery w latach 2010-2019. I jedynym w czołówce, który nie zbliżył się do zdobycia jakiegokolwiek trofeum. Choć trudno w to uwierzyć, od ostatniego Pucharu Anglii zdobytego przez Everton w 1995 roku, działacze klubu wydali ponad 800 milionów funtów na transfery. A to tylko oficjalnie potwierdzone kwoty. Przy niektórych zakupach cena nowych nabytków nigdy nie została ogłoszona, co może sugerować, że łączna kwota jest jeszcze wyższa. Do niej dochodzą także ewentualne bonusy za występy. W rubrykach wydatków coraz bliżej magicznej granicy miliarda funtów. A efektów brak.
Transfery Evertonu w ostatnich 25 latach można podzielić na trzy grupy – dobre, nijakie i fatalne. Tylko letnie okienko w sezonie 2007/2008 można uznać za majstersztyk. Wówczas na Goodison Park sprowadzeni zostali trzej zawodnicy, którzy przez lata stanowili o sile klubu. Byli to Tim Howard, Phil Jagielka oraz nadal występujący w Evertonie Leighton Baines, rozgrywający prawdopodobnie swój ostatni sezon w karierze. Za trójkę przyszłych kapitanów zespołu zapłacono raptem piętnaście milionów funtów. I były to najlepiej wydane pieniądze w historii transferów The Toffees w XXI wieku. Dość powiedzieć, że w tym samym okienku żaden z powyższych graczy nie był najdroższym zakupem.
To miano przypadło Yakubu Ayegbeniemu – Nigeryjczykowi, który w mieście Beatelsów dobrze sprawował się tylko przez sezon. Od jego czasów w linii ataku szukano zwłaszcza wysokich i silnych napastników, którzy charakteryzują się dobrą dynamiką. Jedynym, który na lata zapewnił odpowiednią siłę rażenia był Romelu Lukaku. Po jego odejściu żaden z następców nie zapewnił odpowiedniego komfortu szkoleniowcom. Wielką nadzieją był Cenk Tosun, wypożyczony bez żalu do Crystal Palace. Ściągnięty za 16 milionów funtów Oumar Niasse okazał się zupełną porażką i grywa w klubowych rezerwach. Sandro Ramirez jest wypożyczony do Realu Valladolid, w którym sobie nie radzi. Poza Tosunem, który był gwiazdą Besiktasu, pozostali gracze dopiero aspirowali do miana solidnych napastników. Jak to leciało? Nic co nie jest najlepsze, nie jest wystarczająco dobre?
W przypadku napastników sezon 2019/2020 przynosi małą nadzieję. Jej promykiem jest Dominic Calvert-Lewin, który po raz pierwszy zanotował dwucyfrową liczbę goli w sezonie. Moise’a Keana nie należy skreślać, choć początek sezonu miał fatalny, a kulminacją była "wędka", jaką dostał od tymczasowego szkoleniowca, Duncana Fergusona w meczu z Manchesterem United. Włoch wszedł na boisko w drugiej połowie, by jeszcze przed końcem meczu plac gry opuścić. Nastolatek, który nie nauczył się jeszcze mówić po angielsku nie zrozumiał poleceń trenera i zamiast na prawej stronie boiska, grał na lewej, a zamiast utrzymywać się przy piłce, próbował szybkich rozegrań, które przynosiły zagrożenie, ale pod bramką The Toffees. Ot, typowy Everton – zrobić wszystko na opak.
Transferów napastników nie da się ocenić wyżej niż na dostateczny z minusem. O takiej nocie marzyliby sprowadzeni środkowi pomocnicy. Gylfi Sigurdsson pozyskany za rekordowe 45 milionów funtów świetnie dogrywa piłkę, potrafi pięknie uderzyć z dystansu, lecz w defensywie nie ma z niego dużo pożytku. Przed sezonem do klubu dołączył też Fabian Delph. Na konferencji powitalnej mówił o wielkości klubu. Już po drugim meczu w granatowo-białych barwach zmienił zdanie.
Fabian Delph becomes my all-time favourite Everton player by shouting “everyone is fucking shit” after Bournemouth scored their 3rd.
— Sam (@SamAIex) September 16, 2019
pic.twitter.com/Xq09LhizU4
Seamus Coleman. Sprowadzony za 60 tysięcy funtów obrońca, transferowa bomba Davida Moyesa. Pytały o niego Manchester United i Chelsea, on był wierny Evertonowi, choć wybijał się ponad jego poziom. W meczu reprezentacji Irlandii brutalnie sfaulował go Neil Taylor. Złamana noga w dwóch miejscach. Rok przerwy. Powrót do formy częściowy.
James McCarthy. Pechowiec nad pechowców. Waleczny defensywny pomocnik w styczniu 2018 roku wrócił po serii kontuzji kolana i uda, które wykluczyły go z gry na sezon. Wrócił, by po czterech meczach złamać nogę, wybijając piłkę spod nóg napastnika West Bromwich, Solomona Rondona. Po rekonwalescencji został oddany do Crystal Palace. Gra ogony.
W końcu – Andre Gomes. Portugalczyk, który na wypożyczeniu z Barcelony wniósł do drugiej linii Evertonu spokój i polot w rozegraniu akcji. Wykupiony przed sezonem za duże pieniądze z miejsca stał się kluczowym piłkarzem. W starciu z Tottenhamem Heung-Min Son popchnął go na Serge’a Auriera tak niefortunnie, że noga Portugalczyka wpadła pod rozpędzonego Iworyjczyka i przekręciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Kruchy psychicznie piłkarz powoli wraca do treningów. Kibice obawiają się, czy będzie w stanie nadal grać na sto procent w bardzo stykowej lidze angielskiej.
Nie ma szczęścia @Everton do poważnych kontuzji swoich zawodników. Gdy dobrze grał James McCarthy - złamana noga. Gdy Seamus Coleman był królem prawej obrony - złamana noga. Teraz wyrastający ponad przeciętność Andre Gomes - złamana noga. Klątwa.
— Jakub Pobożniak (@JPobozniak) November 3, 2019
Za część niepowodzeń odpowiadają nieudane transfery. Jednak zawodników wkomponowują do drużyny trenerzy – i to im należy się kilka oddzielnych akapitów. Pierwsza dekada XXI wieku w Evertonie była erą Davida Moyesa. Szkot na swym stołku ostał się jedenaście lat. I zostałby zapewne dłużej, gdyby nie przyjął oferty Manchesteru United.
Moyes objął zespół w końcówce sezonu 2001/2002, zastępując na stanowisku Waltera Smitha. I już pierwszy pełny sezon wlał w serca kibiców nadzieję. Pałętający się wcześniej w dolnej części tabeli Everton zajął wówczas siódme miejsce. Potem pojawiła się wpadka – 17. lokata – lecz sezon później po raz pierwszy od lat The Toffees znaleźli się czołowej czwórce i grali w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Pech chciał, że w losowaniu trafili na Villarreal, z którym w pierwszym meczu przegrał u siebie. W drugim przy stanie 1:1 w swym ostatnim spotkaniu w karierze sędzia Pierluigi Collina nie podyktował rzutu karnego za faul na Marcusie Bencie, a w końcowych minutach uznał kontrowersyjnego gola Diego Forlana. Od tego czasu Everton nigdy nie grał już w eliminacjach Ligi Mistrzów. Za czasów Davida Moyesa były to za wysokie progi. Choć Szkot przy Goodison Park uchodził za synonim solidności i stabilności.
Od sezonu 2006/2007 do 2012/2013 The Toffees ani razu nie zakończyli rozgrywek poniżej siódmego miejsca, za każdym razem zdobywając grubo ponad pięćdziesiąt punktów. Brakowało jednak przełomu, wdrapania się do czołowej czwórki, zamiast przypatrywania się możniejszym od siebie i czekaniem na ich ewentualne potknięcia. Po odejściu Davida Moyesa działacze klubu chcieli zrobić krok do przodu i zatrudnili Roberto Martineza, który sezon wcześniej zdobył Puchar Anglii ze słabiutkim Wigan. Liczono na awans sportowy – i taki się pojawił. Na chwilę. Everton zajął piąte miejsce z największą liczbą punktów od lat. Było ich aż 72. Rok później już tylko 47. Bo stylu gry The Toffees nauczyli się rywale. A transferów nie było.
Przed sezonem 2014/2015 Everton wykupił tylko Romelu Lukaku z Chelsea. Do tego doszli dwaj weterani – Gareth Barry i Samuel Eto'o. To było za mało, by utrzymać się w czołówce ligi. Gorzej spisywała się też starzejąca się obrona z Bainesem i Jagielką na czele. W najlepszych rozgrywkach pod wodzą Martineza The Toffees stracili 39 goli, rok później było ich 50, zaś w następnym aż 55. Pogarszająca się gra drużyny przyniosła efekt w postaci zakończenia współpracy z Hiszpanem i pozyskanie Ronalda Koemana, który przychodził niemalże z łatką cudotwórcy. Liczne koszulki z podobizną byłego świetnego obrońcy pojawiały się w klubowym sklepie. Niektóre można znaleźć do dziś – z tym, że przecenione do minimalnych wartości.
Holender otwarcie miał niezłe, lecz pobyt na Goodison zakończył na początku swojego drugiego sezonu. Zakończył w strefie spadkowej. Mina zrezygnowanego Koemana w ostatnich spotkaniach w roli menedżera dała się zapamiętać fanom z niebieskiej części Liverpoolu.
Koeman sam był sobie winny. Z transferów, które zaordynował przed sezonem 2016/2017 wypalił tylko Idrissa Gueye, zaś roztrwonienie 50 milionów funtów ze sprzedaży Johna Stonesa na Yannicka Bolasie, Morgana Schneiderlina i Ashleya Williamsa okazało się fatalną decyzją. Po siódmym miejscu apetyty włodarzy były jeszcze większe, większe stały się też możliwości Evertonu na rynku transferowym. W jednym okienku klub wydał 180 milionów funtów, by po dziewięciu meczach sezonu być w strefie spadkowej, a w Lidze Europy tracić punkty z Apollonem Limassol u siebie.
Wkomponowanie do zespołu Gylfiego Sigurdssona i Davy'ego Klaasena – dwóch graczy o bardzo podobnej charakterystyce, przerosło możliwości Koemana. Islandczyk w klubie się ostał, o Holendrze mało kto pamięta. Z kolei nowi skrzydłowi – Nikola Vlasić i Ademola Lookman niemal w ogóle nie dostawali szans, co ostatecznie doprowadziło do odejścia młodzieżowych reprezentantów Chorwacji i Anglii. Pierwszy jest dziś wiodącą postacią w CSKA Moskwa, drugi liczył na większą karierę w RB Lipsk. Ale wejście do klubu miał naprawdę obiecujące.
Koemana do końca sezonu zastąpił Sam Allardyce – i sama nominacja zaskoczyła fanów The Toffees. Siermiężny futbol zapewnił Evertonowi spokojne utrzymanie, ba, zapewnił ósme miejsce, ale noty za styl były bardzo niskie, a opinie o byłym selekcjonerze reprezentacji Anglii bardzo złe. Z Big Samem trudno było o krok naprzód, o który chodziło władzom Evertonu. Gdyby Allardyce nazywał się "Allardici", szansę pewnie by dostał – bo jedyną zaletą kolejnego z trenerów, Marco Silvy, było obcobrzmiące nazwisko. I przekonanie Richarlisona do przejścia na Goodison Park.
Portugalczyk był szkoleniowcem "jednej miny" – ni to uśmiechniętej, ni smutnej. Po prostu trwał przy linii bocznej – elegancki, uczesany, lecz nijaki. I nijaki też był futbol The Toffees za jego kadencji. Kadencji, której jedyny pozytywny okres przypadał na koniec poprzedniego sezonu. Ale tylko na własnym boisku. Od 6 lutego i porażki z Manchesterem City 0:2 Everton nie przegrał ani jednego meczu, ba, nie stracił u siebie bramki. Problem w tym, że na wyjeździe nie sprostał między innymi walczącym o utrzymanie piłkarzom Fulham, Newcastle i Watfordu.
Niezależnie od wyniku spotkania, każdy z pomeczowych wywiadów Marco Silvy był taki sam. W zasadzie dziennikarze angielskich gazet mogli przygotowywać go już wcześniej. "Jestem zadowolony z postawy zawodników" – niemal zawsze mówił Portugalczyk, którego śmiało można nazwać jednym z bardziej przereklamowanych trenerów w Premier League. Spadek z Hull, średnie pół sezonu w Watfordzie, ledwo wywalczone ósme miejsce z Evertonem w sezonie 2018/2019 przy kadrowym potencjale na więcej oraz dwadzieścia oczek w piętnastu meczach obecnych rozgrywek – nie brzmi to porywająco. Średnia 1,41 punktu była gorszą od średniej Allardyce’a, Koemana i Martineza. Liczono, że to Silva wzniesie klub na wyżyny – tylko na jakiej podstawie? Przecież "nic co nie jest najlepsze, nie jest wystarczająco dobre". A Silva nie dał wcześniej podstaw, by uważać go za wystarczająco dobrego.
Portugalczyk nie tylko zostawił klub tuż nad kreską – zostawił też rozbitą szatnię, w której piłkarze niezbyt wierzyli w swoje możliwości. Zawodnikom The Toffees potrzebny był zastrzyk pasji i adrenaliny. I tu po raz pierwszy od dawna pomogły władze klubu, powierzając rolę tymczasowego menedżera Duncanowi Fergusonowi. Szkot, były napastnik Evertonu, nie słynął z pięknych goli, lecz z zaangażowania i oddania na boisku. Czasem wręcz brutalnej walki o piłkę, nierzadko zakończonej kartkami. Do dziś wychowanek Dundee United dzierży rekord pod względem czerwonych kartek w Premier League. I to nie tylko wśród napastników.
W krótkim czasie po przegranych derbach z Liverpoolem (2:5) Ferguson nie mógł wiele zmienić. Odbudował jednak zawodników mentalnie. Pod jego wodzą Everton wygrał z Chelsea 3:1, zremisował z Manchesterem United 1:1 i z Arsenalem 0:0. Po pierwszym z tych spotkań Szkot szalał z radości na ławce rezerwowych. I był to obrazek niespotykany od czasów Davida Moyesa. Późniejsi trenerzy należeli do grona zdecydowanie bardziej statecznych.
💪 | Us today. Us tonight.
— Everton (@Everton) December 7, 2019
Duncan Ferguson: Evertonian. 💙 pic.twitter.com/nPxaXkI032
Wiadomo było, że Ferguson jak na razie nie zostanie głównym szkoleniowcem. Władze za bardzo obawiały się kazusu Manchesteru United. Gdy Ole Gunnar Solskjaer pełnił rolę chwilowego opiekuna klubu, Czerwone Diabły grały jak natchnione. Gdy został pełnoprawną "jedynką", wszystko przestało funkcjonować. Działacze Evertonu potrzebowały dużego nazwiska, nawet kosztem przepłacenia. Wszystko po to, by udobruchać fanów, którzy inaczej popatrzyliby na trenera na dorobku, a szkoleniowca z dorobkiem. Z jednym wyjątkiem – gdy do posady menedżera The Toffees przymierzano Unaia Emery’ego kibice pukali się w czoło. I to mimo dziewięciu pucharów, jakie w karierze trenerskiej wzniósł w górę Bask.
Nieświadomie pomocną dłoń Evertonowi wyciągnął właściciel Napoli, Aurelio de Laurentiis, który zwolnił kandydata spełniającego wymagane kryteria. Braku sukcesów nie da zarzucić się trzykrotnemu zdobywcy Ligi Mistrzów, mistrzowi Włoch, Francji, Niemiec i Anglii. Braku doświadczenia tym bardziej. Różnica w przypadku poprzednich klubów trenowanych przez Włocha była jedna – w momencie ich obejmowania już stanowiły o sile ligi i europejskiego futbolu. Everton dopiero chce taki być. Everton chce dopiero wyjść poza ramy solidności. Pomóc ma w tym rozum Ancelottiego i serce Duncana Fergusona, który został w jego sztabie.
Klasowy trener potrzebuje do tego klasowej drużyny – wszak "nic co nie jest najlepsze, nie jest wystarczająco dobre".
Zalążki są. W obecnej kadrze klubu znajduje się wielu piłkarzy gwarantujących jakość. Zwykle pozostaje jednak jakieś ale. Jordan Pickford – pierwszy bramkarz reprezentacji Anglii, lecz ze zdolnością do zawalania najważniejszych meczów, znany też z niezbyt sportowego trybu życia. Obrońcy Lucas Digne i Yerry Mina z przeszłością w Barcelonie. Paradoksalnie lepsi... pod bramką rywala niż swoją. Richarlison i Moise Kean – dwie melodie przyszłości, które zapewne grałyby jeszcze lepiej, gdyby nauczyły się angielskiego i wiedziały, jak mają grać. Gylfi Sigurdsson – kapitalny rozgrywający, lecz bardziej pasujący do zmierzchłych czasów futbolu, gdy nie każdy musiał się wracać. Gdyby z tych zawodników wyplenić wady, mogliby oni stanowić o sile Evertonu nie tylko w czołowej dziesiątce ligi, lecz co najmniej w czołowej szóstce. A kibice The Toffees w końcu mieliby dłuższe serie chwały niż smutku.
Stagnacja w solidności – tak można podsumować ostatnie kilkanaście lat Evertonu. I to niezależnie od nakładów na transfery, niezależnie od sprowadzanych menedżerów. Zawsze czegoś brakowało. Nigdy – parafrazując Jerzego Brzęczka – coś nie przeskoczyło i klub nie stał się jednym z najlepszych na świecie. Carlo Ancelotti bez wątpienia potrzebuje czasu, a ocenę Włochu będzie można wystawić dopiero po w pełni przepracowanym sezonie. Porażka z rezerwami The Reds i stracone w dziecinny sposób punkty z Newcastle pokazują, że przed utytułowanym menedżerem jeszcze wiele do zrobienia.
Demony, które za nic mają sobie motto "Nil satis nisi optimum" jeszcze unoszą się nad piłkarzami The Toffees a kibicowanie dziewięciokrotnemu mistrzowi Anglii czasem wciąż przypomina syndrom sztokholmski. Klątwy są jednak od tego żeby je przełamywać. I przykładu Everton nie musi szukać daleko. Wystarczy niecała mila. Właśnie tyle dzieli Goodison Park od stadionu Liverpoolu.