| Czytelnia VIP

Reportaż. Rasizm i porwania. Cagliari Calcio chce do Europy

Sulley Muntari, Carabinieri i Gigi Riva (fot. Getty Images)
Sulley Muntari, Carabinieri i Gigi Riva (fot. Getty Images)

Pobili przed sezonem rekord transferowy, gdy do klubu wróciła była gwiazda – Radja Nainggolan. Choć zespół ostatnimi czasy przeżywał trudne chwile w Serie A, był jedną z rewelacji rozgrywek. Po raz pierwszy od ponad dwóch dekad miał szansę awansować do europejskich pucharów. To mogło być idealnym uczczeniem tegorocznego stulecia, ale również początkiem zmian i wyplenienia rasizmu z sardyńskich stadionów.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Na wyspie jest sporo drużyn piłkarskich, ale wszyscy kibicują tej największej. Od Alghero, przez Olbię, aż po Oristano. Liczy się tylko Cagliari Calcio. Reprezentuje nas – Sardyńczyków – na kontynencie – powiedział z dumą Marco, popijając piwo z kufla.

Podróżując po wyspie miłość do piłki nożnej jest prawie niezauważalna. Optyka zmienia się dopiero po wjeździe do stolicy. Trasa z centrum Cagliari na największą plażę w mieście – Poetto – prowadzi przez ruchliwą arterię. Jej główna droga, nazwana tak samo jak plaża, rozciąga się od wjazdu do mariny jachtowej, aż po węzeł dający początek jedynej autostradzie na Sardynii. Tam zmienia nazwę. Nie jest już viale del Poetto. Staje się aleją – po sardyńsku arburadą – mistrzów Włoch sezonu 1969/70. Znajdujące się na niej rondo pełni rolę nie tylko drogową. Zyskuje wymiar symboliczny. Oprócz ulic, kojarzy również epoki. Pozwala dotrzeć na każdy z trzech znajdujących się w promieniu kilometra stadionów piłkarskich. Prowadzi na most nad kanałem Palma, łączący historyczny obiekt Amsicora, na którym Cagliari zdobywało jedyny tytuł z zamkniętym blisko trzy lata temu Stadio Sant'Elia i najnowszą, tymczasową Sardegna Arena.

Stadio Sant'Elena (fot. Getty Images)
Stadio Sant'Elena (fot. Getty Images)

Zjednoczone południe

Quartu Sant'Elena mieści się cztery mile (ponad sześć kilometrów) od stolicy wyspy. Nazwę zawdzięcza właśnie tej odległości (quartu po łacinie oznacza cztery). Jest trzecim największym miastem Sardynii.

To w nim Marco prowadzi hotel i restaurację. Choć niewielki kompleks znajduje się tuż przy drodze łączącej Cagliari z Villasimiusiem, łatwo go ominąć. Szczególnie w nocy. Gdy już się tam trafi, nie sposób jednak przegapić gospodarza. Jest mężczyzną zbliżającym się do sześćdziesiątki. Otwartym i ciekawskim. Przemieszczającym się od stolika do stolika. Sprawdzającym, czy wszystko smakuje.

Chodzi po sali z lampką wina w dłoni, licząc na kontakt wzrokowy z którymś z klientów. Gdy zauważa "ofiarę", atakuje bez namysłu. Uśmiecha się podejrzanie, usypiając czujność. Po chwili osiąga cel. Zaczyna przesłuchanie. Chce wiedzieć, jak nazywają się goście. Skąd przyjechali na Sardynię i gdzie się zatrzymali. Jak się im podoba i – przede wszystkim – jak oceniają lokal. Gdy dowiaduje się wszystkiego, przechodzi do kolejnego ataku. Przez chwilę doradza, co zobaczyć i gdzie warto się jeszcze wybrać, by po chwili zmienić front i strzelić kolejną serią pytań. Tym razem bardziej szczegółowych. Gdy trafi na podatny grunt, przystawia krzesełko, przekreślając plan kolacji we dwoje.

Jeszcze chętniej odpowiada na pytania. Bez skrępowania opowiada o życiorysie, wspominając młodzieńcze lata. Nie tylko na wyspie. Marco dobrze mówi po angielsku. Przez lata mieszkał w Rzymie, gdzie posiadł tę umiejętność. Studiował i pracował jako psycholog, co mogłoby tłumaczyć niepohamowaną ciekawość.

Po latach wrócił na rodzimą Sardynię, by otworzyć hotel i restaurację. Praktykę kliniczną kontynuuje dzięki… klientom. Zazwyczaj wykorzystuje moment tuż przed podaniem posiłku, gdy goście raczą się winem. Później odchodzi, wyszukując kolejnych rozmówców. Czasem zostaje jednak na dłużej, sprowokowany jakąś odpowiedzią bądź pytaniem.

Pavel? Jak Pavel Nedved? Ten z Juventusu? – zapytał. Dostrzegając aprobatę uśmiechnął się od ucha do ucha. Chciał powiedzieć coś więcej, lecz piłkarski wątek przerwał mu kelner. Danie główne spłoszyło właściciela, który oddalił się, życząc smacznego.

Quartu Sant'Elena (fot. Getty Images)
Quartu Sant'Elena (fot. Getty Images)

Gdy tylko zauważył, że posiłek już zjedzony, nie wahał się podejść ponownie. Tym razem nie z lampką wina, a z kuflem i trzema kieliszkami. Dotychczasowe opowieści o wyspie momentalnie zmieniły się w melancholijne powroty do przeszłości. Głównie tej sportowej. Piłka nożna zdominowała dyskusję... A właściwie monolog.

Gdy Cagliari zdobywało tytuł byłem bardzo młody. Jak każdy na podwórku chciałem być wtedy Gigi Rivą. Nie pamiętam jednak spotkań i wyników z tamtych lat. Znam tylko nazwiska bohaterów, którzy dali Sardynii jedyne mistrzostwo – rozpoczął opowieść.

Gdy zacząłem się bardziej interesować piłką, Cagliari nie było jeszcze tak mocne. To nie był ten skład. W połowie lat 70. spadło z ligi. Wróciło do niej na chwilę, by na początku następnej dekady znów być w Serie B. Ich spadek zbiegł się z moim wyjazdem do Rzymu – dodał.

Byłem chłopakiem z południa, którego zespół znalazł się na zapleczu krajowej piłki. Musiałem znaleźć alternatywę. Choć AS Roma praktycznie co roku biła się o scudetto, nie zacząłem jej kibicować. Nie wybrałem też Juventusu. Jedyną alternatywą dla Cagliari było Napoli – podsumował.

Pamiętam Bońka z Romy. Był dobry, ale w tamtych czasach we Włoszech była tylko jedna gwiazda. Diego Armando Maradona. Nikt nie mógł się z nim równać. To najlepszy piłkarz jakiego widziałem – powiedział. Na pytanie o Enzo Francescolego, urugwajskiego zawodnika Cagliari z lat dziewięćdziesiątych tylko machnął ręką. – Daj spokój, Diego i długo, długo nikt – skończył.

Moje studia i praca w Rzymie zbiegła się akurat z najlepszym okresem klubu. Napoli sięgnęło po dwa mistrzowskie tytuły, miażdżąc konkurencję. Choć to pierwsze scudetto było przełomowe, ja o wiele chętniej wspominam drugi triumf. Wtedy do Maradony i Careki dołączył młody chłopak z Sardynii. Wtedy nie tylko ja, ale i cała wyspa im kibicowała. Drużyna z południa znów była mistrzem Włoch. I to z naszym człowiekiem w składzie – skończył, dając się pochłonąć nostalgii.

Rombo di Tuono

Dzięki Napoli północne Włochy przypomniały sobie, że na południu też jest życie. I że tam też potrafią grać w piłkę. Od ostatniego i jedynego do tej pory triumfu drużyny z tej części kraju minęło już bowiem ćwierćwiecze.

Ówczesny sukces był jednak jeszcze bardziej przełomowy. Cagliari Calcio z sezonu 1969/70 zadziwiło Włochy. Po raz pierwszy w historii po scudetto sięgnął nie tylko klub z Południa, ale i spoza kontynentalnych Włoch. Najlepszym zespołem kraju była drużyna, która na co dzień grała na wyspie.

Sardynia była wówczas częstym obiektem drwin mieszkańców północnej części kraju. Według nich żyli tam tylko pasterze i kryminaliści. Wyspa słynęła bowiem z wypasu owiec, a przez długi okres pełniła rolę kolonii karnej. Kontynentalnym stereotypom sprzyjał również fakt, że była zacofana technologicznie, a Sardyńczycy często wyjeżdżali za chlebem do większych miast.

Utarte poglądy powielał młody Luigi Riva, chłopak wychowany na północy, tuż przy granicy ze Szwajcarią. – Sardynia była dla mnie jak Afryka. Wyspa, na którą zsyłają ludzi tylko po to, by ich ukarać – twierdził tuż przed transferem do Cagliari.

Choć pochodził z bogatszego regionu, był w stanie zrozumieć miejscową ludność. W młodym wieku stracił ojca, trafił do rygorystycznej katolickiej szkoły z internatem. – Nienawidziłem tego miejsca. Zmuszali nas do modlitwy. Dopiero po niej dostawaliśmy chleb. Poniżano nas tylko dlatego, że byliśmy biedni. Uciekałem stamtąd kilka razy – opisywał przeszłość Riva.

Musiał się szybko usamodzielnić. Zaczął pracę w fabryce wind, każdą wolną chwilę wykorzystując na grę w piłkę. Dobrymi występami w lokalnym klubie, Laveno Mombello, zwrócił na siebie uwagę zespołu z Serie C. Trafił do Legnano, gdzie również nie zagrzał miejsca. Po jednym sezonie zainteresowało się nim Cagliari.

Dziewiętnastolatek pełen obaw trafił na Sardynię. Klub z najwyższej klasy rozgrywkowej zapłacił ogromną sumę, jak za tak młodego zawodnika. Riva od początku zmagał się więc nie tylko z trudną aklimatyzacją, ale i presją wydanych na niego 37 milionów lirów.

Luigi "Gigi" Riva w barwach Cagliari (fot. Getty Images)
Luigi "Gigi" Riva w barwach Cagliari (fot. Getty Images)

Poradził sobie nad wyraz dobrze. Odnalazł się w środowisku, które podobnie jak on, mierzyło się z trudnym losem. Choć nie miał żadnych rodzinnych związków z wyspą, szybko znalazł wspólny język z mieszkańcami.

Poza wspólnymi doświadczeniami jeszcze lepiej cementowały strzelane gole. Wysoki, silny i majestatyczny napastnik z każdym miesiącem stawał się coraz większym idolem. Rewolucjonizował też wyspę. Zamieszkujący odległe miejscowości zmuszeni byli do kupna radioodbiorników. Tylko po to, by słuchać relacji z meczów Cagliari.

To grało bowiem kapitalnie. Głównie dzięki Rivie. Ten, dzięki mocnym strzałom lewą nogą, zyskał przydomek: Rombo di Tuono. Mianem "Grzmota" po raz pierwszy określił go admirator jego talentu, wybitny dziennikarz Gianni Brera. Kopnięcia Luigiego, nazywanego głównie Gigim były tak mocne, że podczas treningów strzeleckich podstawowy bramkarz zespołu dawał się wykazać zmiennikowi. Piłka osiągała taką prędkość, że Riva złamał rękę chłopcu stojącemu tuż za bramką.

Był pierwszym piłkarzem na wyspie, któremu brakowało równie dobrych towarzyszy. Szczególnie po triumfie w mistrzostwach Europy w 1968 roku, kiedy to Riva był kluczowym zawodnikiem Italii. W drugim meczu finałowym z Jugosławią zdobył pierwszą bramkę. Wynik meczu ustalił Pietro Anastasi i Włosi po raz pierwszy w historii triumfowali na Starym Kontynencie.

Reprezentacja Włoch na mundialu w 1970 roku (fot. Getty Images)
Reprezentacja Włoch na mundialu w 1970 roku (fot. Getty Images)

Napastnikiem Cagliari zaczęły interesować się więc możniejsze drużyny. Z Juventusem na czele. Choć Riva nie był skory do przeprowadzki, klub z Sardynii postanowił działać. Ściągnął dwóch kolegów z mistrzowskiego składu Azzurich – bramkarza Enrico Albertosiego oraz gracza Interu Mediolan Angelo Domenghiniego.

Te wzmocnienia uczyniły klub z wyspy jednym z mocniejszych w stawce. W zespole zostali bowiem atakujący Riva i Brazylijczyk Nene oraz obrońcy Pierluigi Cera i Communardo Niccolai. Pieczę nad zespołem sprawował Manilo Scopigno, zwany "Filozofem".

Jego zespół grał efektowną piłkę, przypominającą futbol totalny. Cera, Nene i Greatti tworzyli monolit w środku pola, a za grę obronną odpowiadał blok zarządzany przez Niccolaego. Środkowemu obrońcy nie przeszkadzał fakt, że przez wielu uznawany był za specjalistę od... goli samobójczych. Może nie strzelał ich wiele, ale zazwyczaj robił to niezwykle efektownie, zaskakując Albertosiego.

Błędy podbramkowe nie wpłynęły jednak na przyjaźń panów. Bramkarz i obrońca wspólny język znajdowali poza boiskiem, racząc się whisky przy partyjce pokera. Znakomicie współpracowali jednak i na nim. Choć Niccolai czasem podnosił ciśnienie kibicom, zazwyczaj był pewnym punktem drużyny. Zespół z Sardynii w sezonie 1969/70 stracił zaledwie 11 bramek.

Zdobył aż 42, a 21 z nich zawdzięczał Rivie. Ten został królem strzelców mistrzowskiego sezonu, zakładając przy okazji koronę władcy wyspy. Był nie do ruszenia. – Riva jest dla Sardynii kimś wiecznym, legendą, niemalże obiektem kultu – uważa Vito Biolchini, dziennikarz z Cagliari.

Grał kapitalnie, zasługując na wszelkie pochwały. – Riva prezentował futbol poetycki. Jest poetą piłki – pisał o nim włoski pisarz i reżyser Pier Paolo Pasolini. Postawny napastnik określił nowe standardy gry na tej pozycji.

To on był największą gwiazdą mistrzowskiego zespołu. Figurki z podobizną przystojnego napastnika wyprzedawały się na pniu. Popularność wykorzystywał również poza boiskiem. Zarzucano mu wiele romansów, w tym ten najgłośniejszy z żoną sardyńskiego biznesmena oraz matką 8-letniego chłopca, Gianną Tofanari. Po latach urodziła Rivie jeszcze dwójkę dzieci.

Jego oddanie Cagliari wpłynęło też na rozwój wyspy. Jej mieszkańcy znaleźli idola, z którym mogli się utożsamiać. Dostrzegli, że żyjąc na Sardynii nie muszą czuć się gorsi od Włochów z półwyspu. Tym bardziej, że Riva rokrocznie odrzucał oferty największych z północy. W szczytowym momencie Juventus chciał wymienić go za sześciu piłkarzy. Gigi pozostał jednak nieugięty.

Tytułem mistrzowskim spiął wszystkie osiągnięcia, jednocząc przy tym wyspę. Przed decydującym meczem z Bari na Stadio Amsicora zgromadził się niepoliczalny tłum. Kibice miejsca zajmowali już o 11. Legenda głosi, że dwóm aresztowanym na stadionie zbiegom pozwolono pozostać na meczu. Tyle że w kajdankach.

12 kwietnia 1970 roku, dzięki wygranej 2:0, Cagliari sięgnęło po pierwsze i jedyne do tej pory scudetto. – Zwycięstwo w Serie A symbolizuje przyłączenie Sardynii do Włoch – pisał wówczas Brera. Rozentuzjazmowani fani urządzili symboliczne pogrzeby klubom z północy, a w Olbii złapali trzech fanów Juventusu, zmuszając ich do noszenia koszulek nowego mistrza. Członkowie zwycięskiej drużyny podsumowali triumf wiele mówiącym zdaniem – jedno mistrzostwo tutaj, równa się dziesięciu gdzie indziej.

MaraZola

Chłopak pamiętał o bohaterach minionej epoki. Choć urodził się pod koniec lat sześćdziesiątych, o zwycięskim zespole Cagliari słyszał tylko z opowieści. Był za młody, by wspominać boje na Amsicorze.

Za jego czasów zespół grał już bowiem na nowym obiekcie, Stadio Sant'Elia, oddanym tuż przed występami w europejskich pucharach. On też chciał tam kiedyś zagrać. Tym bardziej, że ze sportem związany był od dziecka. Ojciec prowadził sportowy bar w małym górskim miasteczku, Olienie. Miał też amatorski klub piłkarski.

Choć chłopak dorastał w sportowym otoczeniu, nie mógł myśleć tylko o futbolu. Triumf drużyny Rivy tylko na chwilę poprawił obraz Sardynii w oczach kontynentalnych Włoch. Lata siedemdziesiąte stopniowo zaczęły psuć tę reputację.

Rozpoczęła się wówczas kolejna fala "anonima sarda" – porwań dla okupu. Wyrażenie stworzone przez włoskich dziennikarzy nawiązywało do anonimowości sprawców. Ci nie należeli bowiem do zorganizowanych grup przestępczych. Na Sardynii nie działała mafia – Cosa Nostra, Ndrangheta czy Camorra. Sprawcami byli pojedynczy bandyci, liczący na szybki zarobek. Korzystali z faktu, że druga co do wielkości wyspa na Morzu Śródziemnym stawała się pożądaną oazą wakacyjną. Najbardziej zagrożeni porwaniami byli więc turyści i bogaci mieszkańcy.

*

W sierpniu 1972 roku sześciu włamywaczy weszło do domu doktora Vincenzo Loddo w miasteczku Lanusei. Intruzów zauważyła żona, która krzykiem poderwała resztę domowników. Bandyci stracili zimną krew, rozpoczynając strzelaninę. Śmierć poniosło pięć osób – doktor, jego żona, brat i siostrzeniec, a także jeden z włamywaczy.

Siedem lat później doszło do dwóch głośnych porwań. W lipcu 1979 roku na plaży Rena Bianca w Olbii uprowadzone zostały Luigia i Cristina Cinque. Matka i córka pochodzące z Mediolanu były zakładniczkami przez osiemdziesiąt dni. Wypuszczono je po otrzymaniu okupu w wysokości 550 milionów lirów.

Identycznej kwoty zażądano za dwie najbardziej znane ofiary uprowadzeń. W sierpniu tego samego roku w ręce porywaczy wpadli Fabrizio De Andre oraz Dori Ghezzi. Włoską parę piosenkarzy skuto i przetrzymywano w namiocie przez 107 dni.

*

Fabrizio De Andre i Dori Ghezzi (fot. Getty Images)
Fabrizio De Andre i Dori Ghezzi (fot. Getty Images)

Chłopak dojrzewał w pełni świadom otaczającego go świata. Wychowywał się w Olienie, z której pochodził jeden z najsłynniejszych sardyńskich przestępców. Giovanni Corbeddu Salis, nazywany też "Robin Hoodem z Sardynii" żył ponad prawem pod koniec dziewiętnastego wieku.

Gianfranco, bo tak miał na imię, interesował się jednak czymś innym. Chciał grać w piłkę, choć niewielu w niego wierzyło. Nie brakowało mu talentu, ale… wzrostu. W wieku szesnastu lat mierzył zaledwie półtora metra. Nie przeszkodziło mu to jednak zadebiutować w drużynie ojca.

Co więcej, grał w jej barwach na tyle dobrze, że dwa lata później trafił do Serie C2. Miał już wtedy szesnaście centymetrów więcej. Podpisał kontrakt z lokalnym klubem Nuorese. Nim zadomowił się w nim na dobre, zespół zaczął tonąć w ligowej tabeli. Zmierzał prosto do ligi okręgowej. Zaczynał się rok 1985.

**

Już na jego początku Sardynią wstrząsnęło porwanie na niespotykaną dotąd skalę. 17 stycznia z rodzimego miasteczka Gianfranco, Olieny, uprowadzono lokalnego biznesmena, Tonino Caggiariego. Szarpaninę pomiędzy szefem a bandytami usłyszał pracownik magazynu, który niezwłocznie powiadomił nie tylko policję i carabinierich, ale zwołał również pospolite ruszenie.

Sąsiedzi ruszyli w pogoń za fiatem 128, którym porywacze próbowali wywieźć przedsiębiorcę poza miasto. Służby rozpoczęły blokadę dróg. Rozeznani w terenie mieszkańcy szybko odnaleźli miejsce, w którym zatrzymali się przestępcy. Niezwłocznie poinformowali o tym policję.

Dzień później śledczy podążyli śladami prowadzącymi do wąwozu. Podczas przeszukania terenu usłyszeli strzały. Zapędzeni w ślepy zaułek bandyci otworzyli ogień do bezbronnych wolontariuszy poszukujących Caggiariego.

Zagrożeni porywacze wypuścili jednak biznesmena. Ten byłby dla nich tylko balastem utrudniającym ucieczkę. Przejęli go ostrzelani wcześniej pasterze i odprowadzili bezpiecznie w stronę policji.

Za uciekinierami ruszył jednak pościg. Bandyci, kierujący się w stronę wzgórza Supramonte, zaczęli ostrzeliwać policję. Ta odpowiedziała ogniem. Po pierwszej wymianie zginął pierwszy zbieg Giuseppe Mesina. Kule dosięgły również nadinspektora Vincenzo Marongiu, który zmarł ugodzony dwoma pociskami w klatkę piersiową. Oprócz niego ranni zostali dwaj inni śledczy.

Dalsza konfrontacja przybrała rozmiary konfliktu zbrojnego. Z rąk uciekinierów w kierunku policji poleciały granaty. Służby miały jednak przewagę liczebną. Szybko dopadły zbiegów, pozbawiając ich życia.

Ciała porywaczy zostały wrzucone na ciężarówki i przewiezione – w asyście policji na sygnałach – głównymi ulicami miasta. Ostentacyjny przejazd spotkał się ze sporą krytyką, oskarżającą służby o traktowanie zmarłych jak trofeów myśliwskich.

Sytuacja sprowokowała sardyńskiego dziennikarza, Paolo Pilloncę i włoskiego piosenkarza, Piero Marrasa, do napisania piosenki upamiętniającej te wydarzenia. Jej słowa odnoszą się szczególnie do "parady policji na sygnałach, prezentującej ciała mężczyzn jak skóry dzika".

Oliena i widok na górę Supramonte (fot. Getty Images)
Oliena i widok na górę Supramonte (fot. Getty Images)

Następny rok był lepszy nie tylko dla wyspy, ale i dla Gianfranco. Ten lepiej odnalazł się na niższym szczeblu rozgrywkowym, zwracając na siebie uwagę innego klubu z Sardynii – Torres. Przeniósł się tam, wracając na poziom Serie C2.

Przez trzy kolejne sezony stanowił o sile zespołu, awansując z nim szczebel wyżej. Choć doceniano jego umiejętności, wątpiono, czy dostanie się na kontynent. Wątpliwe warunki fizyczne wydawały się go dyskredytować.

Filigranowy atakujący na szansę musiał czekać dość długo. Awans sportowy osiągnął dopiero w wieku 24 lat. Na jednym z meczów Serie C1 zauważył go – pracujący wówczas dla Napoli – Luciano Moggi. Natychmiast poznał się na talencie, ściągając go w 1989 roku na Stadio San Paolo.

Gianfranco Zola wszedł do szatni wicemistrza Włoch jako anonimowy zawodnik z trzeciej ligi. Szybko przypadł jednak do gustu hersztowi neapolitańskiej bandy, Diego Maradonie. Bynajmniej nie dzięki umiejętnościom. – W końcu ściągnęliście kogoś mniejszego ode mnie – żartował z postury Zoli.

Oprócz mikrego wzrostu nowy gracz Napoli wyróżniał się techniką. Spodobał się Maradonie na tyle, że zostawali po treningach dopracowując rzuty wolne do perfekcji.

Praca przynosiła efekty. W 1990 roku Napoli z argentyńskim mistrzem i jego sardyńskim uczniem sięgnęło po ostatnie jak do tej pory mistrzostwo Włoch. Rok później Diego zaczął zjazd po równi pochyłej. Oddał numer dziesięć Zoli, przyznając – on będzie lepszy ode mnie. Niedługo później w jego krwi wykryto kokainę. To był początek końca.

A zarazem idealna szansa Zoli, by wyjść z cienia Diego. Sardyńczyk potwierdził klasę, osiągając z Napoli czwarte miejsce w lidze. Nie wykrzesał jednak tyle siły, by zdobyć kolejny tytuł dla klubu.

Gianfranco Zola i Diego Maradona (fot. Getty Images)
Gianfranco Zola i Diego Maradona (fot. Getty Images)

Po kilku latach trafił do Parmy, gdzie początkowo odgrywał kluczową rolę. Nie spełnił jednak oczekiwań. Podobnie jak w kadrze, w której określono go mianem pechowca. Był bowiem członkiem przegranej reprezentacji z 1994 roku, a dwa lata później, podczas finałów Euro w Anglii przestrzelił rzut karny w meczu z Niemcami. Włochy odpadły po fazie grupowej.

Choć Zolę z Wyspami Brytyjskimi łączyły jak najgorsze wspomnienia, to właśnie tam odnalazł życiową formę. I został żywą legendą Premier League. Gdy tylko Carlo Ancelotti zrezygnował z jego usług w Parmie, momentalnie zgłosił się po niego Ruud Gullit, który ściągnął go do Chelsea.

W 2003 roku, po blisko trzystu występach w barwach The Blues, wrócił do domu. Oparł się rosyjskiej gotówce Romana Abramowicza, chcąc pomóc Cagliari. Dołączył do ukochanego zespołu, którego nie miał okazji reprezentować. W wieku 37 lat awansował z nim do Serie A.

Tam potwierdził niezaprzeczalną klasę. W 37 meczach Cagliari strzelił trzynaście goli. Ikoniczne było trafienie z Juventusem, kiedy to w ostatniej minucie wyrównał na 1:1. Po sezonie zakończył karierę, twierdząc, że w końcu znajdzie czas na rzeczy, które odkładał od tak dawna.

Gianfranco Zola w walce o piłkę (fot. Getty Images)
Gianfranco Zola w walce o piłkę (fot. Getty Images)

Jubileusz

Tuż przed rozpoczęciem sezonu 2019/20 podobna refleksja naszła innego byłego gracza Cagliari. Radja Nainggolan stanął przed trudnym wyborem – kontynuować karierę na najwyższym światowym poziomie, czy poświęcić się dla najbliższej mu osoby. Wybrał słusznie.

Wiedział, że przygoda z Interem Mediolan dobiega końca. Klub wypychał go ze składu, licząc na jakikolwiek zarobek. Chętnych na zakup Belga nie brakowało. Wydawało się, że będzie jednym z najgorętszych kąsków na rynku transferowym.

Życie napisało jednak inny scenariusz. Pochodząca z Sardynii żona Nainggolana, Claudia, ogłosiła w lipcu, że choruje na raka i czeka ją pierwsza chemioterapia. Wypychany z Mediolanu mąż nie zastanawiał się nad wyborem nowego miejsca pracy.

Wrócił do Cagliari, chcąc by małżonka była jak najbliżej bliskich. On również chciał być z nią w tym trudnym czasie. Skorzystał z dobrych relacji transferowych pomiędzy klubami, dołączając do zespołu z Sardegna Arena na zasadzie wypożyczenia.

Radja Nainggolan po powrocie do Cagliari (fot. Getty Images)
Radja Nainggolan po powrocie do Cagliari (fot. Getty Images)

Wypełnił sporą lukę w środku pomocy powstałą po odejściu Nicolo Barelli, właśnie do Interu. Oprócz Nainggolana do stolicy Sardynii zawitali inni gracze, pozwalający myśleć o czymś więcej, niż utrzymanie.

Choć przed sezonem Cagliari pozbyło się największej postaci, dobrze wykorzystało środki. Pobiło rekord transferowy, sprowadzając Urugwajczyka Nahitana Nandeza. Środek pola zabezpieczyło również jego krajanem, Christianem Olivą. Za jednym zamachem nie tylko wzmocniło newralgiczne pozycje, ale i przypomniało kibicom szalone lata dziewięćdziesiąte.

Wtedy to, po udanym dla Urugwaju mundialu we Włoszech, klub z Sardynii zainteresował się usługami jego reprezentantów. Tuż po zakończeniu mistrzostw kupił trzech z nich. Na Stadio Sant'Elia trafili Enzo Francescoli, Daniel Fonseca i Jose Oscar Herrera.

Odnaleźli się na wyspie, potwierdzając wysokie umiejętności. Wyróżniali się też typową dla piłkarzy z tego kraju walecznością. Mentalność "garra charrua" była konieczna w corocznej walce o utrzymanie.

Ich dobre występy otworzyły drzwi kolejnym zawodnikom z Urugwaju. Od 1990 aż do dziś w barwach Cagliari zagrało ich dwudziestu. Byli wśród nich chociażby Fabian O'Neill i Dario Silva. Dwukrotnie szkoleniowcem zespołu zostawał także Oscar Washington Tabarez.

Enzo Francescoli i Oscar Washington Tabarez (fot. Getty Images)
Enzo Francescoli i Oscar Washington Tabarez (fot. Getty Images)

Ostatnimi graczami z tego kraju nie byli bynajmniej Nandez i Oliva. W zimowym okienku transferowym dołączył do nich pomocnik PSV Eindhoven, Gaston Pereiro. Sardyńczycy bardziej aktywni byli jednak w letniej przerwie między sezonami.

Oprócz wspomnianych Urugwajczyków skład wzmocnili wtedy Alberto Cerri i Marko Rog. Wypożyczeni zostali także Robin Olsen, Luca Pellegrini i Giovanni Simeone. Do drużyny dołączył również Polak, Sebastian Walukiewicz. Kontrakt z klubem z Sardynii podpisał już w styczniu 2019 roku, ale oficjalnie przeniósł się dopiero po sezonie.

Znam nie tylko Bońka. Kojarzę jeszcze Deynę i Tomaszewskiego. Pamiętam mundial 74 i bramkę Deyny z Włochami... zaraz wracam – powiedział Marco, by za chwilę być z powrotem. Wrócił z – do połowy pełną – butelką polskiej wódki. Nie polewał, mówił, że dostał ją od przyjaciół i otwiera tylko na specjalne okazje.

Nie zabraknie ich w 2020 roku. Ofensywa transferowa rozpoczęła się przecież nie bez przyczyny. 30 maja Cagliari będzie świętować setną rocznicę powstania klubu.

Kiedy wiązałem się z Cagliari, słyszałem o planach klubu. Wszystko ma związek ze stuleciem, które przypada na 2020 rok. Szkoda, że przez koronawirusa wszystko stało się z tygodnia na tydzień tak mało ważne. Władze tak bardzo chciały uczcić jubileusz występem w europejskich pucharach. Zdecydowano się na pozyskanie Nainggolana i Marko Roga. Zainwestowano w zatrudnienie Nahitana Nandeza i Giovanniego Simeone. Wszyscy, którzy latem trafili do klubu, są wzmocnieniami. Mamy zespół, który śmiało może walczyć o występ w Lidze Europy – mówił w wywiadzie z TVPSPORT.PL Walukiewicz.

To właśnie europejskie puchary były nadrzędnym celem zespołu. Cagliari grało w nich zaledwie trzy razy. Dwukrotnie w latach siedemdziesiątych i raz w latach dziewięćdziesiątych. Podczas ostatniej przygody doszło nawet do półfinału Pucharu UEFA, w którym musiało uznać wyższość Interu Mediolan.

Pecora nera (Czarna owca)

Cagliari też jest piękne... tylko dużo w nim złych ludzi – zareagował szybko Marco, odpowiadając na zarzuty, że na Sardynii są ładniejsze miejsca, niż stolica.

Dostrzegał jej urok, lecz nie zaślepiał go lokalny patriotyzm. Przyznał, że po mieście kręci się coraz więcej szemranych typów. Bo choć Cagliari leży na południu, to jest centrum wyspy. Jej największym ośrodkiem, z kontynentalną infrastrukturą.

To tam załatwia się większość spraw administracyjnych i urzędowych. To tam ciągną też tysiące uchodźców, szukających szansy na nowe życie. W 2016 roku Cagliari zostało sparaliżowane przez protesty imigrantów z Somalii i Erytrei, którzy całymi dniami blokowali ulice. – Jest zakładnikiem nielegalnych imigrantów – przyznał wówczas lokalny polityk, Daniele Caruso.

Stolicę Sardynii od Afryki dzieli bowiem w linii prostej zaledwie 225 km drogą morską. By oficjalnie dostać się na Czarny Ląd trzeba jednak popłynąć na Sycylię. Prom do Tunisu odpływa z Trapani. Przemytnicy z łatwością omijają tę trasę, kierując się wprost na Sardynię.

Port w Cagliari jest miejscem docelowym. Dla przeszmuglowanych klientów pierwszą lokalizacją w mieście jest Piazza del Carmine. Setki młodych mężczyzn gromadzą się w okolicach dworca głównego. Odpoczywają po trudnej przeprawie, dyskutując w podgrupach.

Przystań jachtowa w Cagliari (fot. Getty Images)
Przystań jachtowa w Cagliari (fot. Getty Images)

W jednej z nich stoją ci z Afryki Północnej, wyróżniający się karnacją. W drugiej, z oddali, słychać język francuski. W trzeciej angielski. Nie spotkania towarzyskie są głównym celem wielogodzinnego przesiadywania pod dworcem. Piazza del Carmine jest jednym z niewielu miejsc w Cagliari, gdzie bez problemu można skorzystać z darmowego WiFi.

Większość ze świeżo przybyłych trzyma telefon komórkowy, rozmawiając z najbliższymi przez przednią kamerę. Niektórzy kręcą się w kółko, pokazując rodzinie, gdzie się znajdują. Są wśród rodaków, więc czują się bezpiecznie. Na razie świętują, że są w Europie. Jeszcze nie wiedzą, jak dostaną się na kontynent. Wydaje im się, że najtrudniejsze za nimi.

Część z nich szuka pracy. Niektórzy zajmują się handlem obnośnym, inni chodzą od restauracji do restauracji, licząc na angaż w gastronomii. Nie zawsze się udaje. Dlatego często parają się prostszymi zajęciami – wywozem śmieci lub sprzątaniem ulic.

Gdy Cagliari wydaje im się za małe, ruszają dalej. Najczęściej do leżącej niedaleko Quartu Sant'Eleny. Jadąc autobusem z jej przedmieść w kierunku Cagliari można poczuć się bardziej jak w Lagos, niż we Włoszech. Biały najczęściej jest tylko kierowca. Tłumy zmierzają do pracy, zazwyczaj z wielkimi torbami, wypchanymi plażowymi akcesoriami.

Nie wszyscy potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Problemy z aklimatyzacją w nowym otoczeniu skłaniają ich do łamania prawa. Trafiają na celownik mafijnych rekruterów.

Nie lokalnych, a nigeryjskich. Na Sardynii nie istniała bowiem zorganizowana przestępczość, którą można określić mianem mafijnej. Bandyci zrzeszali się zazwyczaj w mniejsze grupy lub działali na własną rękę. Jak rewolwerowcy ze spaghetti westernów, kręconych przecież na tej wyspie.

Choć porwania, jak za czasów Zoli, były codziennością, Sardynia wolna była od mafii. Do czasu. Kryzys migracyjny wpłynął na działających na wyspie afrykańskich przestępców. Zasilił szeregi ich grup nowymi kadetami. Nie mającymi skrupułów.

Cagliari też jest piękne... tylko dużo w nim złych ludzi

Marco

Nigeryjczycy z gangu Black Axe zajmują się handlem narkotykami, przemytem ludzi oraz całkowicie kontrolują prostytucję. Podobnie jak członkowie japońskiej Yakuzy, czy latynoamerykańskiej Mary Salvatruchy przynależność do grupy podkreślają tatuażami. Zazwyczaj w kształcie czarnego kota.

Zyskują coraz większy posłuch we Włoszech. Współpracują z największymi klanami – Camorrą, Cosa Nostrą i 'Ndranghetą. Umacniają swoją pozycję, siejąc popłoch na sardyńskich ulicach.

To z kolei nie podoba się mieszkańcom. Kryzys migracyjny i rosnąca przestępczość na wyspie wpływa na nastroje społeczne. Tak często znajdujące ujścia na Sardegna Arena.

Wróg zazwyczaj jest jeden. Obcy, nieznany i sprawiający kłopoty. Tak jak przez całą historię wyspy. Od jej początków Sardyńczycy musieli zmagać się z najeźdźcami. Z tego powodu tereny przybrzeżne okala pas fortyfikacji, a w strategicznych miejscach powstały "nuragi" – kamienne wieże obserwacyjne.

Symboliczna jest również flaga Sardynii. Cztery głowy Maurów przepasane białą opaską mają oznaczać triumf nad muzułmańskim najeźdźcą. W oryginalnej, używanej obecnie wersji, czarne twarze skierowane są w prawą stronę, a bandaże zawiązane są na ich czołach. Do 1999 roku flaga wyglądała inaczej. Głowy zwrócone były w lewo, a opaski zasłaniały im oczy.

Wycofany symbol wykorzystywany jest dziś przez sardyńskich nacjonalistów. Z łatwością dostrzec go można na stadionie Cagliari. To tam mieszkańcy wyspy dają upust emocjom. Często nieprzystającym do europejskich standardów.

Flaga Sardynii na trybunach podczas meczu Cagliari (fot. Getty Images)
Flaga Sardynii na trybunach podczas meczu Cagliari (fot. Getty Images)

Tylko w ostatnich latach ofiarami rasistowskich ataków byli Sulley Muntari, Blaise Matiuidi, Moise Kean czy Romelu Lukaku. Na łatwe życie nie mógł liczyć nawet idol Cagliari, David Suazo. – Trudno powiedzieć, by po piętnastu latach coś się zmieniło. Trzeba podjąć zdecydowane działania – mówił niedawno na antenie radia Radiolinia były napastnik reprezentacji Hondurasu.

Problemem przez długie lata nie był tylko rasizm, ale także stadionowa agresja. W 2002 roku kibic Cagliari przeskoczył przez płot okalający boisko tylko po to, by zaatakować bramkarza rywali. Emanuele Manitta z Messiny został uderzony tak mocno, że plac gry opuszczał na noszach. Trafił do szpitala na obserwację. Kibic uciekł, zniknając w tłumie. Policja złapała go dopiero kilka dni później. A ukochany zespół przegrał mecz walkowerem.

Ostatnie rasistowskie ekscesy na Sardegna Arena nie spotkały się z tak stanowczą reakcją władz. Cagliari nie zostało ukarane w żaden sposób, a sprawę zamieciono pod dywan. Co więcej, kibiców z Sardynii bronili Leonardo Bonucci oraz fani Interu Mediolan.

Piłkarz Juventusu uznał, że młodszy kolega z zespołu sprowokował fanów radością po strzelonym golu. Zagorzali kibice Interu, zasiadający na trybunie "Curva Nord", zarzucili Lukaku, że nie zrozumiał przekazu. Ich zdaniem nie chodziło o dyskryminację na tle rasowym, a tylko chęć sportowego zdeprymowania napastnika.

Z problemem rasizmu zmaga się nie tylko Sardynia, ale i cała Italia. To Cagliari w ostatnich latach jest jednak często punktem zapalnym. To na obiektach lokalnej drużyny usłyszeć można okrzyki imitujące odgłosy małp, skierowane do czarnoskórych.

Cagliari. Przekaz gwiazd reprezentacji Włoch przed meczem z Rosją (fot. Getty Images)
Cagliari. Przekaz gwiazd reprezentacji Włoch przed meczem z Rosją (fot. Getty Images)

Tuż przed setnymi urodzinami klubu Sardynia znów staje przed trudnym wyzwaniem. Po raz kolejny w historii będzie musiała udowodnić, że gdzieś pasuje. Choć mistrzostwo w czasach Rivy pozwoliło uznać wyspę za część Włoch, to teraz postawa boiskowa już nie wystarczy.

Do zmian potrzeba chęci, których z pewnością nie brakuje prezesowi klubu. Tommaso Giulini wraz z lokalną fundacją zapoczątkował inicjatywę "Curva Futura". Sektor jednej z trybun Sardegna Arena ma być zajmowany wyłącznie przez dzieci. To one mają pokazać nowy model kibicowania na Sardynii. Pozytywne przyśpiewki wspierające zespół mają zastąpić doping uderzający w przeciwnika. Raczkujący projekt ma szansę zmienić obraz trybun.

Tym bardziej, że najmłodszym nie można zarzucić braku lokalnego patriotyzmu. Na ulicach miast częściej można dostrzec chłopców w koszulkach z charakterystycznym numerem "25" i nazwiskiem Marco Sau, niż w trykotach postaci światowej piłki.

"Curva Futura" (fot. Getty Images)
"Curva Futura" (fot. Getty Images)

Sardynia potrafi to zrobić. Przez lata zmagała się z plagą porwań, którą udało się powstrzymać. Teraz staje przed innym wyzwaniami, które z pewnością też zdoła przezwyciężyć. Musi wygrać, jak cały świat, walkę z koronawirusem. Musi również zmierzyć się z lokalnymi demonami i okiełznać obecny na trybunach rasizm.

Czas ma znaczenie. Cagliari obchodzi w tym roku setną rocznicę powstania. Zespół niedługo przeniesie się na nowy stadion – powstający w miejscu Stadio Sant'Elia – Cagliari Arena. Nowoczesnego obiektu z 72-pokojowym hotelem i basenem na dachu skierowanym w stronę morza zazdrościć będą najmożniejsze zespoły Starego Kontynentu. Pytanie tylko, czy będą chciały na niego przyjeżdżać.

Paweł Smoliński

Bibliografia:

John Foot – Calcio

Najnowsze
"Polski psychopata kontra gruziński sadysta. Brzmi fajnie!"
tylko u nas
"Polski psychopata kontra gruziński sadysta. Brzmi fajnie!"
Mateusz Fudala
Mateusz Fudala
| Boks 
Aleksander Bereżewski (PAP/Darek Delmanowicz)
Sportowy wieczór (23.05.2025)
Sportowy wieczór (23.05.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
Sportowy wieczór (23.05.2025)
| Sportowy wieczór 
Balski: nie można wyjść jak do tańca z gwiazdami [WIDEO]
(fot. TVP)
Balski: nie można wyjść jak do tańca z gwiazdami [WIDEO]
| Boks 
Włodarczyk: zasłona dymna? Pomidor! [WIDEO]
(fot. TVP)
Włodarczyk: zasłona dymna? Pomidor! [WIDEO]
| Boks 
Bereżewski: podobno mój rywal to "sadysta" [WIDEO]
(fot. TVP)
Bereżewski: podobno mój rywal to "sadysta" [WIDEO]
| Boks 
"Diablo" i Balski pokazali się kibicom [WIDEO]
(fot. TVP)
"Diablo" i Balski pokazali się kibicom [WIDEO]
| Boks 
PLB: Golden Team Nowy Sącz – RKB Wisłok 1995 Rzeszów [ZAPIS]
Golden Team Nowy Sącz – RKB Wisłok 1995 Rzeszów. Polska Liga Boksu, 4. kolejka. Transmisja online na żywo w TVP Sport (23.05.2025)
PLB: Golden Team Nowy Sącz – RKB Wisłok 1995 Rzeszów [ZAPIS]
| Boks 
Do góry