Jugosławia prowadzi 2:1, ale gramy coraz lepiej. W czwartym secie jest już 23:17 dla Polski i tie-break wydaje się być pewny… Kwalifikacje olimpijskie siatkarzy sprzed dwóch dekad przeszły do historii przede wszystkim za sprawą tego meczu.
Przeżywamy okres naporu… archiwów sportowych. Dzięki kwarantannie możemy na spokojnie przypomnieć sobie najważniejsze wydarzenia. No, może nie zawsze tak na spokojnie…
Do takich, które mimo upływu lat wciąż mogą podnieść ciśnienie, należy z pewnością spotkanie Polska – Jugosławia. Stawką – dla polskich siatkarzy – było wejście do finału europejskiego turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk olimpijskich w Sydney. Zorganizowanego na początku stycznia 2000 roku w katowickim "Spodku".
– Walczyliśmy bardzo mocno o prawo organizacji tego turnieju, przede wszystkim z Bułgarami, bo wiedzieliśmy, że to dla nas jedyna szansa na walkę o igrzyska – podkreśla ówczesny sekretarz generalny PZPS, Janusz Biesiada, który pełnił też funkcję dyrektora turnieju. Zagrało w nim sześć drużyn: oprócz gospodarzy cztery najwyżej klasyfikowane w rankingu drużyny z Europy, które nie wywalczyły wcześniej awansu: Jugosławia, Holandia, Bułgaria i Czechy, a stawkę uzupełniał zwycięzca kontynentalnych preeliminacji, Łotwa.
Jako gospodarze mogliśmy "ustawić" sobie układ spotkań, więc rozpoczęliśmy od teoretycznie najłatwiejszego przeciwnika. I już on sprawił nam nie lada problemy. Przegrywaliśmy z Łotwą 1:2, ale na szczęście dwa kolejne sety należały do naszych siatkarzy. Po odniesionym z dużym trudem zwycięstwie nastroje nie były jednak najlepsze. Potem przyszło spotkanie z Bułgarią, przegrane 1:3, i zrobiło się już bardzo, ale to bardzo nerwowo…
– Od początku turnieju, a nawet jeszcze przed jego rozpoczęciem, czułem niesamowitą presję. Przede wszystkim ze strony osób reprezentujących sponsora kadry. Oczekiwali oni od nas awansu, nie zważając zupełnie na czysto sportową ocenę szans – wspomina trener biało-czerwonych, Ireneusz Mazur. – Jeden z tych przedstawicieli zakomunikował mi po porażce z Bułgarią, że firma Polkomtel ma już dosyć i wycofuje się ze współpracy. Nie był to bynajmniej element psychologicznego nacisku, choć ostatecznie operator sieci komórkowej pozostał, aż do dziś, sponsorem polskiej siatkówki. A przyparci do muru gospodarze wygrali, po 3:1, dwa kolejne mecze: z Czechami oraz aktualnym mistrzem olimpijskim, Holandią.
– Dziennie rozgrywane były po trzy spotkania. Na wcześniejsze, bez Polski, zapraszaliśmy grupy młodzieży. Przed meczem z Holendrami zgodziłem się, by ci dodatkowi kibice pozostali na trybunach. Do dziś nie wiem, jak się udało wszystkich zmieścić. W Spodku zasiadło wówczas bodaj 15 tysięcy widzów – Janusz Biesiada wciąż ma w pamięci tamten wieczór. Nie tylko on. – To było coś wspaniałego, niepowtarzalnego – ożywia się Ireneusz Mazur – niesieni dopingiem nadkompletu kibiców pokonaliśmy jedną z najlepszych drużyn na świecie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś choćby w części porównywalnego, a przecież miałem już wtedy za sobą wiele lat grania – dodaje Marian Kardas, który po bardzo długiej przerwie powrócił do kadry.
Mazurowi polecił go Waldemar Wspaniały. Skutecznie. 38-letni przyjmujący Eintrachtu Mendig, zbierający doskonałe recenzje w Bundeslidze, otrzymał powołanie. A w przedturniejowych sparingach z Kanadą zaprezentował się na tyle dobrze, że "wygryzł" ze składu młodszego o 16 lat Krzysztofa Ignaczaka. – Miałem za sobą występy w mistrzostwach świata i Europy, ale perspektywa gry na igrzyskach była dla mnie olbrzymią motywacją. Tym większą, że koło nosa przeszedł mi wyjazd w 1984 roku do Los Angeles. Z wiadomych względów – wspomina Kardas.
Po zwycięstwie nad Holandią nie było czasu na świętowanie. Następnego dnia czekała nas konfrontacja z Jugosławią. Wicemistrzowie świata byli pewni awansu do finału. My musieliśmy wygrać. Po dwóch pierwszy setach nic na to nie wskazywało, ale od trzeciej partii w naszych siatkarzy wstąpił nowy duch. I wszystko wskazywało na to, że o losach spotkania rozstrzygnie tie-break. Niestety…
– Gdy w końcówce czwartego seta traciliśmy seryjnie punkty chciałem przede wszystkim wprowadzić do ataku Pawła Papkego – opowiada trener Mazur. – Od jednego ze współpracowników dostałem jednak wyraźny sygnał, że nie jest on w tym momencie gotowy do gry. Jeżeli chodzi o rozegranie, to nie dawałem Pawłowi Zagumnemu konkretnych rad. Pracując z nim wiele lat, nigdy tego nie robiłem. Niektórzy krytykowali go po meczu, że w tych decydujących akcjach nie trzymał się jednego atakującego, tylko za każdym razem wystawiał komu innemu. Ale ci sam eksperci mieli do niego i wcześniej i później pretensje za coś dokładnie odwrotnego.
– Nie wszystkie szczegóły tego meczu pozostały mi w głowie – dodaje Kardas. – O ile się nie mylę, w tych kluczowych fragmentach graliśmy dość długo bez libero. To co przede wszystkim zapamiętałem, to piosenka puszczona po zakończeniu meczu przez Bartka Hellera, kierującego dopingiem na trybunach. Był to utwór Maryl Rodowicz: "ale to już było i nie wróci więcej”.
Problem w tym, że wróciło. No prawie. W 2005 roku Polacy grali w półfinale Ligi Światowej z… Jugosławią, a ściślej z Serbią i Czarnogórą, bo tak już wtedy nazywał się ten kraj. Prowadziliśmy 2:0 w setach, a w trzecim 22:17. I też zeszliśmy z boiska pokonani. – Szczegółów meczu w Katowicach kompletnie nie pamiętam, natomiast te akcje z końcówki trzeciego seta z Belgradu pozostały w mej pamięci – przyznaje uczestnik obu tych spotkań, Sebastian Świderski. Trudno się mu dziwić. Paweł Zagumny tym razem faktycznie trzymał się jednego atakującego, ale "Świder" nie wykorzystał czterech kolejnych ataków…
3 - 2
USA
2 - 3
Kanada
3 - 0
Turcja
3 - 1
Dominikana
0 - 3
Włochy
1 - 3
Belgia
0 - 3
Brazylia
0 - 3
Polska
0 - 3
Francja
2 - 3
USA
3:00
Brazylia
6:30
USA
10:20
Japonia
11:00
Francja
11:00
Holandia
14:30
Kuba
14:30
Włochy
18:00
Polska
18:30
Słowenia
6:30
Niemcy