Współczesny boks boryka się z wieloma problemami, ale jed-nym z największych jest przedwczesne skreślanie pięściarzy po porażkach. Duża w tym zasługa Floyda Mayweathera juniora (50-0, 27 KO), który "zero" po stronie porażek podniósł do rangi mitycznego osiągnięcia. Jeśli przegrywasz, to zwyczajnie tracisz na znaczeniu. Już niedługo z realiami "życia po porażce" zmierzy się także Adam Kownacki (20-1, 15 KO).
– Boks to nie gra. Pograć można w golfa albo tenisa, ale nie w boks – ocenił kiedyś Sugar Ray Leonard (36-3-1, 25 KO). Te słowa można interpretować na różne sposoby, ale najczęściej wraca się do nich w kontekście pięściarzy, którzy w przeciwieństwie do przedstawicieli innych dyscyplin tracą w pracy zdrowie i życie. Poczynania Mayweathera były jednak pewnego rodzaju grą z bokserskimi konwenansami. Amerykanin dzięki ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia dotarł do miejsca, w którym nie musiał oglądać się na oczekiwania mediów i ekspertów.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że często z nich po prostu drwił. Nie było w ostatnich latach w pięściarskiej elicie kogoś, kto tak często deklarowałby zakończenie kariery, by potem w najmniej spodziewanym momencie ogłosić powrót. Wszystko oczywiście na własnych zasadach i z jednym nadrzędnym celem. Dbanie o "zero" w rekordzie zaczęło się przekładać na kolejne rzędy zer w umowach z telewizjami i kontraktach reklamowych. W efekcie utalentowany sportowiec w którymś momencie zwyczajnie przerósł dyscyplinę.
– Pieniądze mnie nie tworzą – to ja wytwarzam pieniądze. Bez nich byłbym tą samą osobą – przekonywał w 2015 roku Mayweather, ale nikt mu już wtedy raczej nie wierzył. W mediach społecznościowych przedstawia się głównie na ich tle. Jeśli nie rozrzuca ich akurat w jakimś nocnym klubie, to pokazuje kolekcję luksusowych zegarków lub kosmicznych samochodów, które za nie kupił. W końcu kto bogatemu zabroni?
Amerykanin przedstawia się jako "The Best Ever", ale jest w tym oczywiście sporo przesady. Na tle historii jego dokonania wyglądają imponująco, ale nie wybitnie. Za najlepszych w dziejach częściej uważa się nie tylko Muhammada Alego (56-5-1, 37 KO), ale przede wszystkim Sugara Raya Robinsona (174-19-6, 109 KO), Roberto Durana (103-16, 70 KO) czy Henry'ego Armstronga (152-22-9, 101 KO). Choć to przedstawiciele różnych pięściarskich epok, to łączy ich jedno – w długich i pełnych sukcesów karierach zdarzały im się porażki. Ostatnim trzem nawet w dość dużej liczbie. Wynikały one jednak w dużej mierze z tego, że szukali sportowych wyzwań i zdecydowanie nie kalkulowali. Nie myśleli o karierze – po prostu cały czas chcieli największych możliwych walk.
– Tylko człowiek, który zna gorycz porażki jest w stanie sięgnąć do głębi duszy, by odnaleźć tam odrobinę mocy, która pozwoli mu wygrać wyrównaną walkę – przekonywał Ali i nie był w tej opinii osamotniony. Pięściarzom sprzed lat łatwiej było o porażkę również z tego prozaicznego powodu, że po prostu częściej wychodzili do ringu. W 1972 roku sam "Największy" zaliczył aż sześć występów, a w poprzednich dekadach było pod tym względem jeszcze lepiej. Zmiany zbiegły się w czasie z pojawieniem się telewizji, ale nie od razu.
W listopadzie 1986 roku Mike Tyson (50-6, 44 KO) został najmłodszym w historii mistrzem świata wagi ciężkiej, a pojedy-nek o pas był trzynastym, który stoczył w tamtym roku kalendarzowym. Zdarzały się sytuacje, że w tym okresie wychodził do ringu co dwa tygodnie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy można go uznać za jednego z ostatnich przedstawicieli "starej szkoły". Tacy pięściarze uczyli się rzemiosła w ringu, a nie podczas obozów przygotowawczych.
Ryzyko pod kontrolą
Tyson w pierwszym roku po zdobyciu mistrzostwa walczył w obronie tytułu aż cztery razy. Dziś takie historie można odłożyć na półkę z napisem "science-fiction", a współcześni mistrzowie wagi ciężkiej tak się nie spieszą. Deontay Wilder (42-1-1, 41 KO) i Anthony Joshua (23-1, 21 KO) przyzwyczaili kibiców, że walczą mniej więcej co pół roku. Takie prowadzenie kariery sprawia, że ryzyko porażki można zminimalizować, ale przykłady obu pokazują, że mimo usilnych starań nie da się go całkowicie wyeliminować.
To zresztą kolejna rzecz, która w bokserskich realiach wydaje się niezmienna. Wspomniany Tyson długo wyglądał na pięściarza, którego nie da się pokonać. Przez lata bił wszystkich i wyśrubował bilans do stanu 37-0, by wreszcie w nieoczekiwanych okolicznościach przegrać w Tokio z niedocenianym Jamesem "Busterem" Douglasem (37-6-1, 24 KO). Pojedyncza porażka (w kontrowersyjnych zresztą okolicznościach) nie zaszkodziła mitowi "Bestii". Nie zrobiło tego też więzienie. Tyson nie był już może tym samym zawodnikiem, który siał na ringach spustoszenie, ale wciąż budził w środowisku największe emocje.
Na początku XXI wieku trend zaczął się zmieniać. Waga ciężka po emeryturze Tysona i Lennoksa Lewisa (41-2-1, 32 KO) opustoszała, a bracia Kliczko nie budzili takich emocji. Pasy zaczęły przechodzić z rąk do rąk i stopniowo trafiały do coraz słabszych. Wszystkim rządził najpierw Don King, a potem przypadek. Uwaga kibiców i ekspertów stopniowo zaczęła przesuwać się w kierunku niższych limitów.
Przez lata wyobraźnię rozpalało potencjalne starcie Mayweathera z Mannym Pacquiao (67-7-2, 39 KO). W tym zestawieniu było wszystko, o czym fan dyscypliny mógł tylko pomarzyć. Z jednej strony niepokonany amerykański wirtuoz defensywy o niewyparzonym języku, z drugiej filipiński czołg dokonujący cudów w kolejnych kategoriach wagowych. Do ich walki powinno dojść około roku 2010, ale wtedy znów okazało się, że biznesem rządzi przede wszystkim chłodna kalkulacja.
W tamtym momencie Mayweather wiedział już doskonale, że dobór rywala jest w jego przypadku czymś drugorzędnym. Dzięki umiejętnym działaniom marketingowym stał się największą gwiazdą systemu pay-per-view, choć znakomita postawa między linami na pewno mu w tym nie przeszkodziła. Jak nikt inny potrafił roztoczyć wokół siebie aurę niepokonanego. Działał efekt kuli śniegowej – im bliżej był rekordu Rocky'ego Marciano (49-0), tym więcej osób żyło jego walkami, nierzadko wprost życząc mu tej pierwszej porażki.
W 2015 roku w końcu doszło do pojedynku z Pacquiao. Emocji było chwilami jak na lekarstwo, ale Amerykanin w taktycznej do bólu potyczce udowodnił swoją wyższość. Potem wyśrubował bilans do poziomu 49-0 i zapowiedział, że na tym koniec. Ostatecznie jubileuszowe zwycięstwo zaliczył w ringu z gwiazdą MMA – Conorem McGregorem. A fani boksu zaczęli się przygotować na życie po Mayweatherze, szukając nowych gwiazd.
Patrząc na dzisiejszą scenę można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach coś rzeczywiście zaczęło się zmieniać. Największe gwiazdy pay-per-view ostatnich lat po obu stronach oceanu to Canelo Alvarez (53-1-2, 37 KO) i Anthony Joshua (23-1, 21 KO). Obaj zaznali już goryczy porażki, ale te doświadczenia dały im bezcenną naukę. Pierwszy jak na ironię przegrał tylko z Mayweatherem, ale wyciągnął wiele wniosków, chwilami wręcz kopiując niektóre strategie legendy.
To właśnie brak "zera" może odpowiadać za to, że Canelo chętniej podejmuje się dziś wyzwań. Często rzecz jasna na własnych warunkach, ale nie można mu odmówić, że w ostatnich latach zapisywał na swoim koncie wygrane z Giennadijem Gołowkinem (38-1-1, 34 KO) i Siergiejem Kowaliowem (34-4-1, 29 KO) – długoletnimi dominatorami odpowiednio kategorii średniej i półciężkiej.
Dwie twarze Ruiza
Joshua z kolei dąży do tytułu niekwestionowanego czempiona królewskiej kategorii – ostatni raz taka sztuka udała się Lennoksowi Lewisowi 20 lat wcześniej. Brytyjczyk zbierał po kolei mistrzowskie pasy aż na jego drodze stanął niepozorny Andy Ruiz jr (33-2, 22 KO). Sensacja stała się faktem, ale tylko na moment – Joshua odzyskał pasy w rewanżu i kontynuuje swoją podróż.
Choć nie ma już "zera" po stronie porażek, to wciąż jest jedną z największych gwiazd dyscypliny i kolejną walkę stoczy w obecności 80 tysięcy widzów na stadionie Tottenhamu. Oczywiście niektórzy krytycy widzą to inaczej – w ich mniemaniu mistrz został obnażony i skoro znokautował go niepozorny grubasek, to może to powtórzyć właściwie każdy. Boks jednak wcale tak nie działa, o czym uczy także przykład Ruiza.
Warto na moment zatrzymać się nad jego losem, bo ta kariera dobrze obrazuje niektóre paradoksy współczesnego boksu. Amerykanin o meksykańskich korzeniach był przez wiele lat po-wadzony po zawodowych ringach przez legendarnego Boba Aruma. Dopóki pozostawał niepokonany, to dość regularnie otrzymywał kolejne propozycje. Pokonywał byłych pretendentów do oraz ex-czempionów i stopniowo piął się w rankingach. Ze względu na budowę ciała trudno było zrobić z niego gwiazdę, ale mimo wszystko udało się go doprowadzić do pierwszej walki o pas.
W grudniu 2016 roku niepokonany wówczas zawodnik przegrał niejednogłośnie na punkty w Nowej Zelandii z miejscowym Josephem Parkerem (27-2, 21 KO). Po dwunastu rundach werdykt mógł być korzystny dla każdego, ale na obu czekały diametralnie różne perspektywy. Zwycięzca miał przed sobą szansę na unifikację tytułów z Joshuą, za którą ostatecznie zarobił dziesiątki mi-lionów dolarów.
Przegrany właściwie z dnia na dzień przestał się liczyć. Nikt z czołówki nie palił się do walki z nim ze względu na prosty rachunek zysków i strat. Zwycięstwo mogło zrobić wrażenie co najwyżej na najbardziej oddanych fanach dyscypliny, a porażka z "grubaskiem" mogła cofnąć o lata. Ostatecznie Ruiz pauzował przez ponad rok, a gdy w 2018 roku wrócił na ring, to długoletni promotor nie miał mu nic wartościowego do zaproponowania.
– Chciałem rzucić to wszystko w cholerę. Nie miałem pieniędzy i nie chciałem skończyć na ulicy – zdradził po pewnym czasie. W tamtym momencie postawił wszystko na jedną kartę. W akcie desperacji wykupił swój kontrakt za 700 tysięcy dolarów i spróbował szczęścia w projekcie Premier Boxing Champions. Niedługo potem znalazł się we właściwym miejscu o idealnej porze. Gdy Joshua potrzebował rywala w zastępstwie z zaledwie kilkutygodniowym wyprzedzeniem, on jako jeden z nie-licznych z szerokiej czołówki wręcz rwał się do boju. Po prostu wyszarpał sobie okazję, którą potem wbrew wszelkiej logice wy-korzystał. Bez względu na to, co jeszcze się wydarzy, historia zapamięta Andy'ego Ruiza jako pierwszego w historii mistrza wagi ciężkiej o meksykańskich korzeniach.
Po pierwsze nie skreślać…
– Nikt nie mógł tego przewidzieć. To jak wygranie na loterii... Przecież on powinien zostać w ringu zamordowany, a tymczasem zdobył tytuł – komentował skonsternowany Bob Arum. Punkt widzenia zależy bowiem od punktu siedzenia. Gdy legendarny promotor współpracował z Ruizem, to na konferencjach prasowych opowiadał, że podopieczny ma "najszybsze ręce od czasów Muhammada Alego". Gdy pięściarz szykował się do starcia z Joshuą pod okiem kogoś innego, to dawny opiekun przekonywał, że walka nie ma żadnego sportowego sensu, bo będzie wyjątkowo jednostronna.
Po porażce w rewanżu Ruiz tym razem nie zniknął. Wciąż liczy się w grze o trofea i wielkie pieniądze. Nawet jeśli prędko nie dostanie kolejnej mistrzowskiej szansy, to spekuluje się ostatnio o dużej walce z Luisem Ortizem (31-2, 26 KO). Kubańczyk to inny ciekawy przypadek zawodnika, który nie dał się wykoleić po porażce. Gdy pozostawał niepokonany, to żaden przedstawiciel elity nie rwał się do walki z nim. Bywał nazywany "postrachem" królewskiej kategorii, a jego umiejętnościami zachwycał się między innymi Tyson Fury (30-0-1, 21 KO). W środowisku wszyscy czekali aż się zestarzeje lub okaże jakieś pierwsze oznaki słabości. W 2018 roku Ortiz w końcu dostał pierwszą szansę od Deontaya Wildera (42-1-1, 41 KO), a potem rewanż. Choć przegrał obie najważniejsze walki w karierze, to bardzo możliwe, że teraz już nikt nie będzie go unikał, co przełoży się na kolejne propozycje.
Adam Kownacki (20-1, 15 KO) już wkrótce może znaleźć się w podobnej sytuacji. Porażka z Robertem Heleniusem (30-3, 19 KO) była jedną z większych niespodzianek ostatnich miesięcy w wadze ciężkiej, ale na niej świat się nie kończy. Do tej pory można było odnieść wrażenie, że Polak jest na dobrej ścieżce do walki o pas. Bokserskie federacje klasyfikowały go w czołówkach rankingów, a z niepokonanym pięściarzem o tak ofensywnym stylu nikt z czołówki za bardzo nie chciał walczyć – ryzyko wydawało się zwyczajnie zbyt duże.
Teraz sytuacja na pewno się zmieni. Dominic Breazeale (20-2, 18 KO) – dwukrotny pretendent do mistrzowskiego tytułu – odmówił walki z Kownackim w marcu, ale po jego porażce już na pewno inaczej widzi szanse w takim zestawieniu. Inni zawodnicy mogą mieć podobne podejście. Bezcennym atutem "Babyface'a", który wyróżnia go na tle pretendentów, pozostaje także wsparcie fanów. W tym sensie porażka przyszła chyba w najgorszym możliwym momencie, bo pięściarz zaczął być gwiazdą walk wieczoru na Brooklynie i gwarantował sprzedaż biletów na bardzo wysokim poziomie.
Kibice na pewno nie odwrócą się jednak od Kownackiego, więc tym łatwiej powinno być o kolejne wyzwania. Z pewnością inaczej szanse pięściarza będą postrzegać eksperci i bukmacherzy, ale nie ma to większego znaczenia. Przykładów nie trzeba szukać daleko – wystarczy rozejrzeć się po reprezentantach z projektu Premier Boxing Champions, z którym związany jest również Po-lak. Julian Williams (27-2-1, 16 KO) w pierwszej w karierze mistrzowskiej walce został znokautowany. Do drugiej przystępował więc skazywany na pożarcie. Pojechał do rodzinnego miasta niepokonanego mistrza i… wygrał w spektakularnym stylu.
– Wszyscy we mnie wątpili, ale przyjąłem tę pierwszą porażkę jak mężczyzna. Mówili wtedy, że już jest po mnie, bo nie mam twardej szczęki i nie potrafię przyjąć ciosu. Nasz świat powinien przestać potępiać pięściarzy, którzy przegrywają. To tylko boks – takie rzeczy się zdarzają. Wielu znakomitych przegrywało. Zawsze można wrócić. Zawsze! – tłumaczył Williams. Warto o tym pamiętać – w ringu każdego, bez względu na bilans, dzieli od zwycięstwa przecież tylko jeden cios.
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1004 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.