| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Niespodziewanie dla siebie Ryszard Rybak stał się w ostatnich dniach przebojem internetu. – Po prostu powiedziałem, jaki był mój plan na ten mecz – mówi w rozmowie z TVSPORT.PL o tym, co się wydarzyło przed finałem Pucharu Polski w 1988. Ta wygrana była dla Lecha Poznań przepustką do niezapomnianych bojów z FC Barcelona.
W ostatnich dniach kibice w Polsce przypomnieli sobie o Ryszardzie Rybaku. Przebojowy pomocnik trafił do Lecha Poznań w wieku 24 lat z Olimpii Poznań. Szybko wywalczył miejsce w mocnej przecież drużynie Kolejorza. Przez dwa lata grał z Mirosławem Okońskim, a potem widział, jak do drużyny wchodzi choćby Andrzej Juskowiak. W 1988 wraz z kolegami z Lecha do rozstroju nerwowego nieomal nie doprowadzili Johana Cruyffa, który był bliski, by pracę na stanowisku trenera Barcelony rozpocząć od kompromitującej wpadki za Żelazną Kurtyną.
Co sprawiło, że o Rybaku w środowisku piłkarskim znów zrobiło się głośniej? Ten krótki filmik wrzucony do Internetu przez Lecha Poznań.
#RetroLech Kiedyś tak wyglądała prezentacja składów przed pierwszym gwizdkiem. Wiecie, jaki to był mecz? 🤔 pic.twitter.com/osdh5EAqMd
— Lech Poznań (@LechPoznan) April 20, 2020
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Bez przydziału? Niezła fantazja! Skąd taki pomysł?
Ryszard Rybak:– Dziś na to patrzymy z dalekiego dystansu, ale takiej prezentacji zawodników nie było nigdy wcześniej ani nigdy później. 45 minut przed meczem wchodzi dziennikarz do szatni i mówi: ″panowie, przed meczem każdy z was musi powiedzieć dwa trzy słowa″... To był słaby rok Lecha, finał Pucharu Polski był dla nas meczem o wszystko. Ostatnią szansą, by ten rok uratować, by jednak zdobyć przepustkę do Europy. W tamtych czasach Lech systematycznie grał w pucharach i nie chcieliśmy tego zmieniać. Przed nami był więc ważny mecz z wymagającym rywalem. Zauważyliśmy wejście dziennikarza do szatni, ale to co powiedział, jednym uchem wpadło, drugim wyleciało. Skupialiśmy się na meczu.
– A potem do was podszedł już na murawie, z mikrofonem i kamerą.
– Tak, a ja byłem pierwszy i nie miałem czasu do namysłu. W dwóch słowach powiedziałem, jakie są moje plany na to spotkanie. Wiedziałem, że muszę zagrać na całej długości i szerokości boiska. I takie słowa przyszły mi do głowy. "Bez przydziału", czyli obojętnie, gdzie będę w danym momencie na boisku, muszę dać z siebie wszystko. Trochę było z tego śmiechu, tym bardziej, że wygraliśmy po rzutach karnych, zdobyliśmy puchar i awansowaliśmy do europejskich pucharów.
– Ciągnęło się to za panem?
– Tylko chwilę. Teraz mamy zastój w sporcie, nic się nie dzieje, więc do takich rzeczy się wraca. Wtedy nie było na to czasu, bo zaraz był kolejny mecz. W sporcie historia goni historię. Pamiętajmy, że takiej sytuacji nie było już nigdy później. To był trochę szalony pomysł. Ten mecz transmitowała Telewizja Publiczna, która zajęta była wtedy obsługą mistrzostw Europy w Niemczech. Przy tamtej imprezie pracowało mnóstwo ludzi, a nasz mecz był wciśnięty gdzieś między to wszystko.
– Trenerem Lecha był wówczas Grzegorz Szerszenowicz.
– Tak i zaraz po tym meczu został zwolniony.
– W nagrodę za zdobycie Pucharu Polski?
– Myślę, że decyzja została podjęta wcześniej i trener zostałby zwolniony bez względu na wynik. Szerszenowicz nie był akceptowany w klubie. Z zawodnikami też miał ciężko, szczególnie z tymi najważniejszymi, którzy ocierali się o kadrę. O zwolnieniu zdecydowały przede wszystkim słabe wyniki w lidze, a puchar był tylko na osłodę.
– Wygrana z Legią była przepustką do gry z Barceloną Johana Cruyffa w Pucharze Zdobywców Pucharu. Niewiele brakowało, a sprawilibyście gigantyczną niespodziankę. Po dwóch remisach 1:1 Barca wygrała dopiero po rzutach karny.
– Najpierw graliśmy z Albańczykami. Przeszliśmy, ale to nie były łatwe mecze. Tam, po dramatycznym meczu w strasznym upale, wygraliśmy 3:2. W rewanżu ″Araś″ (Jarosław Araszkiewicz – przyp. red.) strzelił z wolnego i wygraliśmy 1:0. Nagrałem sobie ten mecz na wideo. Oglądam po powrocie do domu, a tam komentator mówi, że Lech gra na pół gwizdka, bo oszczędza się przed meczem ligowym. To była absolutnie nieprawda. Po prostu Albańczycy tak dobrze grali.
– I wreszcie mogliście szykować się na Barcelonę.
– W Polsce to były jeszcze trudne czasy, głęboka komuna... Tydzień przed meczem do Poznania przyjechała hiszpańska telewizja, by przybliżyć naszą drużynę. Pojawili się na treningu i rozstawili kamery. Trener Henryk Apostel zarządził rozgrzewkę polegającą na żonglowaniu piłki w biegu. Polacy, jeśli chodzi o umiejętności techniczne, artystami nie są. Zaczęliśmy więc biec żonglując, a piłka co trzy, cztery metry spadała nam na ziemię. Hiszpanie zrobili wielkie oczy, zwinęli kamery i wrócili do domu. Z przekazem, że Barcelona trafiła na wyjątkowych maliniaków.
– A jednak w pierwszy meczu, na Camp Nou, zremisowaliście 1:1.
– Telewizja nie transmitowała tego meczu. Komuniści nie chcieli pokazywać kompromitacji polskiej drużyny w starciu z Zachodem, więc transmisja była tylko w radiu. A jednak mecz był bardzo zacięty. Oczywiście posiadanie piłki było pewnie 70 – 30, ale Barcelona taką przewagę ma praktycznie z każdym. Mieli trochę więcej sytuacji, ale to my strzeliliśmy gola z akcji, a oni z takiego miękkiego, przypadkowego karnego. Warto też zwrócić uwagę, że to oni pierwsi strzelili gola, a my zdołaliśmy doprowadzić do remisu. To nie był ten przypadek, w którym słabsza drużyna strzela gola jako pierwsza, a potem tylko się broni. Wszyscy byli w szoku. Cruyff na konferencji miał pretensje do dziennikarzy za pisanie, że do Barcelony przyjeżdża śmieszny zespół.
– Na Ławicy powitało nas 10 tysięcy ludzi. Każdego z nas kibice nieśli na rękach – od odprawy celnej do autokaru. Pojechaliśmy na stadion, a tam stała już kolejka po bilety na mecz rewanżowy. Dyrektor klubu zdradził mi potem, że za pieniądze ze sprzedaży transmisji tego jednego meczu spłacił wszystkie zaległości i ze spokojem mógł żyć przez najbliższy rok, czy dwa lata. Czasem mówię do syna: ″Nie wiem, jak się z Barceloną przegrywa, bo dwa razy nie przegrałem″. Raz zremisować można przypadkowo. Ale jeśli przez 210 minut nie byli w stanie nas pokonać to znaczy, że nie byli lepsi. OK, byli lepsi w rzutach karnych. Też jest to element piłkarski i trzeba to uszanować.
– Pan trafił swojego karnego na 2:1.
– Tak. Po meczu fajnie Cruyff się zachował – podszedł do każdego, podał rękę. To co dziś jest oczywiste w tamtych czasach takie nie było. W pierwszym meczu Bodziu Pachelski strzelając gola założył bezczelną siatkę Zubizarretcie. Gdy rozciągaliśmy się przed meczem rewanżowym, Zubizaretta szedł już na boisko. Przechodząc koło nas zaczął szukać wzrokiem Bodzia. Przywitał się z nim i pogroził mu palcem. Pamiętał o tej siatce.
– Cruyff nie chciał któregoś z was zabrać do Barcelony?
– Żartowaliśmy trochę później na ten temat. Barcelona w kolejnej rundzie trafiła na Lewskiego Sofia z Hristo Stoiczkowem w składzie. Zagrał z nimi świetne mecze i pół roku później go kupili. Gdyby więc Barcelona nas nie przeszła, Stoiczkow by przeciwko nim nie zagrał i do transferu mogłoby nie dojść.
– Nie chciałbym być w skórze tych z was, którzy przestrzelili karnego. Do siatki nie trafili Jarosław Araszkiewicz, Bogusław Pachelski i Damian Łukasik.
– Nie było jednej osoby w klubie, która miałaby pretensje o te niewykorzystane karne. Prawda jest taka, że przed rewanżem nawet nie ćwiczyliśmy karnych. Wynik pierwszego meczu był bardzo nieprawdopodobny, więc żaden z trenerów nie dopuszczał nawet myśli, że może się skończyć na karnych. Czy by to coś zmieniło? Nie wiem. Z Barceloną karne strzelali praktycznie ci sami zawodnicy, którzy podeszli do jedenastek we wspomnianym już finale Pucharu Polski z Legią.
– Kto w drużynie Barcelony zrobił na panu największe wrażenie?
– Ciekawym zawodnikiem był Txiki Begiristain, który teraz jest dyrektorem w Manchesterze City. Świetne pokrętło, dobry w akcjach jeden na jeden. W Poznaniu fajne wejście z ławki zanotował obecny trener Barcelony, Ernesto Valverde. Też takie pokrętło… Gary Lineker cholernie groźny w polu karnym. Silny, ale bramki nie strzelił. Damian (Łukasik – przyp. red.) z Czesiem (Jakołcewiczem – przyp. red.) przykryli go czapką. Pamiętam też Carrasco, Eusebio… No i prawdziwa legenda Barcelony, Jose Ramon Alexanko. W Poznaniu Barcelona wynajęła najlepszy hotel i tylko on dostał apartament. Karnego jednak nie strzelił, i to dwa razy, bo sędzia kazał mu powtarzać.
– Taki mecz długo siedzi potem w głowie? Dotknąć gwiazd, zagrać z nimi dwa wyrównane mecze, a na koniec przegrać po karnych… To musiało być bolesne.
– Tak, ale też strasznie nas to napędziło. Po powrocie z Barcelony mieliśmy mecz w Łodzi z ŁKS. Janek Tomaszewski, który wszystko wie najlepiej, stwierdził, że ŁKS wygra 3:0, bo my jesteśmy zmęczeni. A ten remis tak nas poniósł, że wygraliśmy tam na luzie 3:1. To był typowy przykład, że po dużym sukcesie, jakim dla nas był remis w Barcelonie, zmęczenie ucieka. A jakbyśmy dostali na Camp Nou trzy, cztery sztuki, to w Łodzi też byśmy pewnie przegrali.
– O tym co się działo w piłkarskich szatniach w latach osiemdziesiątych, krążą już legendy.
– Nie będę ukrywał, że życie rozrywkowe było dość bogate. Nie lubię porównań drużyn i piłkarzy z różnych epok, ale jakość piłkarska była znacznie większa. Równolegle do naszych meczów z Barceloną, Górnik grał z Realem Madryt. W Zabrzu przegrali 0:1, ale w rewanżu do 77. minuty prowadzili 2:1 i Real był poza pucharami! Wyślijmy dziś Legię do Barcelony i zobaczymy, co się stanie. Przed meczami z nami Barcelona wyłożyła gigantyczne pieniądze na wzmocnienie. Wygrali tą edycję Pucharu Zdobywców Pucharu, a potem, gdy doszli Koeman, Stoiczkow czy Laudrup zdobyli Puchar Europy. Pamiętajmy, że w 1982 Polska zajęła trzecie miejsce na mistrzostwach świata, a praktycznie wszyscy reprezentanci grali w kraju. Więc praktycznie każda ligowa drużyna miała w składzie zawodnika z trzeciej drużyny na świecie. Poziom był więc nieco wyższy niż teraz.
– Kto rządził w szatni Lecha?
– Mirek Okoński był prawdziwym wodzirejem. To najwybitniejszy piłkarz w historii Lecha i jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem z nim grać. Leszek Jezierski, który pracował z wieloma świetnymi piłkarzami powiedział nam w Lechu, że to właśnie Mirek, a nie Zbigniew Boniek, był najlepszym piłkarzem z jakim kiedykolwiek pracował. Trudno o lepszą rekomendację.
– W 1997 wyjechał pan na chwilę do Niemiec, do FC Sankt Pauli.
– Mirek Okoński przeszedł do Hamburga, a ja pojechałem tam na wakacje. Pewnego dnia spotkałem menedżera. ″Zostań, mam dla ciebie super klub, szybko się dogadają z Lechem″ – kusił. No więc zostałem. Ale to był jeszcze czas Żelaznej Kurtyny. Zwodzili mnie, czas płynął, a kluby ciągle nie doszły do porozumienia. Niemcy chyba zrozumieli, że lepiej poczekać i za pół roku mieć mnie za darmo. Byłbym skłonny jeszcze zaczekać, ale żona została w Poznaniu z małym dzieckiem. Przychodzili do niej i straszyli, że mieszkanie zabiorą.
– Kto do niej przychodził?
– Podejrzani jacyś ludzie. Bezpieka, coś w tym stylu. Drążyli, pytali, z kim się spotykam w Niemczech. Typowy wywiad, jak za komuny. Państwo musiało wiedzieć wszystko o wszystkich. Sytuacja była następująca. Żonę mi dręczyli, bała się o swój byt, nie chciała, by ją wyrzucili z małym dzieckiem na ulicę. A menedżer, który obiecywał mi transfer, patrzył tylko na swój zysk. Po głębokiej analizie stwierdziłem, że wracam i w marcu byłem z powrotem w Poznaniu. A Sankt Pauli akurat awansowało do Bundesligi.
– Czyli tylko pan z nimi trenował?
– Tak. Dali mi mieszkanie i pieniądze na utrzymanie. Gdy wróciłem to Lech bronił się przed spadkiem. Ucieszyli się, bo dostali za darmo gotowego zawodnika.
– W 1989 znów pan wyjechał, tym razem na dłużej.
– Trafiłem do AS Lyon-Duchere. To była trzecia liga. Trenerem tam był Piotr Grobelny, były piłkarz Lecha, Górnika Wałbrzych. Poznaliśmy się w Olimpii Poznań, a potem odezwał się z Francji i mnie tam ściągnął.
– Po powrocie do Polski grał pan w niższych ligach, aż niespodziewanie w wieku 37 lat wrócił do Ekstraklasy, w barwach Dyskobolii Grodzisk Wlkp.
– Grałem na trzecim szczeblu, w barwach Intratu Wałcz i walczyliśmy o awans z Dyskobolią właśnie. Po rundzie jesiennej byliśmy liderem z dziesięcioma punktami przewagi nad Groclinem. Prezes Zbigniew Drzymała zastanawiał się, co zrobić. Zimą przyjeżdżał na nasze sparingi. W jednym z nich graliśmy z Elaną Toruń, która była wówczas zdecydowanie najlepszą drużyną we wszystkich grupach ówczesnej trzeciej ligi. Wygraliśmy z nimi 3:0. Drzymała, jak to zobaczył, stwierdził, że na awans nie ma szans. Co zrobił? Ściągnął do siebie pół drużyny Intratu, w tym i mnie. Zrobił podwójny biznes, bo kupił pięciu niezłych piłkarzy, a po drugie osłabił przeciwnika. Prezes Intratu akurat miał problemy z finansami i wszyscy wygrali na tej sytuacji. W Wałczu szybko przebudowali zespół i nie było łatwo ich przegonić, ale udało się.
– Rok po roku zrobiliście dwa awanse i Groclin awansował do Ekstraklasy.
– Tak, weszliśmy razem z Pogonią Szczecin. I jeszcze w tej Ekstraklasie trochę pograłem. Szczególnie jesienią, bo potem prezes Drzymała postanowił odmłodzić zespół. Śmiano się z nas, przezywano od emerytów. Zasłużenie, bo średnia wieku wynosiła 35 lat.
– Jak pan się odnalazł w lidze po tak długiej przerwie?
– W wieku 38 lat to już musiałem mądrze stać niż głupio biegać. Wydaje mi się, że dziś tak zaawansowany wiekowo zespół nie miałby prawa egzystować, a my wtedy z Legią nawet wygraliśmy!
– Mógł pan wycisnąć więcej ze swojej kariery?
– Mogłem, gdybym trafił do Lecha w wieku 20, gdy chciał mnie ściągnąć trener Wojciech Łazarek. Ale to były inne czasy. Olimpia Poznań była klubem milicyjnym. Wsadzili mnie do wojska na dwa lata i musiałem odbębnić.
– Przerwał pan grę w piłkę?
– Nie. Nawet munduru nie miałem, przysięgi nie złożyłem, ta służba była tylko w papierach. I tak miałem szczęście. W Lechu grał Darek Kofnyt. Chciały go wojskowe kluby – Śląsk Wrocław i Legia. W Lechu powiedzieli mu, że wszystko załatwią, zorganizują jakąś służbę terytorialną i nie będzie musiał odchodzić, więc został. Pewnego dnia jesteśmy w Podstolicach na zgrupowaniu przed meczem. Jemy kolacje, a tu nagle do sali wchodzi czterech mundurowych i pytają o Koftę. Zabrali go, a potem po złości przez rok nie powąchał piłki. Zniszczyli mu karierę. Podobnie było z Jerzym Wijasem z Widzewa. Też odmawiał transferu i wpakowali go do wojska. Gdyby nie to, na pewno zrobiłby większą karierę.
– Smutne to były czasy.
– Ale były też uroki. Na mieszkania ludzie czekali po trzydzieści lat. My w Lechu wypisywaliśmy wniosek i mieszkanie odbieraliśmy po tygodniu. Dyrektor spółdzielni latał z nami na mecz pucharowe, to potem się musiał zrewanżować. Teściowa miała wniosek złożony na telefon. Czekała trzydzieści lat, a ja? Dostałem od razu, z puli lekarskiej. Gdy teściowa się o tym dowiedziała to od razu poszła do Telekomunikacji aferę zrobić.
– Jaka była najdziwniejsza historia jaka przydarzyła się panu podczas gry w piłkę?
– To była scena jak z ″Piłkarskiego Pokera″. Końcówka sezonu 1985/86. Bałtyk Gdynia musiał z nami wygrać wyżej niż jedną bramką, by się utrzymać. Tym wynikiem były zainteresowane trzy inne drużyny zagrożone spadkiem, więc zrobili zrzutkę. To była forma dodatkowej mobilizacji. Zremisowaliśmy 1:1 i mieliśmy super premie na wakacje. Mirek Okoński odchodził już wtedy z klubu, nie pojechał z nami na mecz. Działacze tych klubów przekazali mu pieniądze, ″Mundek″ to wszystko podzielił i rozdał nam w kopertach.
– Na co ta premia wystarczyła? Na dobre wakacje?
– Tak. Ciężko to porównać z dzisiejszymi czasami. Za premię za Puchar Polski kupiłem fajny telewizor. W Peweksie kosztował 1000 dolarów. Dziś ta kwota nie robi wrażenia, ale wtedy przeciętna pensja wynosiła 40 dolarów. Meble, telewizory, samochody były strasznie drogie, a w czterogwiazdkowym hotelu można było się codziennie stołować, bo ceny były bardzo rozsądne.
– Czym się pan zajmował po zakończeniu gry w piłkę?
– Przez piętnaście lat pracowałem w trenerce. Prowadziłem różne kluby w okolicy Poznania i nieskromnie powiem, że w piętnaście lat zrobiłem dziewięć awansów, głównie do III ligi. W pewnym momencie powiedziałem jednak: ″dość″. Grałem prawie do czterdziestki, potem piętnaście lat jako trener. Zrezygnowałem i od dwóch lat wreszcie mogę z żoną na normalne wakacje pojechać. Na szczęście miałem w przeszłości na tyle oliwy w głowie, że dziś nie muszę na siłę siedzieć w zawodzie.