| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa

Zawsze decyduje życiorys – Władysław Szaryński

Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)
Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)
Sebastian Piątkowski

W sezonie 1969/70 zabrzański Górnik dotarł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Wyższość tej drużyny uznać musiały tak renomowane firmy, jak Glasgow Rangers i AS Roma. O dokonaniach piłkarzy śpiewali Skaldowie, a uwięziony pod ziemią górnik Alojzy Piontek zapytał od razu przybyłych ratowników o ostatnie wyniki ukochanego zespołu. O fenomenie tamtej drużyny zgodził się odpowiedzieć Władysław Szaryński, czołowy zawodnik zabrzańskiego klubu w okresie jego największej świetności.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Sebastian Piątkowski: – Telefonuję do pana podczas urlopu, na domiar złego, w porze kolacji…
Władysław Szaryński: – Do kolacji pozostało trochę czasu i chętnie odpowiem na pytania. Rzeczywiście, przebywam nad morzem, a wcześniej odwiedziłem rodzinny Szczecin. Utrzymuję kontakt z kolegami z Arkonii, cyklicznie spotykamy się i oddajemy wspomnieniom. Od wywalczonego przez nas tytułu mistrza Polski juniorów minęło już przecież ponad pół wieku…

– Niewiele więcej od finału rozgrywanego na wiedeńskim na Praterze. Czy nie zjadłby pan okolicznościowej kolacji w towarzystwie Francisa Lee albo Mike'a Summerbee?
– Posiłki zwykłem jadać w towarzystwie małżonki, ale czasem wracam pamięcią do finałowego spotkania w Pucharze Zdobywców Pucharów z Manchesterem City.

– Pozostał żal? Poczucie niewykorzystanej szansy?
– Dominuje poczucie tamtej bezradności i mam nadal świadomość popełnionych błędów. Zawiodła sfera psychiczna. Osiągnęliśmy co prawda bezprecedensowy sukces, zabrakło jednak przysłowiowej "kropki nad i". Awans do finału był olbrzymim osiągnięciem, a po horrorze z Romą poklepywano nas za często po plecach. Pojawiło się trudne do zdefiniowania samozadowolenie.

"Nawet jeśli przegracie finał to nic się nie stanie!", słyszeliśmy nie raz i nie dwa. Jak można było wygadywać takie rzeczy przed decydującym meczem? Pamiętajmy również o trzeciej potyczce z Romą, rozegranej na neutralnym terenie w Strasburgu.

Gdy Anglicy przygotowywali się w spokoju do finału, my toczyliśmy bój z zespołem Helenio Herrer'y. To zaważyło na świeżości w Wiedniu. Na końcowy rezultat finału wpłynęło też rozluźnienie, spowodowane wizytą żon i wspólne zakupy w dniu meczu.

– Był pan już żonaty?
– Nie, pojechałem do Wiednia sam. Grono pozostałych kawalerów uzupełniali Jan Banaś, Jerzy Gorgoń i Alojzy Deja.

– Pogoda również nie dopisała.
– Zdecydowanie. Aura sprzyjała Wyspiarzom, przywykłym do opadów. Warunki atmosferyczne wpłynęły też na lichą frekwencję, gdyż na Praterze pojawiła się tylko garstka widzów.

– Wedle oficjalnych informacji pofatygowało się zaledwie 15 tysięcy kibiców.
– Sam więc pan widzi. 15 tysięcy? Na finale europejskiego pucharu? Pogoda wystraszyła fanów, przyszło nam grać na pustawym stadionie.

– Rywale nie narzekali na deszcz?
– Skądże, odnosiłem wrażenie, że Anglicy wręcz "zamówili" sobie taką, a nie inną pogodę. Na tym polegała ich przewaga. Co ciekawe, już po pierwszym meczu z Rangersami, pewni swego Szkoci podpytywali nas, czy potrafimy grać w mniej sprzyjających okolicznościach przyrody?

– Równie niesprzyjające, by nie powiedzieć – zagmatwane, były okoliczności, w jakich zmieniał pan barwy klubowe. Na sagi transferowe nierzadko miały wpływ czynniki "partyjno-społeczne".
– To wszystko prawda. Przy innym obrocie zdarzeń do mojego wyjazdu ze Szczecina mogło nie dojść. Tam szczycono się wówczas dwoma zespołami na poziomie dawnej pierwszej ligi – Pogonią i Arkonią właśnie.

– I oba szczecińskie kluby desperacko broniły się przed spadkiem z ligi w sezonie 1963/64.
– Niestety, Arkonia, w barwach której stawiałem pierwsze piłkarskie kroki, poznała gorycz degradacji. Uporaliśmy się wprawdzie z Pogonią w końcówce sezonu, wygrywając przy Twardowskiego 2:1, ale straty z poprzednich kolejek okazały się nie do odrobienia. Czarę goryczy przelał mecz z bytomską Polonią, przegrany 1:4.

– Honorową bramkę dla Arkonii zdobył w tym spotkaniu młodziutki Władysław Szaryński, pokonując słynnego Edwarda Szymkowiaka. Notabene, był to jubileuszowy, setny gol dla Arkonii na najwyższym szczeblu rozgrywek.
– Na niewiele się to zdało, skoro spadliśmy z ligi. Jeśli już pan o tym wspomniał, był to dość dziwny mecz. Nawet po latach pamiętam niezbyt przekonującą postawę partnera z linii ataku, Władysława Gzela. Świetny był to zawodnik, którego grę podziwiałem jeszcze będąc juniorem arkońskiego klubu. W spotkaniu z Polonią Gzel wypadł zadziwiająco słabo. Jeden z redaktorów przytomnie nawet zauważył, że as atutowy Arkonii dostojnym krokiem przechadzał się po boisku i dłubał w nosie… Prowadziliśmy co prawda z Polonią, lecz prawdę mówiąc, rozgrywaliśmy ten arcyważny mecz w "10". To nie mogło się udać.

I tu mała dygresja. Gzel pochodził ze Śląska, przybył do Szczecina z mocnego na owe czasy Naprzodu Lipiny. Następnie trafił do Zagłębia Sosnowiec, a ja w pewien sposób powtórzyłem tę drogę. Nie spodziewałem się, że po latach odnajdę miejsce na ziemi w zupełnie innej części Polski. Życie pisze niespodziewane scenariusze.

– Pańskie piłkarskie losy naznaczone są serią nieoczekiwanych zdarzeń. Pozostańmy jeszcze przy Arkonii, chciałbym bowiem zapytać o trenera Stefana Żywotkę. Jak duży wpływ na karierę miał ten szkoleniowiec?
– Sporo mu zawdzięczam. Pod jego okiem zaliczyłem okres przygotowawczy z pierwszą drużyną Arkonii w 1963 roku, mając zaledwie 16 lat. Sumiennie przykładałem się do zajęć, co zaprocentowało dobrą opinią trenera już po zakończeniu przygotowań:

"Pod względem umiejętności już teraz miałbyś miejsce w zespole. Nie wezmę Cię jednak do składu bo obawiam się, że ktoś zrobi Ci krzywdę".

Muszę również wspomnieć o innym trenerze, nieżyjącym już Bronisławie Osełce.
Był niezrównanym wychowawcą młodzieży.

Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)
Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)

– Ile ważył 16-letni Władysław Szaryński?
– Około 50 kilogramów. Nie miałem wyjścia, musiałem swoje odczekać. Nie dysponowałem takimi warunkami fizycznymi jak chociażby Włodzimierz Lubański, od którego jestem starszy o zaledwie sześć tygodni.

– Początki znajomości panów sięgają właśnie tego okresu?
– Poznaliśmy się z Włodkiem w 1962 roku. Otrzymaliśmy wówczas powołanie do reprezentacji Polski juniorów, jako najmłodsi zawodnicy.

– Spore osiągnięcie, zważywszy, że na zgrupowaniu pojawiła się wyselekcjonowana grupa ledwie szesnastu najzdolniejszych z całego kraju.
– Dobrze, że zwrócił pan uwagę na ten czynnik. To były inne czasy. Dziś poszczególne roczniki mają zespoły, począwszy od bodajże U9, a skończywszy na U18.

Pól wieku temu z okładem nie było to takie proste. Mieliśmy zaledwie po 15 lat. Rywalizowaliśmy z chłopcami o trzy lata starszymi! Koniec końców, Włodek poradził sobie lepiej, między innymi ze względu na moje warunki fizyczne. Wyglądałem przy nim trochę jak młodszy brat.

– Do Włodzimierza Lubańskiego jeszcze wrócimy w tej rozmowie. W Arkonii wywalczył pan pierwsze trofeum. Mistrzostwo Polski juniorów to zawsze wyjątkowe osiągnięcie.
– To ważne wydarzenie w mej karierze. Grywałem w piłkę na podwórkach, chodziłem na mecze Pogoni, ale los skierował mnie do innego klubu. Z kolegami uganialiśmy się za piłką od rana do nocy, rozpoczynając harce o 8 rano konkursem żonglerki. W 1958 roku, w wieku 11 lat, trafiłem do Arkonii. Na stadion tego gwardyjskiego klubu zaprowadził mnie ojciec jednego z kompanów. Wspominając ten beztroski okres muszę koniecznie wspomnieć o dwóch bratnich duszach, z którymi spędzałem niemal każdą wolną chwilę.

Z Janem Mikulskim i Jerzym Krystyniakiem łączyły mnie mocne więzi. Tworzyliśmy trzon mistrzowskiego zespołu Arkonii z 1964 roku, Jurek był nawet kapitanem. Co ciekawe, mieszkał tuż obok, po sąsiedzku. A tak przy okazji, czy dotarły do pana zdjęcia, które wysłałem? Sporadycznie korzystam z tej możliwości w telefonie.

– Dotarły, dziękuję. Fotografie pochodzą z 1964 roku?
– Tak, zrobione zostały miesiąc po mistrzostwie Polski.

– Niebawem trener Żywotko na stałe włączył pana do kadry pierwszego zespołu. Nie był to udany czas, bowiem Arkonia opuściła ligę najlepszych.
– Już jadąc na zakończony sukcesem turniej juniorów należałem do pierwszego zespołu Arkonii. Niebawem miałem kolejny obóz przygotowawczy z seniorami, podczas którego nikt nie stosował wobec mnie taryfy ulgowej. Trenowałem na równi z innymi zawodnikami, obciążenia miałem identyczne. Ciężki był to obóz, bieganie i ćwiczenia ze sztangą pamiętam do dziś. Pół roku później Arkonia spadła do drugiej ligi. I jak to u nas bywało, a w zasadzie – wciąż jest, winą za ten stan rzeczy obarczono trenera. Nasza współpraca dobiegła końca, lecz Żywotko udowodnił, że potrafi stawiać na młodych. W tym okresie pierwsze kroki w dorosłej piłce stawiał Ryszard Mańko, kolejna ważna dla mnie postać.

– To właśnie z nim zadebiutował pan po latach w pierwszej reprezentacji Polski.
– Ma pan rację, tak się właśnie złożyło. Rysio przybył do Szczecina z Promienia Żary i jako junior debiutował w Arkonii. Żywotko miał oko do młodych, trzeba mu to oddać. Także w okresie pracy w Pogoni postępował identycznie, nie bojąc się odważnych decyzji.

– A propos Pogoni. Wspomniał pan, że niekoniecznie musiało dojść do wyjazdu ze Szczecina. Oba kluby podpisały dość specyficzną umowę…
– No właśnie. Pogoń utrzymała się w lidze. Porozumienie, które zawarto, zabraniało zmiany barw klubowych pomiędzy graczami Pogoni i Arkonii. Ponieważ chciałem podnosić umiejętności i rozwijać się piłkarsko, to postanowiłem szukać szczęścia gdzie indziej.

Ta specyficzna umowa wygasła dopiero w 1970 roku, a jednym z pierwszych graczy transferowanych między szczecińskimi klubami był wspominany Jan Mikulski. Ja niestety nie mogłem czekać aż tak długo…

– W rezultacie trafił pan do Bydgoszczy. I po raz kolejny nie obyło się bez problemów.
– Jesienią 1965 roku zostaliśmy zaproszeni przez Zawiszę na mecz kontrolny. Sparing był w środku tygodnia. W Arkonii grałem już w III lidze, a Pogoń… dalej się przyglądała. Pojechaliśmy więc do Bydgoszczy. Pamiętam to bardzo dobrze, ze względu na wczesna pobudkę i wyjazd zaplanowany na godzinę 6 rano. Zawody rozpoczęły się o 11, a już po pierwszej połowie trener Zawiszy, Mieczysław Gracz, przysłał mego kolegę z kadry, Zdzisława Kostrzewińskiego, z konkretną propozycją przyjścia do wojska.

Mając do wyboru trzecią i pierwszą ligę nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Gra na trzecim szczeblu była dla mnie wstrząsem, niemal w każdym meczu stawałem się celem ataków obrońców. Kusiła mnie więc perspektywa powrotu do poważnego grania, więc od razu zdecydowałem się na transfer.

– A w Szczecinie okrzyknięto pana zdrajcą…
– Oj, nasłuchałem się komentarzy na swój temat, swoje zrobiły też artykuły w prasie. Na domiar złego, gdy większość młodych ludzi starała się uniknąć służby woskowej, ja dobrowolnie szedłem w kamasze. A przecież czekając na pociąg do Bydgoszczy płakałem jak dziecko… Jechałem bowiem w nieznane.

Działacze Arkonii nie dawali za wygraną. Po przejściu do Zawiszy otrzymałem dwuipółroczną karę zawieszenia. W sprawę włączony został nawet Wojciech Jaruzelski, z Pomorskiego Okręgu Wojskowego, bo zasiliłem szeregi klubu poza terminem poboru. Jaruzelski wydał rozkaz, zgodnie z którym miałem zostać zwolniony do cywila po trzech miesiącach. Gdy tak się stało, stanąłem przed dylematem: wracać do domu, czy zostać? Zostałem nad Brdą, czekając jednak pół roku na możliwość gry.

– Włodzimierz Lubański miał łatwiej.
– Tak, przecież w wieku 16 lat wszedł do drużyny i cały czas się rozwijał. Ja niestety odwrotnie, zamiast rozwijać, zwijałem się.

– Kolejny etap kariery to ROW.
– Początkowo nie byłem przekonany do wyjazdu do Rybnika, w Arkonii tworzyła się ciekawa drużyna oparta na młodych. Graliśmy za minimalną stawkę. Pewnego razu, podczas spotkania z działaczami, postanowiliśmy poruszyć i tę kwestię. Na nieśmiałe sugestie podniesienia apanaży stanowczo zareagował pewien pułkownik, który w krótkich, żołnierskich słowach pozbawił nas złudzeń. Po powrocie z wojska wydatnie pomogłem w powrocie Arkonii do drugiej ligi, bowiem w dziecięciu spotkaniach byliśmy górą aż dziewięć razy. Przy delikatnych korektach w składzie mogliśmy się pokusić o kolejny awans, lecz tamte słowa pułkownika odbierały nadzieję. A Pogoń dalej się przyglądała…

O przejściu do Rybnika zadecydował przypadek. W środku tygodnia, konkretnie we czwartek, wychodziłem do cywila. Kolejny mecz Zawiszy miał być właśnie w Rybniku. Uległem namowom działaczy, którzy uprosili mnie, abym pozostał do poniedziałku i zagrał. Wypadłem korzystnie, a działacze z Rybnika zapamiętali mnie już po pierwszym meczu, wygranym przez Zawiszę 3:1. Wysłannicy ROW-u trzykrotnie przyjeżdżali do Szczecina. Dwukrotnie im odmawiałem, za trzecim razem dałem się przekonać.

– Byli konsekwentni.
– To prawda, zależało im na tym transferze. ROW był beniaminkiem ligi, opartym na starszych zawodnikach z Górnego Śląska.

– Jednym z nich był Eugeniusz Lerch.
– Zgadza się. Nasza boiskowa współpraca wyglądała bez zarzutu. Szkoda tylko, że nie zdołaliśmy uchronić się przed spadkiem. Zabrakło naprawdę niewiele. W końcówce sezonu udaliśmy się do Zabrza. Walczyliśmy ofiarnie, tocząc z faworyzowanymi gospodarzami wyrównaną walkę. Niestety, nie udało się. Przy remisie 2:2 uparcie dążyliśmy do zdobycia trzeciej bramki, tę jednak zdobyli zabrzanie. Degradacja do drugiej ligi stała się faktem.

– Opiekun zabrzan, Geza Kalocsay, wypowiedział po tym spotkaniu znamienne słowa…
– Brzmiały one: "ta dziesiątka musi być u nas". Nie kojarzył mego nazwiska, widział mnie na boisku po raz pierwszy w życiu. Wypadłem na tyle dobrze, że błyskawicznie pojawiła się propozycja przejścia do mistrzowskiej drużyny z Zabrza. Postanowiłem z niej skorzystać.

– Zmieniła się również pozycja na boisku.
– To właśnie w Górniku zostałem przesunięty na skrzydło, trener Kalocsay preferował bowiem ustawienie 4-3-3, z jednym środkowym napastnikiem. Grywałem w ataku i przesunięcie mnie w boczne rejony boiska zrazu potraktowałem jak zesłanie. Stosowałem się jednak do zaleceń taktycznych, z niezłym chyba skutkiem.

– Z panem trafił do Górnika także Jan Banaś.
– Debiutowaliśmy w wyjazdowym spotkaniu z Cracovią, a chrzest w europejskich pucharach przeszliśmy z Olympiakosem Pireus. Resztę historii doskonale pan zna, wszak wywalczyliśmy awans do finału Pucharu Zdobywców Pucharów…

– Wracamy do punktu wyjścia naszej rozmowy…
Niebagatelny wpływ na utratę pierwszej bramki miał stan boiska. Hubert Kostka raczej nie puszczał takich goli.
– Całkowicie się z tym zgadzam, Hubert nieszczęśliwie wypuścił piłkę z rąk, z czego bezlitośnie skorzystał Francis Lee. Kostka nie miał także szczęścia przy rzucie karnym. Niewiele zabrakło, by odbił piłkę, gdyby nie warunki atmosferyczne obroniłby ten strzał. Straciliśmy głupie bramki, ot co. Manchester City był doświadczonym zespołem, zbyt doświadczonym, by roztrwonić przewagę dwóch bramek. A tak niewiele zabrakło, by uszczęśliwić kibiców w kraju i poza granicami.

– A propos. To właśnie dzięki ofiarności kibiców udało się dotrzeć piłkarzom Górnika na stadion w Strasburgu. To niby znana, choć wciąż szokująca historia…
– … której wyreżyserowania podjął się trener Romy, słynny Helenio Herrera. Nie bez kozery nazywano go "Magiem", albo "Czarodziejem". Herrera znany był z niespodzianek, które przygotowywał rywalom. Daremnie oczekiwaliśmy na przyjazd autokaru, który dziwnym trafem nie pojawił się w umówionym miejscu. Z każdą chwilą narastało zniecierpliwienie, bowiem do meczu pozostawało coraz mniej czasu. Na szczęście z pomocą przyszli Polonusi, którzy przetransportowali nas na stadion własnymi samochodami. Żeby było ciekawiej, nieszczęsny autokar, jak gdyby nic, stał przed stadionem. A kierowca spał…

– Perfidna… włoska robota.
– Tak, cała otoczka trzeciego spotkania z Romą i przebieg utkwiły mi głęboko w pamięci. Zna pan pewnie historię z oświetleniem?

– Tak, jeśli mnie pamięć nie myli, światło gasło dwukrotnie. Przez przypadek?
– Nie sądzę.

– A więc jednak…
– Nie chciałbym ferować wyroków, ale z poziomu boiska wyglądało to co najmniej dziwnie. Ciężko mi zrozumieć awarię akurat w momencie, gdy zacentrowałem piłkę do Włodka Lubańskiego, a ten znalazł się w korzystnej sytuacji. Najprawdopodobniej zdobyłby bramkę.

– Przy tych kulisach meczu z Romą słowa sprawozdawcy telewizyjnego "Sprawiedliwości stało się zadość", nabierają wyjątkowego znaczenia.
– Zdecydowanie. Jan Ciszewski dał upust ogromnym emocjom, które towarzyszyły także jemu.

– Jeszcze przed rzutem monetą udał się pan do szatni…
– Postąpiłem podobnie jak większość kolegów z zespołu. Na murawie panowało zbyt wielkie poruszenie, zwyciężył zdrowy rozsądek. Nie wszyscy chcieli na to patrzeć. Trzy spotkania z Romą to coś niewyobrażalnego. Do tego mecz w Chorzowie, gdzie wyrównaliśmy dopiero w 89. minucie, a w samej końcówce dogrywki bramkę zdobyli rzymianie… Ogrom wspomnień.

– Nie rozmawialiśmy dotąd o sztabie szkoleniowym, poproszę zatem o porównanie warsztatu Gezy Kaloscaya i Michała Matyasa.
– Uważam, że Kaloscay podejmował odważniejsze decyzje. To odważne stwierdzenie i być może nie będę w tym momencie zbyt obiektywny. Współpracowaliśmy przez krótki czas, niemniej inaczej odbierałem węgierskiego trenera. Wprowadził Górnika na "europejskie" tory, także w sferze taktyki. Żeby nie być gołosłownym, proszę spojrzeć chociażby na wyjściową "11" Górnika w rewanżowym meczu z Glasgow Rangers. Wyszliśmy na Ibrox Park bez bojaźni, bez kalkulacji, z trzema ofensywnie usposobionym piłkarzami z przodu. Nawiasem mówiąc, wypadłem tam słabiej.

Kontynuując – dla porównania, na długo przed rewanżem z Lewskim Sofia, trener Matyas zapowiedział grę z dwoma napastnikami. Przyjęło się, że "mecz jest meczowi nierówny", lecz ta niewielka różnica charakteryzowała pracę obu opiekunów Górnika.

Na tydzień przed wyjazdem do Sofii usłyszeliśmy w szatni: "Skład mam już praktycznie ustalony, zastanawiam się jedynie, czy od pierwszej minuty wystąpi Banaś, czy Szaryński".

Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)
Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)

– Zagrał Banaś.
– Lepiej zaprezentował się w grze wewnętrznej. Przy padającym śniegu nie zdołałem pokazać pełni umiejętności. A Banaś nie był przecież przypadkowym piłkarzem, przychodził do nas z bytomskiej Polonii jako reprezentant Polski.

– Właśnie, temat reprezentacji Polski. Pańskie dokonania klubowe budzą powszechny podziw, a zaledwie dwa spotkania z orzełkiem to niezbyt imponujący dorobek gracza tej klasy.
– Życie piłkarza bywa przewrotne.

– Podobnie jak piłkarskie losy. Od 5:0 w meczu z Danią, do… 0:5 w wyjazdowej potyczce z NRD to trudny do zrozumienia dysonans. Tym dziwniejszy, że spotkania dzieliło zaledwie pięć dni.
– I bądź tu człowieku mądry. Istotnie, w kilka dni obrót spraw zmienił się o 180 stopni. W Warszawie wszystko przebiegło po naszej myśli i odprawiliśmy z kwitkiem zawsze groźnych Duńczyków. Debiut ułożył mi się idealnie, tym bardziej, że na trawę Stadionu Dziesięciolecia wybiegłem w towarzystwie dobrze mi znanego Ryszarda Mańki.

Szokował natomiast wynik meczu w Rostocku. Wypadliśmy tam katastrofalnie, słabszy dzień miał również Hubert Kostka. Był to na pewno jeden ze słabszych meczów reprezentacji prowadzonej przez Ryszarda Koncewicza. Sypnęło straconymi bramkami. Następstwem tej kompromitującej postawy były nagany, które otrzymało ośmiu piłkarzy. Na szczęście ja uniknąłem upomnienia.

– Istniały więc przesłanki ku temu, by liczyć na kolejne powołania.
– W wygranym meczu w Dublinie nie dostałem szansy i mecz przesiedziałem na ławce rezerwowych. Liczyłem, że przy korzystnym wyniku (2:0) pojawię się na placu gry. Ryszard Koncewicz nie wpuścił mnie jednak na boisko.

– Czy rozdział pod tytułem – reprezentacja Polski – ma w mianowniku poczucie niespełnienia? Ominęły pana sukcesy olimpijskie i udany turniej w Republice Federalnej Niemiec w 1974 roku.
– Występów w reprezentacji powinienem uzbierać więcej. Odczuwam pewien niedosyt. Nie miałem szczęścia do kadry narodowej. Jesienią 1971 roku otrzymałem zaproszenie na rekonesans przedolimpijski, lecz w ostatecznym rozrachunku nie znalazłem się w ekipie udającej się do Monachium. Byłem wtedy w życiowej formie, ale zerwana torebka w stawie łokciowym podczas treningu Górnika przekreśliła marzenia. W ostatniej minucie zajęć! W tym czasie rozegrałem najlepszy w mej opinii mecz w życiu w kadrze młodzieżowej Andrzeja Strejlaua, z Republiką Federalną Niemiec. W całym spotkaniu, co warte podkreślenia, nie straciłem ani jednej piłki! Trener Niemców, Jupp Derwall, patrzył na mnie z ukosa, wręcz zabijał wzrokiem. Ta dobra dyspozycja poskutkowała konkretną propozycją transferu, którą dostałem od działaczy Herthy Berlin. Niestety, doskonale znane uwarunkowania epoki przekreśliły też marzenia o wyjeździe. Już po udanym meczu w młodzieżówce, otrzymałem wiadomość o śmierci ojca. Radość mieszała się z rozpaczą. Dzień przed pogrzebem ojca wystąpiłem w meczu Gwardii z Górnikiem, niewiele wnosząc do gry zespołu. Wszedłem w drugiej połowie, ale myślami byłem daleko.

– To zrozumiałe.
– Na nieszczęście dla mnie, mecz obserwował nie znający moich realiów selekcjoner Kazimierz Górski.

– Nie pojechał pan więc na finały mistrzostw świata do RFN.
– Doznałem bowiem kolejnej kontuzji. Tydzień po ślubie, w ostatniej minucie treningu w Zabrzu, bezpardonowo zaatakował mnie Jan Wraży. A jesienią 1973 roku krystalizująca się kadra Kazimierza Górskiego udała się na tournee do Ameryki Południowej. Może gdybym był zdrowy, w pełni sił i w dobrej formie? Rok 1973 nie był dla mnie udany.

Problemy zdrowotne pozbawiły mnie szansy udziału w mistrzostwach świata, zadecydowały również o mym odejściu z Górnika. Na Roosvelta pojawili się nowi zawodnicy, między innymi Andrzej Szarmach i Jerzy Wilim. Dla mnie zabrakło miejsca.

– Tak po prostu?
– Przejście do Zagłębia Sosnowiec było następstwem rozmów działaczy obu klubów. Nie chciałem odchodzić z Górnika, postawiono mnie przed faktem.

– W Zagłębiu Sosnowiec występował pan przecież w drugiej linii.
– I o to miałem żal do działaczy Górnika. Po odejściu Wilczka i Olka w linii środkowej Górnika była luka, którą byłem gotów wypełnić. Nie wszyscy byli przekonani do tego pomysłu, obawiając się o me zaangażowanie w grę obronną. By rozwiać wątpliwości, podczas jednej z gier wewnętrznych postanowiłem zaakcentować swą obecność w środku pola. Wypadłem dobrze, rozdzielając piłki i mając sporo odbiorów. Podczas tejże gierki podbiegł do mnie w pewnym momencie Włodzimierz Lubański, przyznając z uznaniem: "Przecież ty wszystko czyścisz!".

Dlaczego nie doczekałem się szansy w meczu? Byłem doświadczonym piłkarzem, poradziłbym sobie w drugiej linii. Działacze Górnika sprowadzali jednak kolejnych środkowych pomocników, rezygnując z piłkarza, który był pod ręką. Doskonale pamiętam ostatnie chwile w klubie. Wychodząc ze stadionu spotkałem początkującego działacza, który pożegnał mnie słowami: "Gdyby to zależało ode mnie, to nie pozwoliłbym na te odejście. Jestem jednak jeszcze zbyt młody i na razie niewiele mogę". Był to Jan Szlachta, późniejszy prezes Górnika oraz minister górnictwa i energetyki.

– Zagłębie zyskało rutynowanego gracza. W Sosnowcu wykrystalizowała się ciekawa drużyna, czego efektem było dwukrotne zdobycie Pucharu Polski. Podejrzewam, że na mecze z Górnikiem mobilizował się pan podwójnie?
– Nie ukrywam, że tak. Spędziłem w Zabrzu kilka lat i serce przed spotkaniami z Górnikiem biło mocniej. Powtórzę raz jeszcze – nie chciałem odchodzić z Górnika.

– Jak już ustaliliśmy, nie miał pan za bardzo szczęścia do reprezentacji Polski. Na argentyński mundial w 1978 roku powołani zostali także zawodnicy Zagłębia: Włodzimierz Mazur, Wojciech Rudy i Zdzisław Kostrzewa. Ich nominacje sprawiły panu zapewne niemałą satysfakcję? Wybrańcy selekcjonera Gmocha korzystali przecież z doświadczenia starszego kolegi…
– Zdecydowanie. Decyzje Jacka Gmocha bardzo mnie ucieszyły, a gracze Zagłębia w pełni zasługiwali na te wyróżnienia. Ta trójka imponowała formą, łącznie z Kostrzewą. Włodek Mazur powiedział nawet w jednym z wywiadów, że 70 procent bramek zdobytych w sezonie 1977/78 zawdzięczał moim asystom.

– A pan sposobił się do wyjazdu za granicę. Zdecydowanie za późno.
– Oczywiście, byłem tego świadomy. Czasy nie sprzyjały wojażom. A jeśli już wspomniał pan o transferze do Dunkierki, to też nie wszystko było tak, jak powinno. Co więcej, do dziś mam do siebie żal za niedopilnowanie pewnych spraw. Nie potrafiłem tam zadbać o swoje interesy…

– Co pan ma na myśli?
– Wszystko było na "wariackich papierach".
Pierwotnie miałem trafić do Valenciennes, w którym zakotwiczył doskonale mi znany Erwin Wilczek. Nie wszystko układało się po mojej myśli i do sezonu przygotowywałem się w Sosnowcu. Zaordynowałem sobie reżim treningowy, biegając po okolicznych rowach otaczających budowaną akurat trasę szybkiego ruchu. Gdy pojawiłem się we Francji, to czekał mnie występ w sparingowym spotkaniu z zespołem Lens. Przebywający na emigracji Wilczek polecił me usługi trenerom Valenciennes, zachwalając umiejętność gry na skrzydle. A przecież nie grałem tak od lat! Świetnie czułem się w Sosnowcu, dyrygując poczynaniami partnerów. Zmieniłem sposób gry, o czym Erwin wiedzieć po prostu nie mógł. Niemniej jednak zagrałem z boku, całkiem przyzwoicie. Następnie wróciłem do Polski, by załatwić sprawy urzędniczo-paszportowe.

– Powoli zaczynam wszystko rozumieć…
– By uzyskać zgodę na wyjazd, trzeba było stoczyć batalię. Odwiedzałem rozmaite instytucje. W Warszawie miałem ogromnego pecha. Brakowało mi jedynie zgody na wyjazd ówczesnego prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Mariana Renkego. A ten wyjechał na miesięczny urlop. Na horyzoncie pojawiła się wtedy możliwość gry w Dunkierce, mającej falstart w drugiej lidze francuskiej. Coraz częściej odbierałem telefony z Francji.

Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)
Mecz Górnika Zabrze z Glasgow Rangers z 1969 roku (fot. PAP)

– Znakomity z pana gawędziarz. Pretekstem rozmowy była okrągła rocznica finału PZP na wiedeńskim Praterze, a tymczasem potoczyła się nieco inaczej…
– Wszystko zaczęło się w Lasku Arkońskim. Nigdy nie zapomnę podwórkowych gier i całodziennego uganiania się za piłką. Kończyliśmy grę dopiero wtedy, gdy nie było widać piłki. Do dziś zachowałem pierwszy dyplom za tytuł króla strzelców wywalczony w lidze trampkarzy. Miałem wówczas zaledwie 11 lat i ważyłem ledwie 38 kilogramów. Byłem jak chucherko…

Po wielu latach, co warte podkreślenia, udało mi się wywalczyć jeszcze jedną koronę króla strzelców. W 2004 roku, w wieku 57 lat, zostałem najlepszym strzelcem w pewnym turnieju w Bielsku-Białej. Rywalizowałem jak równy z równym z przeciwnikami młodszymi o 10-15 lat. Ba! Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać ze stadionu, gdy miejscowe radio podało wyniki zmagań, odnotowując mą dobrą grę i przede wszystkim wiek…

Kończąc wątek, ostatni mecz w życiu rozegrałem w wieku 64 lat.

– Imponujące. Zwykło się jednak uważać, że przedstawiciele pańskiego pokolenia nie do końca odnaleźliby się we współczesnym futbolu. Mimo uznania dla Deyny, Lubańskiego pokutuje stwierdzenie, że kiedyś grało się wolniej, a zawodnik z piłką u nogi miał więcej czasu na rozegranie akcji…
– Panie Sebastianie, czy my biegaliśmy wolniej?

– Bynajmniej. Nie zaprzeczy pan jednak, że piłka przeszła sporą ewolucję.
– To zrozumiałe. Proszę jednak zwrócić uwagę, że mimo tendencji do bardziej siłowej i atletycznej gry, nie wszystkie zespoły bazują tylko na tych elementach. Byłem wyższy od Zygfryda Sołtysika zaledwie o cztery centymetry, a z kolei Leo Messi ma… cztery centymetry więcej ode mnie. Wzrostem nie imponuje Sergio Aguero z – nomen omen – Manchesteru City.

Dobry piłkarz poradzi sobie w każdych warunkach. Zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.

– Hubert Kostka porównał kiedyś swój zespół do Realu Madryt. Czy istotnie Górnik Zabrze z sezonu 1969/70 był najlepszym reprezentantem polskiej piłki klubowej w historii?
– Niezręcznie mi wypowiadać się w tej kwestii. Historia polskiej piłki to nie tylko Górnik, proszę zauważyć, iż w analogicznym czasie Legia dotarła do półfinału Pucharu Mistrzów. Z drugiej strony, to jednak nasza drużyna awansowała do finału…Tworzyliśmy dobrze rozumiejący się kolektyw, umieliśmy dobrze grać w piłkę.

I o ile dobrze pamiętam, to w latach siedemdziesiątych pojawił się pomysł rozegrania meczu pomiędzy Górnikiem a drużyną reszty Polski. Nie wiem, jakim wynikiem zakończyłaby się taka potyczka, to na pewno nie bylibyśmy na straconej pozycji. O sile Górnika świadczyły nie tylko wyniki w Polsce, czy w starciach w drużynami z Europy. Mając rekonesanse po Ameryce Południowej mierzyliśmy się również z mocnymi rywalami, rywalizując z reprezentacjami Peru, czy Meksyku. Swego czasu rozbiliśmy niezwykle mocne Colo-Colo Santiago aż 4:1, a tamtejsza prasa nazwała Lubańskiego "białym Pele".

– Żal kończyć.
– To może opowiem pewną anegdotę związaną z trenerem Żywotką? Ale to już naprawdę ostatnia historia. Chce pan?

– Oczywiście.
– Gdy prowadziłem Stal Stalową Wolę, to polecieliśmy z zespołem do Algierii. Była przerwa zimowa, a działacze zakontraktowali tam trzy mecze kontrolne. Już po odprawie, kierując się ku wyjściu z lotniska, ujrzeliśmy grupę sportowców zmierzających w naszym kierunku. Rozpoznałem znajomą twarz. Naprzeciw mnie stanął trener Stefan Żywotko, wprowadzający mnie onegdaj w ten cały piłkarski świat. Oniemiałem. Po chwili konsternacji mój dawny trener zapytał: "Władek? Co ty tutaj robisz?".

Nie mógł uwierzyć, że też zostałem trenerem. Nawiasem mówiąc, jest w Algierii żywą legendą. Pracował tam bodaj 14 lat, siedmiokrotnie wygrywając ligę. Niesamowita historia.

– Florian Krygier dożył 99 lat, a Stefan Żywotko świętował w tym roku setną rocznicę urodzin. Formą imponuje też Teodor Jabłonowski. Zdumiewająca jest długowieczność ludzi związanych ze szczecińską piłką.
– Może coś w tym jest? A Teodor Jabłonowski grywał zarówno w Pogoni, jak i w Arkonii Szczecin.

– Jego sylwetkę przybliżył Wojciech Parada w "Klubowych rywalizacjach Pogoni", właśnie w rozdziale o derbowej rywalizacji z Arkonią Szczecin.
– Nieprzypadkowo, Jabłonowski jest przecież ważną postacią. Jeśli zaś idzie o Żywotkę, to czy wie pan, że pochodzi ze Lwowa?

– Nie miałem pojęcia.
– To nieco inne pokolenie, tych zza Buga… Obaj, z Kazimierzem Górskim wychowali się we Lwowie, choć w innych dzielnicach.

– Panie trenerze… Żal tego meczu z Manchesterem City, prawda?
– Żal, nawet po upływie pięćdziesięciu lat. Na pewne rzeczy nie mamy już jednak wpływu. To już nie wróci…

Zobacz też
Lech pobił kolejny rekord. Władze klubu będą zachwycone
Michał Gurgul błyskawicznie stał się podstawowym lewym obrońcą Lecha (fot. Getty Images)

Lech pobił kolejny rekord. Władze klubu będą zachwycone

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Jeden z liderów opuścił Jagiellonię Białystok
Jarosław Kubicki (z lewej) z Mateuszem Skrzypczakiem (Fot. Getty)

Jeden z liderów opuścił Jagiellonię Białystok

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej w 2025 roku w TVP [WIDEO]
(fot. TVP SPORT)

Mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej w 2025 roku w TVP [WIDEO]

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Mistrz Polski poznał rywali w okresie przygotowawczym
Lech Poznań (fot. PAP)

Mistrz Polski poznał rywali w okresie przygotowawczym

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
To już pewne. Czołowy snajper opuszcza Ekstraklasę!
Samuel Mraz (Fot. Getty)

To już pewne. Czołowy snajper opuszcza Ekstraklasę!

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Mocny ruch Rakowa! Snajper zostaje w Częstochowie
Jonathan Brunes (fot. PAP)
tylko u nas

Mocny ruch Rakowa! Snajper zostaje w Częstochowie

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Raków zdradził plany. Przed sezonem rozegra pięć sparingów
Ivi Lopez (fot. Getty Images)

Raków zdradził plany. Przed sezonem rozegra pięć sparingów

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Kandydat na trenera Legii. Chciały go inne polskie kluby
Bartosz Grzelak (fot. Getty)

Kandydat na trenera Legii. Chciały go inne polskie kluby

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Nie tylko Marciniak. Sędziowie Ekstraklasy wyróżnieni
Wojciech Myć, Szymon Marciniak i Piotr Rzucidło po sezonie 2024/25 mają powody do dużego zadowolenia i optymizmu. (zdjęcia:  Getty Images)
tylko u nas

Nie tylko Marciniak. Sędziowie Ekstraklasy wyróżnieni

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Zmian w Legii będzie więcej. Wiemy, kiedy ma zostać ogłoszony nowy trener
Goncalo Feio i Emanuel Ribeiro w trakcie treningu Legii Warszawa (fot: PAP

Zmian w Legii będzie więcej. Wiemy, kiedy ma zostać ogłoszony nowy trener

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Najnowsze
Trener Chelsea po triumfie w LK: byliśmy lepsi
Trener Chelsea po triumfie w LK: byliśmy lepsi
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Enzo Maresca (fot. Getty Images)
Oto bohater Chelsea. Nie strzelił gola, za to...
Cole Palmer (fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk)
Oto bohater Chelsea. Nie strzelił gola, za to...
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Miliony dla Chelsea. Ile zarobił triumfator Ligi Konferencji?
Ligi Konferencji 2024/25 – co daje wygrana? Ile UEFA płaci za zwycięstwo w LK? Zobacz kwoty
Miliony dla Chelsea. Ile zarobił triumfator Ligi Konferencji?
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Jedyna taka drużyna! Chelsea przeszła do historii piłki
Chelsea jest pierwszą drużyną w historii, która triumfowała we wszystkich europejskich rozgrywkach (fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk)
Jedyna taka drużyna! Chelsea przeszła do historii piłki
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Liga Konferencji: zobacz wyniki i terminarz fazy pucharowej
Liga Konferencji 2024/25 – wyniki fazy pucharowej i terminarz meczów [AKTUALIZACJA]
Liga Konferencji: zobacz wyniki i terminarz fazy pucharowej
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [SKRÓT]
fot. TVP
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [SKRÓT]
| Piłka nożna / Futsal 
Wielki sukces napastnika Jagiellonii. Został królem strzelców LK!
Klasyfikacja strzelców Ligi Konferencji – ranking 2024/25 [TABELA]
Wielki sukces napastnika Jagiellonii. Został królem strzelców LK!
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Do góry