Marek Cieślak kończy swoją czternastoletnią posługę selekcjonerską. Mecz Polska – Rosja na stadionie Polonii Bydgoszcz (wtorek, transmisja w TVP Sport od godz. 17.30) to jego przedostatnia misja jako przywódcy żużlowej reprezentacji Polski.
28 czerwca Marek Cieślak skończył 70 lat. Dzięki kolarskiej pasji utrzymuje jednak kondycję młodzieniaszka. Noga podaje na tyle, że dziennie pokonuje 60-80 km. – Miałem kiedyś usuniętą łękotkę i uszkodzone więzadła krzyżowe. Lekarz mi powiedział, że powinienem wzmocnić mięsień czworogłowy i zaproponował rower stacjonarny. Fajnie, pomyślałem, tylko po co mi stacjonarny, jak na normalnym mogę jeździć. I taki był początek pasji. Ale ja już miałem wtedy koło pięćdziesiątki. Co ciekawe, teraz jestem starszy o dwadzieścia lat i nic mnie nie boli, kolana również. W ogóle – podkreśla dziś. Jest czego mu zazdrościć. Okularów nie musi nosić ani do czytania gazet, ani do czytania toru. Stawy biodrowe ma własne, nie porcelanowe, a formę olimpijską. De facto, nic mu nie dolega. Ma tylko jedną chorobę współistniejącą – żużel.
– W sumie to prawda, nic mi nie dolega. Nie mam żadnych dolegliwości mojego wieku, które dokuczają innym na tym etapie życia. Dobrze słyszę, dobrze widzę, po schodach mogę biegać. W ogóle mogę biegać, ile chcę. Ta siedemdziesiątka jest, ale ona mnie nie przeraża i nie ciąży. Ja tego nie czuję. Bo wciąż jestem sprawny. Nie mówię tego, żeby samego siebie komplementować, ale tak po prostu jest – to tylko liczba, która mnie teraz spotyka, ale nic poza tym – wyjaśnia. Zatem nadal lubi brać udział w żużlowych wojnach i karierę klubową może kontynuować, choć we wspomnieniach z dzieciństwa przechowuje też pozostałości po… II wojnie światowej.
– 1957 rok, Warszawa. Furmanka i ciągnący ją czarny koń o imieniu Kary. Na furmance moja babcia Władysława, dyrektorka domu dziecka w Ojrzanowie koło Żabiej Woli, obok intendent tejże placówki – jednocześnie woźnica, no i ja. To była wyprawa po tak zwane zaopatrzenie. I te całe dzielnice gruzu. Popalone domy, jakieś sterczące odłamy betonu i napisy "Nie wchodzić, miny!", "Nie wchodzić, niewybuchy!". To jest mój obraz z lat dziecięcych. Miałem wtedy siedem lat i oczy wielkie jak pięć złotych, bo wrażenie robił ten widok niesamowity. Tak wyglądała Warszawa 12 lat po wojnie, choć, rzecz jasna, nie w całości – wspomina Cieślak.
Jako malutki chłopaczek był naocznym świadkiem formowania się częstochowskiego żużla. Jego pierwszych sukcesów i wielkich dramatów. – Przeżywałem m.in. tragedię Mariana Kaznowskiego. Ja i cała Częstochowa. Lata 50., nie było telewizorów, nie było internetu, całe miasto żyło żużlem. W 1954 roku Kaznowski złamał nogę na torze w Lesznie. To było otwarte złamanie, lekarze założyli gips, wdała się gangrena. Trzeba było nogę uciąć. Całą! Cała Częstochowa, jak długa i szeroka, przeżywała też śmierć Bronka Idzikowskiego, który zmarł w 1961 roku. Śmiertelne okazały się obrażenia, jakich doznał w trakcie meczu z Polonią Bydgoszcz. Miałem wtedy 11 lat i byłem z dziadkiem w przyszpitalnej katedrze na Zawodziu, gdzie Bronek leżał. Sam, pamiętam jak dziś. Leżał sam w puściutkiej kaplicy, a ja z bliska się temu wszystkiemu przyglądałem. Patrzyłem na obandażowaną twarz, na siniak na policzku. Wszyscy starzy częstochowianie pamiętają też tragedię Stefana Kwoczały w Nowej Hucie, gdzie złamał podstawę czaszki. Wszyscy tym żyli – wylicza legendarny już szkoleniowiec.
"Co ty możesz o żużlu wiedzieć, skoro nigdy nawet na motocyklu nie siedziałeś" – to dyżurny zarzut w tej dyscyplinie sportu. Cieślak nie musiał się z nim mierzyć. Przed tym jak został szanowanym trenerem, zapisał w swoim CV piękną karierę zawodniczą. Sięgnął po cztery medale Drużynowych Mistrzostw Świata, trzykrotnie docierał do jednodniowych finałów IMŚ, co w tamtych czasach udawało się tylko największym. Zdobył Złoty Kask, drużynowe mistrzostwo Polski z Włókniarzem, indywidualne wicemistrzostwo kraju, wreszcie jako pierwszy Polak wywalczył mistrzostwo Wielkiej Brytanii – z White City Rebels.
Do żużla nie zniechęciły nawet Cieślaka makabryczne wypadki kolegów. Wszyscy oni wierzyli, że zostaną bohaterami tłumów i zbiorowej wyobraźni. Marek Czerny, który był świadkiem na jego ślubie, uderzył głową w bandę na torze Stali Rzeszów. Otworzył bramę. "Na oko nic się wtedy nie stało, lecz jego mózg dosłownie się wtedy rozleciał... Jacek Gierzyński z kolei złamał kręgosłup w niemieckim Neustadt i skończył na wózku. Pękła mu opona, wjechał w niego jeden z Niemców. Co łączy te tragedie? Marek i Jacek sami się o te występy prosili. Te zawody w Niemczech to był dość prestiżowy wówczas turniej o Puchar Bałtyku. Klub nie chciał Jacka puścić, lecz ten strasznie wojował. I pojechał... Czerny natomiast miał wypadek w czasie zawodów o Srebrny Kask. Padał wówczas deszcz, na torze stała już woda, nikt nie chciał jechać. No, prawie nikt. Był tylko jeden odważny. Czerny... Przekonał sędziego i do tragedii doszło już na pierwszym łuku pierwszego biegu. Młodzieńcza fantazja okazała się śmiertelna w skutkach. O dziwo, wszystkie te nieszczęścia nie działały negatywnie na moją psychikę, nie były w stanie wygonić mnie z żużlowego toru. Pamiętam, gdy pojechaliśmy odwiedzić Jacka do Konstancina pod Warszawą. Leżał tam sparaliżowany. Trudno było pocieszyć młodego chłopaka, który musiał się właśnie pogodzić z faktem, że nie wstanie do końca życia. Trochę wtedy po tym szpitalu pochodziłem. Zaglądałem do sal, a tam starzy, dorośli i dzieci. Wszyscy z połamanymi kręgosłupami. Niektórzy ruszali rękami, niektórzy tylko głową, a jeszcze inni tylko oczami. Wtedy właśnie pomyślałem sobie, że wśród tych dramatycznie doświadczonych ludzi jest tylko jeden żużlowiec. Że to jednak nie o żużel chodzi, a o przeznaczenie jakieś. Bo jeden niefortunnie skoczył do wody, inny miał pecha w wypadku samochodowym, a jeszcze inny spadł z drabiny. Tak właśnie zacząłem uważać, że to przeznaczenie jest i tyle. Wtedy naprawdę poczułem ulgę i było mi później lżej. Było łatwiej odkręcać gaz" – wspominał Cieślak w swojej autobiografii pt. "Pół wieku na czarno".
Bernard Kacperak, jeden z trenerów Cieślaka, zadał kiedyś podopiecznym zagadkę – po czym poznać dobrego żużlowca w południe. Nikt nie wiedział.
– Od dobrego żużlowca w południe pachnie koniakiem, a od słabego berbeluchą – wyjaśnił obrazowo. Dlatego każdemu zależało, by żużlowcem zostać dobrym. Z ożenkiem też mało kto się w tamtych czasach wstrzymywał. W książce Cieślak tak wspominał te życiowe decyzje:
– Ja już w wieku 20 lat zadbałem o to, by Polska miała nowych obywateli. Na ślub musiałem zdobyć pozwolenie sądu – nie miałem bowiem jeszcze 21 lat, a więc w myśl obowiązującego wówczas kodeksu rodzinnego nie byłem pełnoletni. Założyłem sprawę, podczas której rodzice nie wyrazili zgody na ślub w tak młodym wieku. I wyszli. Później się jednak okazało, że sąd zgodę dał. Miałem bowiem książeczkę mieszkaniową z pełnym wkładem i fikcyjną robotę, czyli etat w Wełnopolu. Były zatem podstawy, by na ślub zezwolić. Przyszło do ożenku. W domu nie powiedziałem ani słowa, bo niby co miałem gadać? Ożeniłem się, biorąc w katedrze ślub kościelny. Nie wiedziałem, co na to ojciec, bo przecież jako dyrektor musiał być partyjny, a jak u niego wyglądały sprawy duchowe, do końca nie wiedziałem. W każdym razie po ślubie wróciłem do domu wieczorem, po 23.00, a rano musiałem już jechać na mecz do Lublina. Na własnym weselu nie wypiłem zatem grama wódki, zresztą nie bardzo jeszcze wtedy wiedziałem, z czym się ona je. W Lublinie wygraliśmy, a ja, uskrzydlony, zdobyłem komplet punktów. Wróciłem do domu, gdzie już w drzwiach powitał mnie ojciec. – Ożeniłeś się wczoraj? – Tak. – No to wynocha z domu!
Nie pamiętam już, co miałem wtedy na nogach. Czy trampki, czy pepegi jakieś. Fakty są w każdym razie takie, że jak stałem, tak się odwróciłem i wyszedłem. Czekał mnie życiowy chrzest bojowy. Z głodu jednak nie umarłem, po dworcach nie nocowałem. Dałem sobie radę. Przez jakiś czas pomieszkiwałem w motelu, przy wyjeździe na Katowice. Pamiętam jak dziś – ostatni pokój przy ścianie. Żona mieszkała wówczas jeszcze z rodzicami.
Tyle wspominek z lat wczesnej młodości. W jaki sposób Cieślak został trenerem? Zaliczył dwuletnie studia na wrocławskiej AWF, gdzie z fizjologią zaznajamiał go Wacław Skarul, były trener kadry kolarskiej i szef PZKol. Z kolei prof. Zbigniew Naglak nauczał układania planów treningowych. Długich, na cały rok, i krótszych, w zależności od potrzeby. Wreszcie przeżyciem były zajęcia z anatomii w prosektorium, gdzie studenci wpatrywali się w ciało przekrojone na pół. – W środowisku piłkarskim mówią niekiedy prześmiewczo: dobry trener, tylko wyników nie ma. Mnie, na papierze, tej pierwszej klasy trenerskiej brakuje, choć gdybym przygotował pismo z dołączoną listą medali i sukcesów, to pewnie zostałbym awansowany. Nie czuję jednak potrzeby. Najważniejsze, co człowiek robi i jakie osiąga wyniki – podkreśla Cieślak.
Po raz pierwszy objęcie reprezentacji Polski zaproponowano mu w 2002 roku. I co jakiś czas ofertę ponawiano, jednak zgody nie wyrażał ówczesny klub – WTS Atlas Wrocław. W 2003 roku menedżerem kadry został prezes tego klubu – Andrzej Rusko i wmanewrował Cieślaka w asystenturę. Stworzyli duet. Cieślak czuł się jednak jak kwiatek do kożucha. Wreszcie w 2007 roku otrzymał zgodę na łączenie obu stanowisk, tzn. dowodzenie i klubem, i kadrą. Wydał ją Andrzej Kuchar, były selekcjoner naszej kadry koszykarzy, bo to on, przyjaciel Ruski, pełnił już wtedy rolę sternika WTS-u.
Początkowo Cieślakowi przydzielono do pomocy Piotra Żyto i Mirosława Kowalika, jednak zabrakło chemii. Zresztą, selekcjoner nie raz podkreślał, że dyskusje o kadrowych kandydaturach woli prowadzić z samym sobą. On odpowiada głową, zatem on podejmuje decyzje. Nie lubi, gdy ktoś coś podpowiada z boku i zza pleców, gdy mąci i burzy plan.
Co trzeba było zrobić na początek swojej przygody z reprezentacją? Rzecz jasna, wykonać telefon do Tomasza Golloba. To był 2007 rok, tak wspominany:
Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że chyba przejmę kadrę.
– Jaki cel? – zapytał Tomek.
– Cel jest jeden: zdobyć w Lesznie Drużynowy Puchar Świata.
– Też tak uważam.
Nasza współpraca układała się bardzo dobrze. Półfinał DPŚ odbywał się w duńskim Vojens, gdzie wygrali gospodarze, a my zajęliśmy ważne, drugie miejsce. Ważne, bo wyprzedziliśmy mocnych Australijczyków. Najsłabszy w naszej ekipie był wtedy Gollob i dobrze pamiętam głosy ludzi, bym go wypierniczył. A ja się śmiałem i odpowiadałem krótko, że finał nie odbywa się już w Vojens, lecz w Lesznie.
Przeboje były wtedy różnorakie, bo oto wszyscy sobie ubzdurali, z Gollobem włącznie, że Rune Holta nie może w tym finale jechać, gdyż nie jest Polakiem. Odpowiadałem jednak, że ktoś mu dał obywatelstwo, zatem przepychanki, czy jest Polakiem, czy nie, są w tym momencie bezzasadne. Całe Leszno optowało za "Balim", czyli miejscowym ulubieńcem Damianem Balińskim, natomiast Holta w leszczyńskim barażu jechać nie mógł. To był czas po słynnym wypadku tanich linii lotniczych "Papy" Golloba, a Rune dostał jakichś boleści mięśni szyi i musiał wziąć serię zabiegów. Wrócił jednak i przed finałem był gotów do startu.
Nazajutrz jemy śniadanie: Gollob, Trąbski – działacz z Częstochowy – i ja. Gollob zjadł i wstał.
– Poczekaj jeszcze chwilę. Pogadajmy – zatrzymałem go.
– Co tam, Marek?
– Wiesz, kto był najszybszy na treningu?
– No ja...
– Nie ty – odpowiedziałem, choć czasów w ogóle nie łapałem. Jaki to ma sens, skoro jeden jedzie na łysej oponie, a drugi na nowej, jeden sprawdza ścieżkę przy krawężniku, a drugi coś pod płotem?
– To kto był najszybszy? – dopytywał Gollob.
– Holta – wypaliłem. Gollob to bystry chłop, zaczął drążyć, do czego zmierzam, a ja postawiłem sprawę tak:
– Wiesz, że ten Rune ma najlepszy motocykl w całej drużynie!
Nie mogłem przecież powiedzieć, że najlepszy jest Holta. Wybrałem więc wersję, że nad wszystkimi góruje sprzętowo.
– Jeśli my tego motocykla nie użyjemy, a na końcu przegramy, to będziemy sobie pluć w brodę do końca życia – spojrzałem Tomkowi głęboko w oczy.
– Jeśli tak zrobisz, to cię zajebią – prognozował Gollob.
– Jak przegramy, to też mnie zajebią – wyszedłem z opresji chyba nawet całkiem sprytnie.
– Dobra, masz moje poparcie – wydusił z siebie Tomek.
– Ooo, widzisz. Jesteś kapitanem, masz mnie popierać – odpowiedziałem, kończąc udane negocjacje. Dla kogo udane, dla tego udane... Kiedy prezes Unii Leszno Józef Dworakowski dowiedział się, że jego "Bali" będzie tylko rezerwowym, zarzucił mi, że naraziłem klub na podwójne koszty, bo musi teraz załatwić specjalną ochronę i dla Holty, i dla mnie. Wyszło jednak fajnie, Holta nie zawiódł, a "Bali" też pojawił się na torze i też dorzucił się do wyniku. Jak? Otóż po dwóch zerach Walaska trzeba było zrobić z niego chorego, bo taki obowiązywał wówczas regulamin, że rezerwowy mógł zmienić tylko kolegę niezdolnego do jazdy. Więc Walasek poczuł się gorzej, a Baliński dodał kilka punktów. Walczyliśmy wtedy z Duńczykami na noże, po czwartej kolejce nawet nas na chwilę wyprzedzili. Odbiliśmy jednak prowadzenie, a pieczątkę na złocie postawił w ostatnim biegu... No kto mógł postawić? Oczywiście Tomek Gollob!
Przed finałem zrobiłem z chłopakami odprawę.
– Chcecie dziś wygrać? – zapytałem z szelmowskim uśmiechem. – To chyba jasne – nieufnie zauważył któryś z nich.
– No dobra. Wiecie, co podczas piłkarskiego mundialu robili Francuzi, żeby wygrać mecz? – zadałem pytanie, na które wytrawny kibic, rzecz jasna, zna odpowiedź. Otóż Francuzi całowali bramkarza Fabiena Bartheza w jego łysinę. Zdjąłem więc czapkę.
– To całować po kolei – zacząłem zachęcać.
Pierwszy pocałował Gollob. Holta się krzywił, ale też ucałował. Potem inni, aż w końcu ostatni, Walasek, pyta mnie, czy nie dostanie zajadów.
– Sukces kosztuje – wyjaśniłem mu.
I kto po dwóch zerach został odstawiony na bok? Walasek.
***
Podobnych wspomnień zebrała się cała masa, a Cieślak przechodzi do historii jako najbardziej utytułowany selekcjoner żużlowej reprezentacji Polski. Taki, który nie przeszkadzał, lecz pomagał krótkimi, trafnymi, żołnierskimi komendami.
Laik stwierdzi, że żużel to tylko ściganie się w kółko. A ja mu odpowiem tak: człowieku, ty z tego kółka musisz zrobić jak najdłuższe proste! Bo jeśli ty, na jednym łuku, przejedziesz w ślizgu 50 metrów, a twój przeciwnik 40, to znaczy, że prostym motocyklem, szybciej, przejedzie on 10 metrów więcej. A jeśli tych wiraży jest osiem i na każdym rywal zaoszczędzi 10 metrów, znaczy to, że w sumie pokonał prostym motocyklem 80 metrów więcej niż ty. To z kolei daje na mecie jakieś 20–30 metrów przewagi. Są artyści, którzy potrafią to zrozumieć, a przede wszystkim opanować – wykłada.
Ta polska dominacja sprawiła, że Międzynarodowa Federacja Motocyklowa (FIM) zrezygnowała z rozgrywania Drużynowego Pucharu Świata, zastępując go formułą Speedway of Nations, bardziej przypominającą mistrzostwa świata par. W dużym skrócie chodziło o to, by większą liczbę ekip włączyć w walkę o najwyższe cele. Bo wielu żużlowym nacjom łatwiej jest znaleźć dwóch klasowych jeźdźców, niż czterech. Efekt został, de facto, osiągnięty, bo dwie pierwsze edycje SoN wygrali Rosjanie, napędzani siłą Emila Sajfutdinowa i Artioma Łaguty.
Co ciekawe, jako zawodnik też przyczyniał się Cieślak do wdrażania reform w dyscyplinę. Mianowicie podczas meczu ze Śląskiem w Świętochłowicach miał torową scysję z Jackiem Goerlitzem, młodzieżowym wicemistrzem Polski z 1977 roku. Rywal wjechał mu na tylne koło, sobie łamiąc obojczyk, a koledze z toru wybijając bark. Wtedy spiker po śląsku zakomunikował, jak to widział: "Przez tego chama Cieśloka Jacek Goerlitz złomoł se kariero naukowo!" Później okazało się, że Goerlitz szykował się do... matury. Niemniej to właśnie ta afera sprawiła, że Zarząd Okręgowy Polskiego Związku Motorowego zaczął rotować spikerami. Działacze uznali, że aby zapobiec lokalnemu szowinizmowi, panowie z sitkiem będą od teraz krążyć po stadionach w regionie. Rybnicki sprawozdawca pojedzie nawijać w Częstochowie, a ten częstochowski uda się w przeciwnym kierunku. Plan jednak spalił na panewce, gdy okazało się, że gwara śląska, owszem, jest bardzo piękna, lecz niekoniecznie za taką uznawana w Częstochowie. Gdy spiker mówił "w biegu pirwszym w hyłmie czerwonym pojedzie Cieślok", to nie wszyscy kibice byli w stanie skupić się na przebiegu "pirwszego" biegu...
***
Naszym wtorkowym rywalem w międzypaństwowym meczu na stadionie Polonii Bydgoszcz będą Rosjanie. A czy również gościem? Sytuacja jest problematyczna, skoro niemal wszyscy Rosjanie mieszkają w… Bydgoszczy lub okolicy. W mieście tym stacjonują na co dzień Artiom Łaguta, Wadim Tarasienko, Emil Sajfutdinow i Andriej Kudriaszow, a Wiktor Kułakow nieopodal, w Ciechocinku. Spoza awizowanego składu w Bydgoszczy żyją także Gleb Czugunow, Roman Lachbaum i Władimir Borodulin. Taka rosyjska kolonia. Oczywiście nie zapominamy, że wspomniani Łaguta, Sajfutdinow i Czugunow mają też polskie obywatelstwo.
To jedno z ostatnich pożegnań Cieślaka, który winien jeszcze poprowadzić drużynę w Speedway of Nations, o ile imprezę uda się odjechać (mówi się o jej przeniesieniu z Anglii do Bydgoszczy lub Torunia). I reprezentację przejmie Rafał Dobrucki. Przy okazji meczu odbędzie się również ceremonia (godz. 17.30, stadion Polonii) wprowadzenia do Galerii Sław Żużlowej Reprezentacji Tomasza Golloba. Zamyka się piękny rozdział polskiego speedwaya, lecz jednocześnie pisze kolejny niezwykle zajmujący – piórem Bartosza Zmarzlika.
Składy:
Rosja: 1. Artiom Laguta 2. Wadim Tarasienko 3. Grigorij Łaguta 4. Wiktor Kulakow 5. Emil Sajfutdinow 6. Andriej Kudriaszow
Polska: 9. Bartosz Zmarzlik 10. Szymon Woźniak 11. Patryk Dudek 12. Bartosz Smektała 13. Janusz Kołodziej 14. Dominik Kubera
***
Marek Cieślak siedmiokrotnie zdobywał Drużynowy Puchar Świata (Leszno 2007, Leszno 2009, Vojens 2010, Gorzów 2011, Praga 2013, Manchester 2016, Leszno 2017), ponadto zdobył dwa srebrne krążki DPŚ (Vojens 2008, Bydgoszcz 2014, ) i jeden brązowy (Vojens 2015). W latach 2007–2014 był również selekcjonerem młodzieżowej kadry narodowej. Pięciokrotnie zdobywał z nią złoto drużynowych mistrzostw świata juniorów, raz srebro i raz brąz.