W latach 60-tych ponadprzeciętny siatkarz: reprezentant kraju, sześciokrotny mistrz Polski. Trener-asystent złotej drużyny mistrzów świata z 1974 r. Ceniony szkoleniowiec i działacz, ale nade wszystko wspaniały, godzien najwyższego szacunku człowiek. Panu Andrzejowi Warychowi stuknęła właśnie osiemdziesiątka.
Powiedzieć, że środowisko siatkarskie jest od lat mocno podzielone, to jak nic nie powiedzieć. Ale nie znam w nim nikogo, kto nie darzyłby szacunkiem dostojnego jubilata. To człowiek instytucja, żywa legenda polskiej siatkówki, choć jak znam Pana Andrzeja, to on z pewnością żachnąłby się na takie sformułowania. Nigdy nie wychodził przed szereg, nie pchał się na afisz, po prostu wykonywał swoją pracę najlepiej, jak potrafił. I może przez to nie jest znany powszechnie w stopniu odpowiadającym swoim zasługom.
Poznałem go ponad dwie dekady temu, gdy obaj znaleźliśmy się w grupie osób tworzących coś, co po latach nazwano siatkarskim boomem w Polsce. W ekipie organizatorów pierwszej Ligi Światowej przeważało pokolenie dwudziestolatków, którego sam byłem przedstawicielem. Ale znalazło się w niej miejsce również dla znacznie od nas starszego Andrzeja Warycha, który od początku wszystkich nas młodych po prostu sobie zjednał. Nie tylko swoją wiedzą siatkarską, ale zaangażowaniem, pracowitością, a także taką zwykłą, codzienną sympatią okazywaną każdemu z nas. Dobrym słowem, którym nas zawsze witał. Zatroskaniem, gdy widział nasze problemy. Chęcią i gotowością do niesienia pomocy.
Nie było to bynajmniej czymś standardowym. Rówieśnicy Pana Andrzeja w większości z dużym dystansem przyjmowali zmiany zachodzące w polskiej siatkówce. A z jeszcze większym – panoszących się wszędzie młodych. On widział w tym całym twórczym zamieszaniu, jakie wówczas zapanowało, szansę na zmianę. Na lepsze. I faktycznie od końca lat 90-tych polska siatkówka już nie jest taka sama.
W tamtych latach nazwisko Warych mocno kojarzyło się także z siatkówką plażową. Też będącą u nas, choć z innych powodów, w powijakach i traktowanej na ogół z lekceważeniem. Pan Andrzej był tu wyjątkiem. Świetnie się w niej odnalazł, bardzo lubił i cenił plażową odmianę tej dyscypliny sportu. Pełnił nawet funkcje trenera kadry. Ale, co podkreśla w nielicznych wywiadach, najwspanialsze przeżycia szkoleniowe łączy z zupełnie innym, znacznie wcześniejszym etapem swojej pracy .
Gdy po igrzyskach w Monachium Hubert Jerzy Wagner nieoczekiwanie przejął stery trenera reprezentacji Polski, do współpracy zaprosił właśnie Pana Andrzeja, swojego niemal rówieśnika. Razem z Wagnerem pojechał na mistrzostwa świata do Meksyku i mógł tam świętować historyczny sukces, którego stał się współtwórcą. Pamiętam jak w dawnych, normalnych czasach zaprezentowałem na jednym ze świątecznych spotkań rodziny siatkarskiej obszerne fragmenty decydującego meczu z Japonią, po których nastąpiła niepokazywana chyba nigdy wcześniej długa sekwencja radości i dekoracji. W oczach głęboko przeżywającego ten materiał Andrzeja Warycha, oglądającego samego siebie sprzed lat, widziałem autentyczne wzruszenie. Nigdy nie był osobą wylewną, gadatliwą, ale wówczas wyjątkowo się ożywił i rozkręcił.
Francuzi nazywają liczbę osiemdziesiąt czterema dwudziestkami. Panu Andrzejowi, z którym miałem zaszczyt współpracować także podczas komentowania transmisji siatkarskich, życzę jeszcze wielu szczęśliwych i co najważniejsze zdrowych dwudziestek.
Następne