| Boks

"Wykryto u mnie początki Parkinsona" – Piotr Werner o walce z chorobą i boksie [WYWIAD]

Piotr Werner przez wiele lat współpromował Artura Szpilkę (fot. PAP/Tytus Żmijewski)
Artur Szpilka i Piotr Werner (fot. PAP/Tytus Żmijewski)

Przez lata był cenionym, międzynarodowym sędzią piłkarskim. Potem od podstaw budował zawodowy boks w Polsce. Gdy nieco ponad dwa lata temu Piotr Werner odchodził z grupy Knockout Promotions, w środowisku huczało od plotek, że głównym powodem był stan jego zdrowia. Czy faktycznie tak było? 71–letni promotor z Gliwic opowiedział nam o kulisach współpracy z Andrzejem Wasilewskim, walce z chorobą i planach powrotu do boksu.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – Proszę wybaczyć, że zacznę tak banalnie, ale co u pana słychać i co się z panem działo w ostatnich latach?
Piotr Werner: – Mówiąc krótko: zajmowałem się wnuczkami. W listopadzie ubiegłego roku minęły dwa lata od pamiętnej gali Szpilka – Wach w Gliwicach, przy której ostatni raz pracowałem. Od tamtej pory jestem, powiedzmy… "schowany". To była świadoma decyzja. Chciałem się od pewnych spraw odciąć.

– Spraw, czy osób?
– Nie ukrywam, że w pewnym momencie odechciało mi się i boksu i całego towarzystwa. Wydarzyło się wiele nieprzewidzianych przeze mnie incydentów, musiałem się z tego wszystkiego otrząsnąć. To nie jest tak, że na kogoś się obraziłem, jednak potrzebowałem trochę spokoju. To była moja decyzja.

– Środowisko o panu nie zapomniało?
– W okresie świąteczno-noworocznym dostałem kilkadziesiąt SMS-ów i pocztówek od ludzi ze środowiska bokserskiego, więc widzę, że pamiętają. Pisali do mnie zarówno promotorzy, działacze, jak i pięściarze. Jestem za to wszystkim bardzo wdzięczny.

– Wydawało mi się dziwne, że człowiek, który budował boks zawodowy w Polsce nagle został, jak pan to ujął, "schowany".
– Dlatego też ucieszyłem się, gdy pan zadzwonił. I dziękuję za miłe słowo. Traktuję to jako potwierdzenie, że środowisko o mnie jednak nie zapomniało.

Nieskromnie powiem, że faktycznie tak było z tym początkiem boksu zawodowego w Polsce. Zaczynałem sam. Uczyłem się na błędach przez pierwsze kilkanaście gal. Ale wydaje mi się, że nauczyłem się jak to robić, od A do Z.

Na początkuprzygody z boksem, zaimponował mi pewien facet, który pełen entuzjazmu przyszedł do mnie i powiedział: "panie Piotrze, widzę, że w tym boksie jest takie ciekawe, różnorodne towarzystwo. Widzę, że pan fajnym autem jeździ. Ja też chcę robić gale!". Wytłumaczyłem mu, że wówczas od 30 lat prowadziłem już własną działalność, a to "fajne auto" to owszem mam, ale na pewno nie w związku z działalnością w boksie. Mimo tego, naciskał, mówił, że chce spróbować. Na tyle nie dawał mi spokoju, że w końcu przygotowałem mu taką ściągawkę co należy zrobić, by gala bokserska się udała. Wyszło mi 1113 pozycji. Mówię poważnie, dokładnie 1113 podpunktów. Facet mi nie uwierzył, a gdy mu to wysłałem, to już nigdy więcej się nie odezwał.

– Zaintrygowało mnie te 30 lat własnej działalności. Czym się pan zajmował? Mówię stricte o biznesie.
– To wtedy, na przełomie lat dwutysięcznych, było 30 lat działalności. Teraz to już prawie pół wieku, kiedy jestem tzw. prywaciarzem. Rany, ale ten czas szybko leci…

Na początku zajmowałem się produkcją różnorakich rzeczy do nowego budownictwa. Przykładowo, robiłem karnisze, okna itd. W latach 80. do czasu upadku Muru Berlińskiego robiłem obróbkę skrawaniem dla browarów z Czechosłowacji i NRD. To wyglądało tak, że oni przywozili towar, którego wówczas nam brakowało, a my wykonywaliśmy robociznę. Przyjeżdżali 30. każdego miesiąca, rozładowywali nam towar, którego w Polsce wtedy nie było, zabierali nasz i wszyscy byli zadowoleni. Po prostu "żyć nie umierać". Ale upadł mur, skończyło się NRD, skończyła się Czechosłowacja i skończyła się robota

Potem zajmowałem się hurtowym obrotem alkoholem, bo był popyt. Potem odstawiłem, że tak powiem, sprawy rzemieślnicze i wreszcie zaczął się boks.

Ostatni zawodowy triumf Gołoty. Skrót walki z Mollo
Andrzej Gołota vs. Mike Mollo (fot. Getty)
Ostatni zawodowy triumf Gołoty. Skrót walki z Mollo

– No właśnie… Skąd nagle u uznanego sędziego piłkarskiego i biznesmena wziął się boks?
– To stało się zupełnie przypadkowo. Byłem wtedy po 50. i w Warszawie spotkałem jednego z kolegów, który zajmował się boksem. Wiedział, że nie bardzo chciało mi się już działać przy piłce nożnej, bo ileż można jeździć na mecze jako delegat czy obserwator. Złożył mi propozycję: "Piotrze, skoro nie masz teraz co robić, to może zająłbyś się boksem?" – zapytał. Wtedy w Polsce de facto nie było boksu zawodowego. Próbował śp. Jerzy Kulej z Przemkiem Saletą, coś tam nawet zrobili, ale prawda była taka, że wszystko trzeba było budować od podstaw.

W ciągu miesiąca od propozycji podjąłem decyzję o zrobieniu pierwszej gali. Uznałem, że mam na tyle wiedzy i kontaktów, że jestem w stanie wypełnić te 1113 pozycji, o których mówiłem na początku.

– Znajomości z piłki nożnej otworzyły wiele furtek?
– Nie ukrywam, że był to duży handicap. Śmiałem się wtedy, że pół Polski zna mnie, a drugie pół znam ja. Szczerze mówiąc, nie musiałem nikogo długo prosić. Przykład? Impreza w Koninie w 2001 roku. By to zorganizować, musiałem dostać się do prezydenta miasta. Co zrobiłem? Zadzwoniłem do prezesa piłkarskiego klubu Aluminium Konin, ten skontaktował mnie z włodarzem miasta, zrobił dobry grunt pod interesy i zorganizował spotkanie. Gdy tam przyjechałem, zostałem przyjęty z wielką przychylnością, co przecież nie było takie oczywiste, bo boks zawodowy to był wtedy świeży temat.

– Na tej gali walczyli m.in.: Tomasz Adamek, Tomasz Bonin, Maciej Zegan oraz śp. Dawid Kostecki. Swoją drogą, ta gala do dziś owiana jest tajemnicą, bo nie wiadomo z kim "Cygan" wówczas się mierzył (dla Kosteckiego był to drugi zawodowy pojedynek – red.). Jego rywal w BoxRecu wpisany jest jako "unknown". Pytałem wielu ludzi ze środowiska o nazwisko tego rywala, ale nikt tego nie wie.
– Teraz to mnie pan zastrzelił. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia. Debiutował w wadze ciężkiej z Marcinem Najmanem, ale z kim walczył w drugiej walce? Proszę zapytać Krzysztofa Kraśnickiego, on powinien to wyłowić w swoich przepastnych archiwach.

Dawida darzyłem przeogromną sympatią. Był to bystry, inteligentny chłopak. Można nawet powiedzieć, że był moim "pupilkiem". Cieszę się, że go poznałem. Pokazał mi jak powinien wyglądać boks w takim "amerykańskim" wydaniu. Opuszczone ręce, prowokacje, robił wokół siebie otoczkę. Potem dołożyliśmy cygańskie grupy, które wyprowadzały go do ringu. To było przepiękne!

Pamiętam galę w Rzeszowie – swoimi kanałami dotarliśmy do takiego "szefa" Cyganów. Przyjechał cały cygański tabor! Był zespół, wszyscy kolorowo ubrani, obok fajerwerki i tak wychodził do ringu. To był bajeczny obrazek. To się ludziom podobało.

Informacja o śmierci Dawida była dla mnie nie do przyjęcia. To był dla mnie szok absolutny. Miał jeszcze niecałe dwa lata do odbębnienia, a w domu czekała na niego wspaniała rodzina, którą kochał nad życie. Ciężko mi uwierzyć, że zdecydował się na taki krok. Oczywiście, nie widziałem akt, nie dochodziłem, jak to się stało. Ale jak czytałem artykuły na ten temat… Nie mogę w to uwierzyć i przepraszam, ale nie chcę o tym dalej mówić…

Wracając do początków, pamiętam, jak różne osoby sugerowały mi, że na takich galach powinno się odbyć przynajmniej dziesięć zawodowych pojedynków. Teraz uważam, że sześć w zupełności wystarczy. Ale wtedy nie miałem takiej świadomości. Z perspektywy czasu myślę sobie, że wówczas "lwy bokserskie" widziały we mnie faceta, który ma trochę pieniędzy i chce płacić za boks, zatem wciskali mi tych pięściarzy wręcz spychaczami!

Na tej gali była znakomita walka pomiędzy Maćkiem Zeganem, a Maurycym Gojko. Gojko to świetny chłopak, według mnie tę walkę wygrał, ale wówczas nie wiedziałem, że Andrzej Wasilewski, który nie był jeszcze moim biznesowym partnerem, bo poznaliśmy się na tej gali, miał interes w tym, by "forować" Zegana. Ze sportem jestem związany od dziecka i sądzę, że nic mnie nie zdziwi, jednak wtedy było mi żal Maurycego. Według mnie to był fantastyczny chłopak, potem się nieco pogubił, ale do dziś boksuje, jeździ na gale po całej Europie, a w takiej Wielkiej Brytanii jest bardzo szanowany, bo jest solidny i daje fajne walki. Jego syn – Denis –jest piłkarzem, grał m.in. w Piaście Gliwice, a obecnie reprezentuje barwy Wigier Suwałki.

Pamiętam, że ta impreza była transmitowana w TVP. Oddałbym wiele, by zdobyć nagranie z tej gali. Gdyby pan mógł dla mnie poszperać…

– Postaram się. Jak wtedy telewizja podchodziła do boksu? W końcu to było coś nowego.
– Bardzo przychylnie. Zawsze będę wdzięczny Januszowi Basałajowi i Włodzimierzowi Szaranowiczowi., że pomogli nam "wejść" na antenę z galami. Bez wsparcia telewizyjnego byłoby bardzo ciężko. A dzięki ich przychylności i ówczesnych władz TVP, nie mieliśmy problemu z miejscem na antenie i te kilka gal w roku było transmitowanych.

Z gali w Koninie byłem zadowolony, bo w miarę wszystko się udało. To był 29 grudnia 2001 roku, a potem już poszło. W kolejnym roku robiliśmy już gale z rozpędu (wg portalu Boxrec grupa Knockout Promotions zorganizowała w 2002 roku siedem gal bokserskich).

Walczył o tytuł. Teraz uczy i pracuje w Straży Miejskiej
fot. TVP
Walczył o tytuł. Teraz uczy i pracuje w Straży Miejskiej

– Może pan opowiedzieć nieco więcej o początkach współpracy z Andrzejem Wasilewskim?
– Organizacja gali to ciężki kawałek chleba. Szczególnie dla jednego człowieka! Pracowałem do trzeciej w nocy, potem jechałem do hotelu na krótką drzemkę, a o szóstej ponownie byłem w hali, by wszystkiego dopilnować. A tych obowiązków jest multum – tu trzeba spojrzeć na instalację oświetlenia, tam na dźwięk, czy ring jest dobrze rozstawiony, krzesełka itd. Ale nie narzekałem, bo wiedziałem, że to jest moja wina. Jestem taka trochę "Zosia-samosia". Wolałem samemu to wszystko zrobić, niż komuś to powierzyć. Po prostu zdawałem sobie sprawę, że nikt nie ma takiej wiedzy, jak ja. I to nie jest przechwalanie się, bo miałem świadomość, że w skali szkolnej, moja wiedza o organizacji bokserskich gal to była, powiedzmy, "czwórka". Ale gdybym kogoś wtedy dokooptował, to znałby się na tym maksymalnie na "trójkę". Dla mnie to było za mało. Dlatego harowałem na tych galach jak wół.

– I wtedy pojawił się Andrzej.
– Pojawiali się różni menedżerowie, promotorzy, jakkolwiek ich wtedy można było nazywać. Chęć pomocy wyrażali także bokserzy, ale wtedy sam nie wiedziałem, czy postawić na własną stajnię, czy bazować na użyczonych zawodnikach. I wtedy, tak jak pan mówi, pojawił się Andrzej.

Zwróciłem uwagę na to, że bardzo ładnie się wypowiadał. No, i znał się na boksie. Zaczął mi wtedy opowiadać, że zna wszystkich z branży i faktycznie, tak było, w końcu jest synem śp. pana mecenasa Jacka Wasilewskiego, który był m.in. prezesem Polskiego Związku Bokserskiego. Pamiętam jedną z naszych pierwszych rozmów. Powiedziałem mu wtedy: "Andrzej, można powiedzieć, że urodziłeś się pod ringiem i rzeczywiście, w znajomościach bokserskich jesteś guru. Znasz wielu ludzi, jednak ludzie nie wiedzą, kim ty jesteś. Bo na razie to jesteś synem Jacka Wasilewskiego. Ale po czasie cię poznają, bo masz w sobie dużo pasji do tego sportu". I tak było.

Andrzej znał wszystkich w branży bokserskiej i wiedziałem, że chcąc zaistnieć w tym biznesie, takie znajomości są bezcenne. Postanowiliśmy spróbować. Ja zajmowałem się organizacją i finansami, Andrzej stroną sportową, zestawieniem par, szukaniem dróg do światowych organizacji. Był w tym dobry, miał kontakty. Mieliśmy jasny podział ról.

– Duet idealny.
– Jedna gala, druga gala. Wszystko było normalnie. Po paru latach zauważyłem, że Andrzej w niektórych wywiadach nieco się zagalopowywał i mówił rzeczy typu: "za tydzień ROBIĘ galę w miejscowości X". Puszczałem to mimo uszu, ale to się powtarzało. W końcu szczerze porozmawialiśmy i uprzejmie go poprosiłem: "Andrzejku, jeśli już mówisz o galach to proszę, nie zapomnij o słowie MY".

Przyznawał mi racje, ale później… znowu było to samo. Pod tym względem jest trochę niereformowalny. Może to było trochę parcie na szkło? Absolutnie mu tego nie żałuję, bo przecież sam go wypchnąłem w paszczę mediów. Ja już wywiadów w życiu się naudzielałem, wiedziałem, że Andrzej jest młody, inteligentny i bystry. Dobrze wygląda, ładnie się wypowiada i doskonale zna temat. Poza tym, zdawałem sobie sprawę, że mnie ludzie kojarzą głównie z piłki nożnej i będą się dziwić, skąd nagle ten boks. Swoją drogą, wiele razy musiałem się tłumaczyć dlaczego właśnie boks, a nie np. judo czy… skoki spadochronowe.

– Zatem: dlaczego boks?
– Kiedyś kluby bokserskie były dosłownie wszędzie. Przy każdej kopalni, przy każdej hucie, przy każdym większym zakładzie. Wszędzie! Gliwice były jedynym miastem obok Warszawy, które w najwyższej lidze bokserskiej miały dwa kluby. W stolicy była Legia i Gwardia, a u nas było Carbo i ŁTS Łabędy. Jestem przekonany, że gdyby zrobić jakiś teleturniej wśród dziennikarzy, to nikt by na to pytanie nie odpowiedział.

Wychowałem się w dzielnicy, w której na 50 chłopaków jeden grał w piłkę nożną, a 49 uprawiało boks. Tym rodzynkiem, kopiącym piłkę, byłem ja. Ale znałem ich wszystkich. Chodziłem do nich na treningi, ubierałem rękawice. Nawet co niektórzy namawiali mnie do boksu. Twierdzili, że mam długi zasięg ramion i może coś z tego będzie (śmiech). Ale wtedy, za przeproszeniem, takie mordobicie mnie nie interesowało. Lubiłem oglądać, ale żeby się lać? To nie było dla mnie.

Historyczna perełka. Pietrzykowski vs. Clay o złoto igrzysk w Rzymie (1960)
fot. TVP
Historyczna perełka. Pietrzykowski vs. Clay o złoto igrzysk w Rzymie (1960)

– Waszą pierwszą gwiazdą, która promowaliście w telewizji, był Krzysztof Włodarczyk po nieoczekiwanym zwycięstwie nad Vicenzo Rossitto (w grudniu 2001 roku "Diablo" pokonał na wyjeździe faworyzowanego Włocha przez TKO w 10. rundzie – red.).
– Powiedzmy sobie szczerze: pojechał tam na pobicie, a znokautował lokalnego bohatera na oczach jego fanów. Tak się zaczęła wielka kariera "Diablo". To przeuroczy człowiek, drugi z moich "pupilków" po Dawidzie Kosteckim… (Piotr Werner z trudem ukrywa wzruszenie – red.). Nie wstydzę się tego powiedzieć – dwa razy popłakałem się z radości po jego pojedynkach.

Pierwszy raz to była walka z Rachimem Czakijewem w Moskwie (w 2013 roku "Diablo" zwyciężył przez TKO w 8. rundzie – red.). Wiem, że wszyscy to widzieli, ale muszę tę akcję opowiedzieć, bo to było coś fantastycznego. To była trzecia runda. Przewagę miał "Diablo", ale naglę patrzę, a on… klęczy. Ok, były jakieś ciosy w półdystansie z jednej i drugiej strony, ale kompletnie nie wiedziałem co się stało. Siedziałem wtedy pod samym ringiem, a Krzysiek… puścił do mnie oczko. Wstał, walczył dalej, minęło parę minut, nagle "Diablo" wyprowadził prawy prosty, lewy podbródkowy i Czakijew zaczął bujać w obłokach. Wieczorem, przy kolacji powiedział do mnie: "panie Piotrze, niepotrzebnie się pan denerwował. Wszystko miałem pod kontrolą, po prostu musiałem trochę odpocząć!".

Druga walka to pojedynek z Danym Greenem w Australii (w listopadzie 2011 roku "Diablo" pokonał Greena przez TKO w 11. rundzie – red.). Włodarczyk stworzył tam takie widowisko, o którym chyba do dzisiaj starzy Australijczycy mówią. To było coś nieprawdopodobnego.

– Inne walki, które zapadły panu szczególnie w pamięci?
– Było kilka takich, które wspominam jako wielkie widowiska. Choćby pojedynek Rafała Jackiewicza w Ełku z Delvinem Rodriguezem?. Rafał był na deskach, wydawało mi się, że był totalnie znokautowany. Na dziesięciu polskich sędziów, dziesięciu poddałoby wtedy Jackiewicza. Ale sędzia Eddie Cotton, już niestety świętej pamięci, widział że Jackiewicz miał przewagę. Troszkę przedłużył to liczenie, a potem Rafał wstał i wygrał tę walkę. Pod koniec pojedynku tak gonił Rodrigueza po ringu, że wszyscy kibice zgromadzeni w hali oglądali to na stojąco. To było zjawiskowe.

No i oczywiście pojedynek Krzysztofa Głowackiego z Marco Huckiem. Na tej walce można było zwariować. Moja wnuczka Julia, wtedy 15-letnia dziewczyna, bardzo interesowała się boksem. Długo namawiała mnie, bym zabrał ją do USA na tę walkę. Kiedy w 6. rundzie Głowacki padł na deski odwróciłem się do niej i powiedziałem załamany: "dziecko, dlaczego zawsze nas to dotyka…". Uspokajała mnie, mówiła, że to przecież jeszcze nie jest koniec walki. Potem Głowacki dokonał rzeczy niewyobrażalnej i wygrał przez wspaniały nokaut. Przed galą poszedłem do hotelowej restauracji, żeby zarezerwować miejsce dla około 30 osób, byśmy mieli gdzie posiedzieć z całą ekipą, jak już będzie po wszystkim. Usłyszałem jednak, że pan Huck wynajął całą knajpę, bo był tak pewny zwycięstwa, że już zadbał o to, by mieć gdzie później świętować. Musiałem już jechać na halę, zdążyłem tylko w pizzerii obok zamówić 30 pizz, żebyśmy mieli co zjeść po walce.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, zapytałem właściciela obiektu, czy przy takim obrocie spraw, tj. brutalnej porażce Niemca, ten nadal zamierza świętować w tej hotelowej restauracji. Powiedział, że rezerwacja jest aktualna, ale poradził, bym dogadał się z teamem Hucka, to pewnie odstąpią nam jakieś miejsce. Poszedłem wtedy do brata Marco, Kenana. Chciałem żeby nam użyczył choć wycinek tej sali. "Nie ma takiej możliwości" – usłyszałem. A restauracja stała pusta całą noc. Nie zraziliśmy się tym i świętowaliśmy w hotelowym hallu.

Konsumowaliśmy te zamówione uprzednio pizze, wznosiliśmy toast łyskaczem i byliśmy szczęśliwi, bo wiedzieliśmy, że właśnie Krzysiek napisał historię polskiego boksu. Huck to był arogancki bufon, moim zdaniem czasami jego zachowanie było niegodne Europejczyka. I dostał za swoje!

– A propos Głowackiego. Gdy rozmawialiśmy przed jego walką z Oleksandrem Usykiem w 2016 roku w trójmiejskiej Ergo Arenie ("Główka" przegrał jednogłośną decyzją sędziów – red.) powiedział pan, że to pojedynek "o być albo nie być" waszej grupy. Bo jeśli Krzysztof przegra to stracicie wpływy w światowym boksie.
– Okazało się, że było wręcz odwrotnie. Pokazaliśmy, że potrafimy zorganizować dużą imprezę, ściągnąć nad Wisłę takiej klasy zawodnika i mu zapłacić. Potrafimy zapełnić dużą halę i dobrze pokazać to w telewizji. Wielmożni świata boksu z WBO, WBC, WBA i IBF przekonali się, że Polacy potrafią.

– Była "dokładka" do tej gali?
– Finansowo troszeczkę przegraliśmy, ale w ogólnym rozrachunku byliśmy wygrani. Pokazaliśmy, że można nam powierzyć organizację dużej imprezy.

Jeśli zaś chodzi o samą walkę, jestem dziwnie przekonany, że zapłaciliśmy "frycowe". Pojedynek został wypunktowany tak, a nie inaczej. Usyk to świetny zawodnik, ale myślę, że przy innym składzie sędziowskim mogło to zostać inaczej wypunktowane. Weźmy pod uwagę choćby samą obecność Witalija Kliczki, który przyjechał jak gdyby - takie odnieśliśmy wrażenie - "dopilnować" sprawy. Sędzią ringowym był "mąż swojej żony", czyli Robert Byrd. Żona, Adalaide punktowała tę walkę. pan Byrd dzień przed galą nie przyjął naszego zaproszenia na kolację. Stwierdził, że ma za mało czasu, by pogadać ze swoją żoną i woli spędzić z nią czas w pokoju. Potem dowiedzieliśmy się, że był na kolacji z Kliczką… Potem pan Byrd pokazał, co "potrafi" w walce Krzyśka z Mairisem Briedisem.

"Diablo": na koniec kariery znów chcę powalczyć o pas
fot. Getty
"Diablo": na koniec kariery znów chcę powalczyć o pas

– Przy organizacji gali w Ergo Arenie, uległ pan dramatycznemu wypadkowi na dworcu w Katowicach.
– Wracałem akurat z Gdańska i przesiadałem się na dworcu w Katowicach. To były Światowe Dni Młodzieży, do Polski przyleciał papież Franciszek. Na peronie był tłum ludzi, oczekujących na pociąg do Krakowa. Ktoś zawadził mnie plecakiem, a ponieważ miałem zajęte ręce, poleciałem twarzą prosto na kant schodów. Nos dosłownie wbił mi się w czaszkę. Gdyby punkt uderzenia był kilka milimetrów wyżej mogłoby dojść do jej pęknięcia.

– Długo pan dochodził do siebie?
– Wbrew pozorom nie. Miałem potężną opuchliznę na twarzy, porobiły mi się krwiaki. Miałem trochę szczęście w nieszczęściu, bo na dworcu było mnóstwo policjantów, którzy widząc co się stało, wrzucili mnie prosto do karetki i zostałem od razu przewieziony do szpitala na operację. Po miesiącu było już wszystko w porządku.

– Najdziwniejsza gala, którą zorganizowaliście?
– Gala we Wrocławiu, bodaj w 2003 roku. Mieliśmy dziwne przeczucie, że coś się może stać, dlatego postanowiliśmy wraz z Andrzejem, że oprócz tradycyjnej ochrony ściągniemy jeszcze 10 chłopaków ze służb. Przyszli w cywilu i "penetrowali" środowisko na trybunach. Powiem wprost, dochodziły do nas sygnały, że na sali mogą pojawić się dilerzy narkotyków. W pewnym momencie poszedłem w kierunku szatni i ku mojemu zdziwieniu, co drugi klient miał dziwne białe ślady pod nosem. Kilku z nich zapytałem czy powkładali głowy do mąki, czy o co chodzi? "Nic się nie dzieje, wszystko jest cacy!" – słyszałem. W pewnym momencie okazało się, że po hali krążą dilerzy i rozprowadzają narkotyki. Zaniepokoiliśmy się, ale chłopaki ze służb zapewniali nas, że mają wszystko pod kontrolą. Jadąc po gali do hotelu na jednej z czteropasmowych dróg we Wrocławiu zauważyliśmy, że na poboczu stoi sześć samochodów osobowych, a przy każdym po czterech facetów leżących gębą do betonu. Chłopcy ze służb skasowali ich profesjonalnie. Na wszystkie gale, jakie zrobiliśmy, nie mieliśmy żadnych poważnych incydentów. Po prostu te wszystkie lumpy nam odpuściły, bo wiedzieli, że na naszych imprezach nic nie przejdzie.

Aż mi się skojarzyła pewna anegdota… ludzie często się mnie pytali, dlaczego pan Wasilewski jak chodzi po sali, to zawsze jest w otoczeniu trzech-czterech dwumetrowych ochroniarzy. Zawsze odpowiadałem, że po pierwsze, to trzeba spytać pana Wasilewskiego, a po drugie: jeden lubi wódkę, inny lubi kobiety, a pan Wasilewski po prostu lubi się czuć bezpiecznie!

– Największy sukces finansowy to bezdyskusyjnie Adamek – Szpilka.
– Nie ukrywam, że to była gala, dzięki której finansowo odetchnęliśmy. Szczególnie po poprzednich imprezach, gdzie dokładaliśmy. Ale plotki, że zarobiliśmy po milionie złotych na głowę są przesadzone. Daj Boże więcej takich gal.

Pamiętam, jak miał boksować w Łodzi z Wojciechem Bartnikiem. Po ważeniu do hotelu przyjechało czterech smutnych panów i zabrali Artura. Stoczyliśmy wtedy ogromną walkę z prokuratorem, pomagał nam również Andrzej Gołota. Próbowaliśmy wpłynąć na prokuratora, tłumaczyliśmy mu, że można było przyjść po walce do szatni i wtedy go zabrać. Nic by się przecież nie stało! Chłopak przez kilka miesięcy ciężko pracował, bo w tamtym okresie to była dla niego walka życia. Tłumaczyliśmy prokuratorowi: "Przecież wy w ten sposób produkujecie bandytów. Wiadomo, jaki Artur ma stosunek do policji itd., a w tej chwili tylko to potęgujecie! Skrzywdziliście go, teraz do aresztu pójdzie z poczuciem krzywdy". Prokurator lawirował, tłumacząc że go szukali i nie mogli znaleźć. Złapałem się za głowę, przecież cała Polska wiedziała gdzie trenuje…

"Szpila" to niezły typek, ale przeuroczy. Trzeba wiedzieć, jak z nim rozmawiać. Ma wizerunek "bad boya", ale to inteligentny i bystry chłopak. Oczywiście, ma swoje filozofie, ale da się go lubić. Chciałbym, żeby jeszcze namieszał, czy to w boksie, czy w MMA. Natomiast nie wierzę w jego walkę z Łukaszem Różańskim. Co Łukasz miałby zyskać na tym pojedynku? Jak wygra, to będą gadali, że pokonał słabego Szpilkę. Jak przegra, to jest po Różańskim. Po co konfrontować zawodników wewnątrz grupy? Po co jeden drugiego ma wykończyć? Dajcie im po przeciwniku, niech leją obcych. Poza tym, jeden i drugi może toczyć walki wieczoru. Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale na pewno będzie bardzo ciekawie.

Artur Szpilka i jego plany. "Różański albo rewanż z Radczenką"
Artur Szpilka (fot. TVP)
Artur Szpilka i jego plany. "Różański albo rewanż z Radczenką"

– Wielu promotorów w Polsce twierdzi, że dokładają do gal. Jaka jest prawda? Jedynym, który nie ukrywa, że zarabia, jest Tomasz Babiloński, który organizuje teraz także gale MMA. Mówienie o "dokładkach" do gal to dyplomacja?
– Jest w tym dużo dyplomacji. Prawda jest taka, że my zarabialiśmy gdzie indziej, nie na boksie. Andrzej prowadzi dużą firmę ubezpieczeniową, ja zarabiałem na biznesach, o których panu opowiadałem wcześniej.

Nie mogę powiedzieć, że do tego dokładaliśmy. Nie mogę też powiedzieć, byśmy zarobili na boksie horrendalne pieniądze. Ale nieuczciwie byłoby stwierdzić, że to była jakaś totalna klapa. Nie. Jak zrobisz 1113 pozycji na liście, to gala się uda i można zarobić parę złotych.

– Muszę o to zapytać... Jak to się stało, że wasze drogi z Andrzejem Wasilewskim się rozeszły? Krzysztof Kraśnicki powiedział mi kiedyś, że miał pan żal o to rozstanie.
– Ciężko mi o tym mówić. Przez lata traktowałem Andrzeja jak syna. Mam wspaniałą córkę Anetę, a syna nie mam. Mam dwie cudowne wnuczki Julię i Ninę, a wnuków nie mam. Wokół mnie same kobiety. Andrzej ma szereg wad, ale nie jest człowiekiem, którego nie da się lubić. Jednak wydaje mi się, że ma w sobie taką chęć wysforowania się na czoło polskich promotorów.

– Na zasadzie: "polski boks zawodowy to ja"?
– Dokładnie. Najpierw ja, a potem reszta. To spowodowało, że doszło do kilku poważnych rozmów między nami. Niedokończonych. Mamy wiele spraw, które musimy domówić do końca. Są kontrakty, zawodnicy, podział praw… Bo przecież to nie jest tak, że nagle Wernera nie ma w grupie, a Wasilewski ma całą stajnię. Mamy szereg rzeczy, które musimy dograć…

– Spodziewa się pan, że to będą trudne rozmowy?
– To zależy na... jaką fazę księżyca się trafi u Andrzeja. Jest takim typem człowieka, że potrafi po 15 minutach rozmowy dogadać się z każdym, a czasem na wszystko powie "nie". Jak tylko skończą się wariacje z epidemią, spotkam się z Andrzejem i dokończymy ten rozdział.

– To będzie definitywnie zamknięcie pewnego rozdziału w życiu?
– (długa cisza) Nigdy nie mów nigdy. Może być powrót. Nie wykluczam tego, że obaj uznamy, że skoro przez 17 lat ciągnęliśmy ten wózek razem, to spróbujemy ponownie. Inteligencji i życiowego podejścia nam nie brakuje i możemy ponownie spróbować, nie można tego definitywnie wykluczyć.

Wspomniał pan o Tomku Babilońskim. To też pokazuje, że czasem współpraca z Andrzejem jest ciężka. Namówiliśmy "Babilona", by do nas dołączył. Snuliśmy wizję o potężnej polskiej grupie boksu. Tomek wytrzymał kilka lat, jednak nie rozumiał pewnych decyzji. W końcu zdecydował się pójść "na swoje". Może i dobrze się stało, bo czasem na naszych zebraniach robiło się "duszno" i nie zawsze wynikało to z naszej postawy, a raczej z postawy Tomka.

– A jak pan "AW" zachowywał się w stosunku do pana po waszym rozstaniu?
– Pomógł mi bardzo, gdy zachorowałem. Musiałem pojechać za granicę, by dokładnie się przebadać. Andrzej mi bardzo w tym pomógł. Również finansowo. Pomógł mi w momencie, gdy było mi to potrzebne. Byłem mu za to bardzo wdzięczny…

Wie pan, ja jestem takim cholernym pesymisto-optymistą. Ciągle wierzę, że jesteśmy w stanie usiąść, dogadać się i dalej pociągnąć ten wózek. Że jeszcze wrócimy do tego duetu… Choć wiem, jak bardzo to będzie trudne…

"Łapin? Zmieniłbym zamki i nie wpuścił go do sztabu, gdyby nie chłopaki"
Andrzej Wasilewski (fot. TVP)
"Łapin? Zmieniłbym zamki i nie wpuścił go do sztabu, gdyby nie chłopaki"

– Załóżmy hipotetycznie, że wracacie do współpracy. Wolałby pan, by wasze gale sankcjonowało PBU czy PWBZ? Czy może jeszcze ktoś inny?
– Czasem mam wrażenie, że Andrzej chciałby być promotorem, menedżerem, matchmakerem, trenerem i szefem sędziów.

– "Polski boks zawodowy to ja".
– Myślę, że ma takie inklinacje. A jednak w Polsce są inni działacze, którzy nie chcą się z tym pogodzić. Dlatego doszło do rozłamu. Nie znam szczegółów, ale myślę, że właśnie to podejście "polski boks zawodowy to ja" wzięło górę. Część sędziów przeszła do nowego tworu, część została…

– Z grupą pożegnał się także trener Fiodor Łapin.
– Nie chcę wyjść na tego, który leje oliwę na wzburzone fale, ale jeden z moich znajomych kiedyś zwrócił mi uwagę, że od momentu, gdy odszedłem z grupy, zaczęły się jakieś wojenki. Coś na zasadzie: "Wernera nie ma, sędziowie się podzielili, a Łapin odszedł". Nie twierdzę, że to, co stało się z sędziami i trenerem Łapinem stało się dlatego, że mnie nie już tam nie ma. Ale uważam, że trzeba wiedzieć, kiedy zrobić krok do tyłu.

Kiedyś miałem przygodę z szermierką. W Piaście Gliwice byłem działaczem piłki nożnej. W pewnym momencie prezydium zarządu zaprosiło mnie na rozmowę, bo mieli problem z sekcją szermierczą. Wtedy to była znakomita sekcja, na czele z mistrzem olimpijskim Egonem Franke z Gliwic. Ta sekcja "rozłaziła" się gdzieś między palcami i poproszono mnie, bym zaprowadził porządek, dlatego zostałem przesunięty z piłki nożnej. Tam się nauczyłem czegoś bardzo ważnego. W szermierce mówi się, że jak chcesz zrobić krok do przodu to najpierw musisz zrobić dwa do tyłu. I tak jest w życiu. Ale nie wszyscy to potrafią.

– Proszę wybaczyć, że zapytam tak wprost, ale czy zdrowie pozwoli na powrót do boksu?
– Na dziś nie sądzę, by stanowiło to jakąkolwiek przeszkodę.

– Powiedział pan o poważnych kłopotach zdrowotnych.
– Wykryto u mnie początki choroby Parkinsona. Na szczęście, to zostało opanowane w pewnym stopniu przez lekarzy z Polski i Niemiec. Nie utrudnia mi to specjalnie życia. Mam to szczęście, że czuwają nade mną wspaniałe kobiety, czyli żona Krystyna i córka Aneta. Pilnują, bym chodził na badania, spożywał medykamenty o odpowiednich godzinach itd. Ja pod tym względem jestem strasznie niepoukładany, ale mam przy sobie Anioły, które o mnie dbają. Nie odczuwam, by choroba doskwierała mi na tyle, bym czegoś jeszcze nie mógł, bądź nie był w stanie zrobić.

– Czyli ciągnie wilka do lasu. To znaczy do boksu.
– Brakuje mi tej otoczki. Wie pan, jak byłem przez 20 lat w piłce nożnej, a później prawie tyle samo w boksie, to człowiek średnio co dwa tygodnie dostawałem dawkę adrenaliny na wysokim poziomie. Kto wie, czy nie byłoby dobrze jeszcze raz spróbować? Może trzeba będzie komuś utrzeć nosa? Zobaczymy. W każdym razie, coś w tej materii będę robił i myślę, że do lata się to rozstrzygnie.

"Ring TVP Sport": najlepsze nokauty 2020 roku i nie tylko!
(fot. tvpsport.pl)
"Ring TVP Sport": najlepsze nokauty 2020 roku i nie tylko!

***

Wkrótce druga część rozmowy z Piotrem Wernerem, głównie o piłce nożnej, a w niej:
- Jak Werner został "Kryształowym Piotrem"?
- Dlaczego nie sędziował na mundialu we Włoszech?
- Jak zareagował na propozycję korupcyjną?

Zobacz też
Polak stanie do walki o tytuł mistrza świata!
Michał Cieślak stanie do walki o tytuł mistrza świata WBC Interim (fot. Getty Images)

Polak stanie do walki o tytuł mistrza świata!

| Boks 
Polska Liga Boksu. Przed nami 2. kolejka!
Przed nami 2. kolejka Polskiej Ligi Boksu (fot. mat. pras.)

Polska Liga Boksu. Przed nami 2. kolejka!

| Boks 
Życiowy sukces Polaka. Awansował w turnieju wagi ciężkiej!
Piotr Łącz (fot. PAP/Marcin Cholewiński)

Życiowy sukces Polaka. Awansował w turnieju wagi ciężkiej!

| Boks 
Były mistrz kontra promotor. "Możemy rozwiązać to w sądzie"
Łukasz Różański, Andrzej Wasilewski (fot.
tylko u nas

Były mistrz kontra promotor. "Możemy rozwiązać to w sądzie"

| Boks 
Trener kadry zapowiada: jesteśmy w stanie przywieźć trzy medale z IO!
Julia Szeremeta (fot. Getty)
tylko u nas

Trener kadry zapowiada: jesteśmy w stanie przywieźć trzy medale z IO!

| Boks 
Najnowsze
Będzie się działo! Wielkie nazwiska powalczą o udział w prestiżowym turnieju
Będzie się działo! Wielkie nazwiska powalczą o udział w prestiżowym turnieju
| Motorowe / Żużel 
Piotr Pawlicki (w żółtym kasku – fot. PAP)
Liga Mistrzów w Polsce? Ogłoszono powrót!
Motor Lublin Arena (fot. PAP)
Liga Mistrzów w Polsce? Ogłoszono powrót!
| Piłka nożna / Liga Mistrzów 
Wieczysta nie dogadała się ze Stokowcem
Piotr Stokowiec (fot. PAP)
tylko u nas
Wieczysta nie dogadała się ze Stokowcem
fot. Tomasz Markowski
Mateusz Miga
Mirosław pokonana na otwarcie sezonu
Aleksandra Mirosław (fot. Getty Images)
Mirosław pokonana na otwarcie sezonu
| Inne 
Liderka nie pozostawiła złudzeń. Kolejny dobry występ
Aryna Sabalenka awansowała do trzeciej rundy turnieju w Madrycie (fot. Getty).
Liderka nie pozostawiła złudzeń. Kolejny dobry występ
| Tenis / WTA (kobiety) 
Sąd zmiażdżył akt oskarżenia Pawła Wojtali. ″Sprawa zostanie umorzona″
Paweł Wojtala podczas walnego PZPN (fot. PAP)
tylko u nas
Sąd zmiażdżył akt oskarżenia Pawła Wojtali. ″Sprawa zostanie umorzona″
fot. Tomasz Markowski
Mateusz Miga
Kiedy kolejny występ Świątek? Znamy godzinę meczu 3. rundy
Kiedy Iga Świątek gra mecz 3. rundy w WTA Madryt 2025? O której mecz Świątek – Noskova? (26.04.2025)
Kiedy kolejny występ Świątek? Znamy godzinę meczu 3. rundy
| Tenis / WTA (kobiety) 
Do góry