Obaj byli niepokonani i mogli uważać się za mistrzów świata. Jeden przemawiał do tradycyjnej części Ameryki, a drugi był wywrotowcem, który zdawał się wyprzedzać zmieniające się czasy. 8 marca 1971 roku – dokładnie 50 lat temu – doszło do pierwszego ringowego spotkania Muhammada Alego (31-0, 26 KO) z Joe Frazierem (26-0, 23 KO). – Jeśli naprawdę jesteś Bogiem, to znalazłeś się dziś w złym miejscu – usłyszał w trakcie walki Ali.
To był pojedynek pełen paradoksów. – Zwycięzca tej walki w dłuższej perspektywie tak naprawdę przegrał, a więcej wygrał przegrany – ocenił Bert Sugar, historyk boksu. Jedno jest pewne – wychodząc po raz pierwszy do ringu darzyli się szczerą niechęcią, choć przecież nie zawsze tak było. Wiele lat po zakończeniu kariery Ali przyznał, że cała ta "wojna podjazdowa" w mediach na nie zawsze wysokim poziomie była obliczona na wypromowanie walki.
Pod wieloma względami na pewno się udało. Obaj zarobili rekordowe jak na tamte czasy pieniądze, a ich pierwszą walkę porównywano do Super Bowl i innych wielkich sportowych wydarzeń. Ten pojedynek ożywił boks – szacuje się, że na całym świecie obejrzało go na żywo 300 milionów. Słynna hala Madison Square Garden pękała w szwach, a rozwój wydarzeń obserwowali z bliska między innymi Woody Allen i Norman Mailer. A Frank Sinatra, licząc na lepszą miejscówkę... akredytował się jako fotograf jednej z gazet.
Mistrzów wbrew pozorom łączyło wiele. W dzieciństwie doświadczyli rasizmu, a ich wielkie kariery rozpoczęły się od złotego medalu igrzysk olimpijskich. Ali – jeszcze jako Cassius Clay – wygrał w 1960 roku w Rzymie, ale startował wtedy w kategorii półciężkiej. W finale odprawił dużo bardziej doświadczonego Zbigniewa Pietrzykowskiego, który był jednym z nielicznych godnych przeciwników pyskatego 18-latka. Po powrocie do domu Ali stracił medal – według jednej z wersji cisnął nim do rzeki w rodzinnym Louisville po tym, jak odmówiono mu ze względu na kolor skóry obsługi w jednej z restauracji.
Frazier poleciał na igrzyska cztery lata później do Tokio, ale w dość kuriozalnych okolicznościach. Na krajowym podwórku przegrał rywalizację z Busterem Mathisem – to zresztą jedyny zawodnik, który pokonał Joego w ostatnich trzech latach jego amatorskiej kariery. Decydujące o bilecie do Japonii starcie było nietypowe – zawodnicy walczyli w kaskach i większych rękawicach, co odróżniało ich od uczestników olimpijskiego turnieju.
Mathis wygrał na punkty, ale pokonany nigdy nie pogodził się z porażką. W drugiej rundzie sędzia odjął mu dwa punkty za cios poniżej pasa. Problem w tym, że rywal... celowo nosił spodenki wyjątkowo wysoko. – Ten grubasek uciekał jak złodziej. Czasem próbował mnie dziobać, ale potem wybierał odwrót – wspominał Frazier, który do tego stopnia przeżył porażkę, że rozważał rozbrat z boksem.
Trudna dola oczekującego
Ostatecznie Joe dał się namówić trenerowi na wylot do Japonii w roli rezerwowego. Nie miał jednak wielkich nadziei na start. Bardziej zależało mu na tym, by zebrać kolejne doświadczenia podczas sparingów ze światową czołówką, które mogłyby się przydać podczas zawodowej kariery. Mathis cały czas prowadził z nim psychologiczne gierki niezbyt wysokich lotów. Poranne przebieżki kończył po zaledwie mili. – Biegnij dalej Joe, dogonię cię – prowokował.
Lekceważące podejście do treningów zemściło się na pewnym siebie Busterze. Kilka dni przed olimpijskim startem nabawił się kontuzji dłoni, a wolne miejsce zajął pełen werwy Frazier. W Tokio szedł od zwycięstwa do zwycięstwa – nie przeszkodził mu nawet złamany kciuk podczas półfinałowej walki. Jak na złość był to uraz lewej ręki, którą bił dużo mocniej niż prawą. Pięściarz postanowił przygryźć wargi i do końca nie powiedział nikomu o kontuzji – bał się bowiem, że nie zostanie dopuszczony do finału.
W walce o złoto spotkał się z Hansem Huberem – 30-letnim Niemcem, który przeniósł się do boksu po fiasku kariery w zapasach. Nietypowo boksujący Frazier używał częściej prawej ręki, ale po trzech twardych rundach zdołał wygrać 3:2 i wrócił do domu z wymarzonym złotem. Na lotnisku nikt na niego nie czekał. Po kolejnym brutalnym zderzeniu z rzeczywistością złoty medalista wagi ciężkiej musiał wrócić do codziennej pracy... w rzeźni.
Ta sytuacja najlepiej obrazuje kłopoty, z którymi Frazier musiał stykać się przez większość kariery. Wciąż miał coś do udowodnienia, a wszyscy wokół mieli po prostu innych faworytów. Na zawodowstwo przeszedł poza zasięgiem kamer – blisko rok po igrzyskach, wspierany tylko przez grupę lokalnych biznesmenów z rodzinnej Filadelfii.
Trzeba pamiętać, że w 1965 roku na szczycie był Ali i to na nim skupiała się uwaga mediów. Na szczycie zameldował się z przytupem, dwukrotnie ogrywając Sonny'ego Listona (35-1). W pobitym rywalu wielu ekspertów widziało jednego z najlepszych "ciężkich" w historii, a młody mistrz w pierwszej obronie pobił inną legendę – Floyda Pattersona (43-4).
Cichy i pracowity Frazier długo pozostawał na uboczu, choć od początku nie unikał wyzwań. Po czternastu miesiącach – mając zaledwie 11 zwycięstw na koncie – wyszedł do walki z dużo bardziej doświadczonym Oscarem Bonaveną (21-2). W drugiej rundzie dwa razy znalazł się na deskach, ale nie dał się złamać. Tym razem miał szczęście do decyzji – dwóch arbitrów wskazało jego wygraną.
Krytyczny wobec siebie Joe stwierdził, że po takim występie będzie gotowy na Alego za około półtora roku. Kilka miesięcy później niepokonany mistrz – będąc u szczytu formy – nieoczekiwanie zniknął ze sceny. W marcu 1967 roku efektownie zwyciężył Zorę Folleya (74-7-4) – najwyżej notowanego pretendenta według magazynu "The Ring". Kolejne wielkie plany (między innymi wylot do Japonii) były już na horyzoncie, ale nad pięściarzem zawisła groźba służby wojskowej.
Walcząc u prezydenta Nixona
Ali konsekwentnie odmawiał armii, powołując się na wiarę i pacyfizm. Tydzień po walce z Folleyem stracił mistrzowski tytuł, a niedługo potem zawieszono mu licencję. W czerwcu usłyszał wyrok – skazano go na pięć lat więzienia i grzywnę. W oczekiwaniu na apelację pozostawał jednak na wolności, ale nie mógł robić tego, co najbardziej kochał. Zamiast tego jeździł po kraju przekonując do racji, które trafiały na coraz bardziej podatny grunt.
Świat wielkiego boksu na niego nie czekał. Organizacja WBA – jedna z dwóch wtedy najważniejszych, obok WBC – zorganizowała ośmioosobowy turniej, który miał wyłonić nowego czempiona. Frazier nie przyjął zaproszenia – argumentował, że mistrzem nadal jest Ali, a takie rozgrywki nie mają sensu. Poza tym miał na oku grubszą rybę – wreszcie mógł się zrewanżować Busterowi Mathisowi (23-0). Szansę wykorzystał w wielkim stylu, nokautując przeciwnika z czasów amatorskich w jedenastej rundzie.
I w końcu stało się – odwołanie pięściarza uwzględniono, a niedługo potem odzyskał licencję. Po dwóch zwycięstwach obliczonych na zrzucenie rdzy stało się jasne, że starcie niepokonanych mistrzów świata musi się zmaterializować. Dramatycznie zmieniły się tylko relacje między nimi. Do tej pory wspierali się na każdym kroku. Frazier deklarował, że to Ali jest prawdziwym mistrzem. Publicznie wspierał go w sądowej batalii i lobbował nawet przed Kongresem i u prezydenta Richarda Nixona. Kiedy pozostający bez pracy rodak znalazł się w potrzebie pożyczył mu też pieniądze.
Wszystko zmieniła perspektywa pojedynku. W słownych gierkach Ali stopniowo przekraczał kolejne granice. Konsekwentnie przedstawiał Fraziera w roli "wujka Toma" – pionka establishmentu i zdrajcy rasy. – Walczę dla sprawy, a on dla pieniędzy – tłumaczył. Nawet najbliżsi współpracownicy – jak doktor Ferdie Pacheco – próbowali przekonać go, że zbyt często przekracza granice dobrego smaku.
Dumny Frazier próbował się odgryzać – oczywiście na tyle, na ile pozwalał mu spokojny charakter. Miejscami celnie punktował hipokryzję Alego, który zarzucając zdradę rasy sam współpracował głównie z białymi – takimi jak wspomniany Pacheco, ale i trener Angelo Dundee. Jednak jego też ponosiły emocje – najwięcej przegrał, gdy zaczął zwracać się do przeciwnika per Cassius Clay. Odwoływanie się do tej "starej" tożsamości było wodą na młyn Alego, który mógł stawiać Fraziera w jednym rzędzie z przedstawicielami starego ładu.
Rozmowy w ringu
Słowne wojenki coraz częściej miały przełożenie na prawdziwe życie. Dzieci Fraziera regularnie spotykały się z agresją w szkole, a rodzina nowego mistrza dostawała pogróżki i w końcu przyznano jej policyjną ochronę. Trudno też do końca przyjąć interpretację Alego, który po latach przekonywał, że próbował tylko po prostu reklamować walkę. Obaj mieli otrzymać po 2,5 miliona dolarów – rekordowe pieniądze jak na tamte czasy. I to bez względu na to, ilu widzów obejrzy walkę w telewizji lub kupi bilety.
Po latach można podejrzewać, że licznymi prowokacjami Ali osiągnął efekt odwrotny od zamierzonego. Nie pomogła także taktyka – trener Dundee liczył na 6-7 rund tańca w starym stylu i przejście do zdecydowanego ataku. – Nie mogę się doczekać aż zobaczę Fraziera w odwrocie - zacierał ręce, ale nie doczekał tego. Plan sprawdził się tylko w części. Po trzech pierwszych rundach przeboksowanych zgodnie z planem na dystans, to Joe zaczął przejmować inicjatywę, a Ali wyglądał na zmęczonego.
Rozmowy zwaśnionych wcale nie skończyły się z pierwszym gongiem. Sędzia Arthur Mercante po latach zdradził jeden z dialogów, który wiele mówi o charakterach obu. – Wiesz, że jesteś dziś w ringu z Bogiem? – prowokował Ali, mając na myśli siebie. – Jeśli naprawdę jesteś Bogiem, to znalazłeś się dziś w niewłaściwym miejscu – odparł przeciwnik.
W ringu robił wrażenie zwłaszcza lewy sierpowy Fraziera, którym regularnie trafiał w głowę i w korpus. Przełom przyszedł w jedenastej rundzie, kiedy firmowy cios Joego prawie powalił przeciwnika na deski. Ale co się odwlecze... W ostatniej piętnastej potwierdziło się znane powiedzenie, że nie ma odpornych na ciosy – są tylko źle trafieni. Ali przyjął silny z lewej ręki, po którym padł jak kłoda.
Ku zdumieniu widzów i sędziego – który ocenił, że mocniej nie można uderzyć człowieka – Muhammad wstał niemal tak samo szybko jak padł. Na deskach był przez dokładnie trzy sekundy, a potem dzielnie walczył do ostatniego gongu. Większość ekspertów nie miała wątpliwości – ten nokdaun był kropką nad "i", która przesądziła o wygranej Fraziera na kartach punktowych.
Koniec był początkiem
Nie była to może sensacja, ale z pewnością niespodzianka. Ali bardzo źle zniósł pierwszą porażkę w zawodowej karierze – na gorąco dopatrywał się nawet spisku białych, ale szybko mu przeszło. – Żeby wygrać tego dnia, Ali musiałby dźgnąć nożem Fraziera lub go zastrzelić... Cała ta złość została skumulowana przez obraźliwe wypowiedzi Alego. Może to faktycznie najlepszy pięściarz na świecie, ale to Joe ma największe serce – ocenił Joe Hand, jeden z biznesmenów, którzy zainwestowali na samym początku w karierę zawodnika z Filadelfii.
Po "Walce Stulecia" krajobraz na szczycie wagi ciężkiej zmienił się diametralnie. Ali zdał sobie sprawę, że "Największym" nie zostanie dzięki słowom. Frazier z kolei udowodnił światu, że jest wielkim mistrzem, a nie kimś, kto na tronie znalazł się przez przypadek. Mógł mieć pretensje do rywala, ale przecież potrzebował go do udowodnienia wyjątkowości. Ta zależność działała zresztą w obie strony.
Jak się okazało był to dopiero początek rywalizacji pięściarskich wirtuozów, która ozdabiała złotą erę w historii wagi ciężkiej. Jej finałem była niezapomniana "Thrilla in Manila" – brutalna ringowa wojna, w której obaj otarli się o śmierć. Żaden nie był już po niej taki jak wcześniej, ale to Ali dłużej pozostał na szczycie.
Relacje wielkich mistrzów pozostały burzliwe. Ali przed kolejnymi walkami wciąż obrażał przeciwnika, ale po ostatnim pojedynku próbował przeprosić jego syna. Joe uznał, że to za mało i domagał się osobistych przeprosin, do których jednak nie doszło. Sprawy nie ułatwiła choroba Parkinsona, z którą Ali zaczął się zmagać po zakończeniu kariery.
W opublikowanej w 1996 roku autobiografii Frazier przekonywał, że marzy mu się... kolejna walka z odwiecznym rywalem. – Pokonałbym go kawałek po kawałku i odesłał do Jezusa. Ludzie pytają mnie, czy nie żałuję tego, co go spotkało. Nie. Powiem więcej: kompletnie mnie to nie obchodzi. Wszyscy chcą, bym go pokochał, ale ja otworzę jego grób i pochowam jego dupsko, gdy Bóg uzna, że to jego czas – komentował.
Jest w tym coś przewrotnego, że starszy i o wiele bardziej poobijany w ringu Ali wygrał i tę ostatnią walkę z największym rywalem. "Smokin' Joe" zmarł w 2011 roku – pięć lat przed nim. – Był wspaniałym bokserem i godnym przeciwnikiem. Gdy wychodziliśmy do ringu, to za każdym razem wyzwalał we mnie to, co najlepsze – komentował Ali, który podczas pogrzebu żegnał Fraziera długimi i gorliwymi oklaskami.
W boksie rzadko przebieg wydarzeń dorównuje szumnym hasłom, które je reklamują. Pod wieloma względami pierwsze starcie Alego z Frazierem rzeczywiście było "Walką Stulecia", w której wielcy mistrzowie spotkali się w szczytowych momentach karier. Jeden potrzebował drugiego, by wspiąć się na wyżyny, dając tym samym początek niezapomnianej rywalizacji, która nadal inspiruje kolejne pokolenia kibiców.