Nieporozumienie, które trwa lata. Niewiele wskazuje na to, że sytuacja zmieni się na lepsze. Najszybszy sprinter w Polsce nie może dogadać się z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Remigiusz Olszewski opowiada o "konflikcie" w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Najszybszy polski sprinter ostatnich lat nie ma przyjaznych relacji z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Mijają miesiące i nie wydaje się, że sytuacja ulegnie diametralnej zmianie. Główny powód konfliktu? Niechęć, ze strony zawodnika, do przygotowywania się z trenerem narzuconym "z góry". Olszewski najlepiej czuje się w obecności ojca. 29-latek nie widzi szans na zmianę. Woli pracować na własny rachunek. Nie kryje żalu i rozczarowania, ale przywykł do decyzji podejmowanych przez zarząd PZLA. W tej sprawie wypowiada się także m.in. Tomasz Majewski.
Wiceprezes przekazuje jedynie, że nie może zmusić zawodnika do tego, by pomagał reszcie sprinterów z kadry w osiąganiu coraz lepszych wyników. Jak podkreślił: "Olszewskiego nikt z reprezentacji nie wyrzucił. Dostał propozycję jeszcze po HME, ale jej nie przyjął". Wychodzi na to, że kadra będzie walczyła o awans na igrzyska olimpijskie bez szóstego zawodnika Halowych Mistrzostw Europy w Toruniu. Jak na wydarzenia reaguje sam Olszewski? Odczucia zdradza w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL:– Start w sztafecie 4x100 m i walka o minimum na igrzyska olimpijskie w Tokio to nierealny scenariusz?
Remigiusz Olszewski: – Od dłuższego czasu staram się pracować na swoje konto. Nie czuję potrzeby występu w sztafecie. Jest tam grono biegaczy, którzy na pewno dadzą radę.
– Co jest powodem konfliktu?
– Trzeba się cofnąć 5-6 lat. Problem zaczął się po mistrzostwach Polski w Bydgoszczy w 2016 roku. Wybierany był wtedy skład na mistrzostwa Europy do Amsterdamu. Pięć osób było pewnych. Reszta walczyła. Wtedy trenerem był Tadeusz Osik. Zażyczył sobie, żeby w składzie pojawił się jego zawodnik, który nie był nawet w finale imprezy krajowej. Wstawiłem się z tatą za klubowym kolegą. Zasługiwał na wyjazd. Próbowaliśmy wpłynąć na decyzję. Zarząd, trener, działacze stwierdzili, że trzeba trzymać zdanie trenera Osika. To było krzywdzenie zawodników, którzy pojawili się w finale. Mieli nie tego trenera, co trzeba...
– Abstrakcyjna sytuacja dla wielu sprinterów?
– Pamiętam, że wspólnie z tatą telefonowaliśmy do prezesa Henryka Olszewskiego. Rozmowa nic nie dała. Na tym się skończyło. Od tamtego momentu są między nami mniejsze, bądź większe tarcia. Starałem się w ostatnich 2-3 latach nie wypowiadać się w tej kwestii. Po prostu mi się nie chce. Szkoda energii. Po rozmowie i artykułach może być trochę szumu, ale prędzej czy później wychodzi pan Tomasz Majewski na mównicę i wszyscy wezmą jego wersję. Docenią głos autorytetu.
– Takie zdanie padło z ust wiceprezesa PZLA: "Remka nikt nie wyrzucał z reprezentacji". To prawda?
– Sam zrezygnowałem. Nie widzę sensu uczestniczenia w tym wszystkim. Nawet, jeśli jestem w krajowej czołówce, nic z tego nie wynika. W tym wszystkim chodzi o to, z kim mam lepsze albo gorsze układy. Pan Majewski wielkim był sportowcem, co do tego nie ma wątpliwości, ale czasami mówi głupoty w wywiadach. Takie zachowanie trzeba piętnować.
– Nie bierze pan pod uwagę zmiany trenera?
– A dlaczego miałbym to robić? Są wyniki, czuję się dobrze. Od 2-3 lat kompletnie odłączyłem się od zamieszania. Ciężko pracuję. Odpuszczam udział w sztafecie. Gdybym nie był w finale HME, to podejrzewam, że w ogóle nie byłoby tematu. Pojawił się "sukces", temat znowu wraca. Jestem jednak upartym człowiekiem. Nie pozwolę, żeby ktoś traktował mnie przez parę lat jak śmiecia. Nie będę teraz z takimi osobami chodził na piwo...
– Czyli przedstawiciele z PZLA odezwali się po HME?
– Dokładnie. To zabawne. W 2019 roku był przecież problem, żeby mój trener przyjechał do Berlina na mistrzostwa Europy. Szykowałem się do tej imprezy sam. Sam też jechałem na miejsce, bez żadnego trenera. Tak też było w Toruniu. Co prawda, do końca trenowałem z tatą. Na miejscu go jednak nie było. Miało to związek z obostrzeniami, ale to i tak dziwna akcja.
– Widzi pan powiązania z tematem Marcina Lewandowskiego, który też nie mógł oficjalnie trenować z bratem?
– Do końca nie wiem o co chodziło w tamtej sytuacji. Nie chcę się wypowiadać. Dziwi mnie, że nie zabrali żadnego stanowiska i nie wstawili się za trenerem. Ale to nie mnie oceniać. Tyle w temacie.
– Dziwi, że są wyniki, a zawodnik ma pod górkę.
– Świat jest tak skonstruowany, że ktoś, gdy dojdzie na wyższe stanowisko myśli, że może więcej, że jest kimś ważniejszym, itd.. Wydaje mi się, że u nas jest podobnie. Panowie wymyślają sobie swoje regulaminy. Trudno później im coś zarzucić. Lekkoatletyka to jedna z najbardziej medalowych dyscyplin. Nikt nie będzie się burzył, kiedy jedna-dwie osoby przepadną. Na nasze miejsce zawsze przyjdzie następny.
– A następcy w sprincie są?
– Co roku atakują nas, że poziom sprintu w Polsce jest słaby. 10,20 nic nie daje i tak dalej. Co roku pojawia się też nowa osoba, która super biega. Wyniki kończą się jednak na poziomie 10,40. Potem nie ma pomysłu, by jakoś to przełamać. My z tatą mieliśmy jednak pomyśl, jak to ogarnąć. Doszliśmy do wyniku 6,59 w hali. Z tej partyzantki wyszły dobre rezultaty.
– Wasze treningi są prowadzone na wariackich papierach?
– Plan jest ustalony. Tata pracuje w szkole. Czekam aż skończy lekcje. Wtedy mogę myśleć o treningu. Kiedy pada deszcz u nas w Pile i nie da się ćwiczyć, to wsiadamy w samochód i jedziemy do Bydgoszczy.
– Wszystkie przygotowania opłacacie z własnej kieszeni?
– Dokładnie.
– Sponsorów brak?
– W grupie sportowej Orlen byłem od czerwca albo lipca 2019 roku do grudnia 2020. Nie przedłużono mi umowy.
– Jakie były tego kulisy?
– Dostaliśmy e-mail, że nie można przedłużyć nam kontraktów. Tyle. Na tę chwilę nie mam żadnej wiążącej umowy.
– Czyli ta wewnętrzna upartość pozwala panu radzić sobie z każdym napotkanym kłopotem?
– Może coś w tym jest. Mógłbym pojawiać się na treningach kadry, ale to nie ma najmniejszego sensu. Wolę działać na swój rachunek z tatą.
– Przygotowania do biegu sztafety bardzo kolidują z waszym planem?
– Jest grupa 14-16 chłopaków, którzy są szykowani do tego biegu. Nie mówię, że ćwiczą tylko pod to, ale rygor jest wyrobiony. Mi kolidowałoby to z przygotowaniami. Zmieniłem cykl. Łączymy szybkość z siłą. Nie biegam w ogóle wytrzymałości. Bazujemy na przyspieszeniu. Mam tylko cztery jednostki treningowe w tygodniu.
– Tata czuje niesmak?
– Tata jest zażenowany, tak to można ująć. Ja podobnie. Po czasie bawi mnie ta sytuacja. 5 lat temu miałem inne emocje. Były duże ambicje, a przyszedł ktoś i mówił: "Ty nic nie osiągniesz. Po co trenujesz?".
– Mimo nieporozumień nie zawiodłeś podczas najważniejszej imprezy sezonu halowego. W Toruniu zająłeś 6. miejsce w finale biegu na 60 metrów. Jak wspominasz imprezę?
– Powoli emocje opadły. Czuję się normalnie. Zszedł stres. Napięcie odpuściło. Zakwasy również. Zacząłem normalnie funkcjonować i trenować. Trochę to potrwało, ale wracamy do pracy. Jeśli chodzi o awans do finału, to jestem zadowolony. Sam czas? Nie do końca o to chodziło. Liczyłem na "życiówkę".
– Jakie były odczucia po finale?
– Jadąc do Torunia, oczekiwałem, że będę w najlepszej szóstce. Wiedziałem, że mnie na to stać i do tego dążyłem. Nie stresowałem się brakiem awansu. Musiałem zrobić swoje. W decydującym biegu chyba po prostu zabrakło prądu. Ten występ odbiegał od tego, co robiłem poprzednio. Nie wiedziałem, jak organizm zareaguję na taką liczbę biegów, ale nie było aż tak źle.
– Był niepokój związany z obostrzeniami, do których musieliście się zastosować?
– Najbardziej męczący był stres związany z rygorem sanitarnym. Pisano do nas e-maile, że musimy chodzić wszędzie w maseczkach. Inaczej byłyby kwalifikacje. Jako zawodowcy musimy się jednak liczyć z pewnymi ograniczeniami. Większego wpływu na wynik to nie miało. Było jednak nieco uciążliwe. Po 60 metrów nie miałem kłopotu, by założyć maseczkę tuż po dobiegnięciu na metę, ale inni zawodnicy i zawodniczki po dłuższych dystansach mogli mieć pod górkę z oddychaniem. Zupełnie nowa sytuacja.
– Wymarzony wynik w okresie letnim to...
– Zawsze bardziej polowałem na wyniki niż medale. Czekam na odpowiednie warunki, dobry wiatr w plecy, dobrą temperaturę. Celuję w potężny rekord życiowy. Regularne bieganie w hali wyników w granicach 6,60 daje realne szanse na 10,10 w lecie. To odnośnik po analizie tabel. Hala i stadion to jednak dwie różne kwestie. Chcę walczyć o olimpijskie minimum.
– Zagraniczne wyjazdy podczas okresu przygotowawczego wchodzą w grę?
– Muszę zaliczyć kilka startów, żeby złapać punkty do rankingu. O zagranicznym wyjeździe zdecydują środki, które będę miał do dyspozycji. Raczej nie będzie takiej opcji. Wszystko wskazuje na to, że pojedziemy do Szklarskiej Poręby, może do Lublina, potrenować z Piotrem Maruszewskim.
– Świat ucieka?
– Bardzo podniósł się średni poziom. Biegi w okolicach 6,60 to już norma. W Toruniu rezultat 6,69 dawał 23. wynik. Na świecie jest 10-15 sprinterów, którzy są poza zasięgiem.
– Ktoś z nich ma szansę poprawić rekordy świata podczas igrzysk?
Nie. 9,58 to nieosiągalny wynik. Usain Bolt miał fantastyczny start. Nie ma na tę chwilę gościa, który by to poprawił.