Polscy lekkoatleci rzutem na taśmę wygrali Drużynowe Mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce w Chorzowie. Sukces nie podlega dyskusji, ale niektórym nie podobał się fakt, że niemal każda z kadr, które pojawiły się w Polsce, była znacznie osłabiona. W tym gronie jest Władysław Kozakiewicz. Mistrz olimpijski w skoku o tyczce z Moskwy z 1980 roku podzielił się odczuciami po imprezie w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Triumf Polaków wisiał na włosku do ostatniego startu – biegu sztafetowego 4x400 m mężczyzn. Do czwartej zmiany nic nie było pewne, ale wówczas pałeczkę zgubili... Brytyjczycy i stracili szansę na "przeskoczenie" biało-czerwonych w klasyfikacji. Wiktor Suwara, Kajetan Duszyński, Patryk Grzegorzewicz i Karol Zalewski dobiegli na trzeciej pozycji, co wystarczyło, by reprezentacja triumfowała imprezie.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Jak wrażenia po zakończonej rywalizacji w Drużynowych Mistrzostwach Europy? Jesteśmy europejską potęga?
Władysław Kozakiewicz: – Jesteśmy jeszcze daleko z tyłu. Gdzie tam potęga... Startowali zawodnicy drugiej klasy z innych państw. Widać było po wynikach, że nie była to czołówka europejska. W naszej reprezentacji najlepsi przygotowują się do igrzysk olimpijskich. W innych kadrach jest podobnie. Wygrana była dobra dla pozytywnego samopoczucia przed kolejnymi startami. Triumfowaliśmy trochę dzięki szczęściu, trochę dzięki dobrym wynikom. Polska młodzież pokazuje się z dobrej strony. Jednak, gdy widzę, że nasz zawodnik skacze 15,50 metra w trójskoku (Adrian Świderski – przyp. red.), to się chce rzygać.
– Mocne stwierdzenie...
– Niestety, w kraju takiej sławy trójskokowej wystawiliśmy staruszka, który ledwo dobiegał do deski. Skoczył tyle, co ja w przeszłości skakałem jako tyczkarz. Ogólnie obejrzałem te zawody, bo lubię lekką atletykę. Mamy jednostki europejskiej klasy. W młocie i kuli jest super. Tyczkarze też gdzieniegdzie wygrywają zawody. "Aniołki" to też stałe miejsce w czołówce i gwarancja medali. Poza nimi nie jest tak dobrze. Dużo nowych twarzy się pojawiało. Ale na przykład oszczep? Nie rzucić 55 metrów w czterech rzutach? To poruta... To znaczy tylko tyle, że nie mamy równej reprezentacji. Wszystko jednak trzeba porównywać z nazwiskami z pozostałych kadr. Francja i Wielka Brytania wystawiły "drugie garnitury".
– Cieszy, że tak ważne imprezy trafiają do Polski?
– Dlaczego my drugi raz z rzędu robimy te imprezy? Ludzie, którzy się na tym znają widzą, co się dzieje. To zawody dla koneserów. Takie konkursy, żeby tylko były. Żeby był kontakt ze światem, Europą. Byłem trochę zniesmaczony tymi składami. Nie było europejskiego topu.
– W Tokio o dobre wyniki będzie zdecydowanie trudniej?
– Nasi najlepsi lekkoatleci może powalczą o medale. Młodzież? Wiadomo, chcą się pokazać, ale nie miejmy nadziei, że będą wygrywać. Nie ma co się nastawiać, że Pia Skrzyszowska, która niby bije rekordy życiowe i jest bardzo zdolna i cudowna, będzie w czołówce igrzysk. Świat jest dużo dalej. Jeśli w "lekkiej" zdobędziemy 2-3 medale, to będziemy się z tego cieszyć.
– Zawodzi szkolenie młodzieży?
– Trochę to wygląda tak, że na przykład, gdy nie mamy pierwszej oszczepniczki na starcie, to zostaje nam... nic. Trójskoku nie ma w ogóle. Ze skokiem w dal też jesteśmy daleko. Fajnie, że zawodniczki szybko biegają. My w 1975 roku w Pucharze Europy walczyliśmy z największymi mocarstwami. Zdobyliśmy drugie miejsce i przegraliśmy tylko ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Wtedy w kadrze była Irena Szewińska, Jacek Wszoła, ja i inni znakomici. Wtedy nie było tak łatwo. Teraz jest nieco gorzej. Nie narzekam na złe szkolenie. Po prostu większość faworytów odpuściła przed startami w Tokio. Kiedyś był przymus startu w kadrze, teraz każdy decyduje sam.
– Czuje pan "boom" na lekką atletykę w Polsce?
– Nie jest tak, że lekkoatletyka w naszym kraju jest zła. Jesteśmy na bardzo dobrej drodze. Zawody w Chorzowie były po prostu niewspółmierne z tym, co dzieje się na świecie. Jeszcze raz to powiem: oglądaliśmy zawody "drugiego garnituru".