W 1936 roku Hans Woellke był krótko bohaterem całej III Rzeszy. W Berlinie sięgnął po olimpijskie złoto jako pierwszy reprezentant Niemiec, czym zachwycił Adolfa Hitlera. Prawie 7 lat później były sportowiec - walczący już w randze kapitana w nazistowskiej armii - zginął w napadzie na kolumnę niedaleko Chatynia. Reakcją było wymordowanie całej wioski. Historia została zekranizowana w 1985 roku w filmie "Idź i patrz" – jednej z pereł radzieckiej kinematografii.
Ostatnie igrzyska olimpijskie przed wybuchem II wojny światowej były z wielu względów wyjątkowe. Swastyka na każdym kroku przypominała, że wielki sport znalazł się blisko polityki – jak nigdy wcześniej… Mimo licznych apeli o bojkot pojawili się w Berlinie przedstawiciele 49 państw – także Stanów Zjednoczonych. Nazistowska partia złagodziła chwilowo retorykę i starała się pokazać światu mniej radykalne oblicze.
Organizację najważniejszej imprezy czterolecia przyznano Berlinowi już w 1931 roku. Hitler dopiero sposobił się do przejęcia władzy, a świat sportu zdecydował się na ten gest, aby znów włączyć Niemcy do swej rodziny po latach ostracyzmu związanego z I wojną światową. Przejęcie władzy przez nazistów dwa lata później odbiło się na sportowcach. Z dnia na dzień okazało się, że w kraju nie ma miejsca na przykład dla Ericha Seeliga – bokserskiego mistrza Niemiec w kategorii półciężkiej.
Wielu przeszkadzały żydowskie korzenie czempiona, któremu niemiecka federacja zabroniła występów w obronie tytułu. Grożono mu nawet śmiercią. Seelig uciekł przez Belgię i Francję do USA, gdzie spotkał się potem w ringu z legendami – Alem Hostakiem i Teddym Yaroszem. Podobnie jak Seeliga potraktowano także między innymi Gretel Bergmann (czołową zawodniczkę w skoku wzwyż) oraz Daniela Prenna (finalistę tenisowego Wimbledonu w grze mieszanej).
Powrót pod publiczkę
Podstawą takich kroków był zakaz reprezentowania kraju na arenie międzynarodowej przez zawodników o żydowskich korzeniach, który w kwietniu 1933 roku wprowadziła partia Hitlera. Prenn i Bergmann uciekli do Wielkiej Brytanii. W sprawie tenisisty apelował nawet król Gustaw V, ale na niewiele się to zdało. Podczas igrzysk Niemcy zrobili tylko wyjątek dla Helene Mayer – jednej z najlepszych florecistek w historii, która po wprowadzeniu nowego prawa najpierw wyemigrowała do USA, a potem dość nieoczekiwanie dała się namówić na powrót.
Można przypuszczać, że przesądziły względy propagandowe. Sytuacja miała wiele podtekstów, a najbardziej żałosny był nazistowski salut sportsmenki na podium, który przez środowiska żydowskie został odebrany jak policzek. Pojawiały się wersje, że zawodniczka decydując się na start w Berlinie chciała pomóc reszcie rodziny przebywającej w ojczyźnie, ale większość historyków odrzuca tę teorię.
Represje nazistów w 1933 roku musiały być szokujące dla Mayer, którą magazyn "Sports Illustrated" ogłosił kilkadziesiąt lat po jej śmierci najwybitniejszą florecistką XX wieku. Sporo wskazuje na to, że jej obecność podczas igrzysk w Berlinie była efektem negocjacji pomiędzy Averym Brundagem (ówczesnym prezydentem Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego) a Hitlerem. W ten sposób miały się uspokoić nastroje – zwłaszcza w Ameryce.
Powrót do ojczyzny okazał się mimo wszystko ponury. Mayer była traktowana przez środowisko jak persona non grata. Wiadomo, że nie czuła specjalnego związku z żydowskimi tradycjami kultywowanymi przez ojca, który zmarł na długo przed dojściem Hitlera do władzy, a matka była przecież rodowitą Niemką. Podczas igrzysk, jak na ironię, przegrała finałową walkę, a jej ostatnim gestem było wspomniane salutowanie człowiekowi, którego świat zapamiętał jako odpowiedzialnego za Holokaust.
– Helene chciała po prostu wystartować w trzecich igrzyskach. Marzyła o tym, by znowu być sławną – wspominała kilkadziesiąt lat później jej szwagierka. Zainteresowana nigdy nie opowiedziała swojej historii – zmarła kilka lat po wojnie na raka piersi. Tuż przed śmiercią spotkała się z braćmi, którzy wojnę przeżyli w Niemczech.
Długa droga kulomiota
Igrzyska w Berlinie rozpoczęły się od niespodziewanego triumfu – Hans Woellke sięgnął po złoto w rywalizacji kulomiotów. To był pierwszy międzynarodowy sukces zawodnika, który dwa lata wcześniej podczas mistrzostw Europy zajął dopiero ósme miejsce. Moment radości Hitlera widać w filmie "Olympia" – propagandowej laurce, którą nakręciła Leni Riefenstahl. Wymowne było inne zachowanie wodza, który pogratulował kulomiotowi i innym białym złotym medalistom. Kiedy w okolicy podium pojawili się dwaj czarnoskórzy Amerykanie, Hitlera… już tam nie było.
– Każde z niemieckich zwycięstw – a było ich zaskakująco dużo – sprawiało Hitlerowi dużo radości. Jednak najbardziej denerwowały go triumfy czarnoskórego amerykańskiego biegacza – Jessego Owensa. "Ludzie, których przodkowie pochodzą z dżungli, są prymitywni" – mówił Hitler, wzruszając ramionami. „Są naturalnie silniejsi od cywilizowanych białych i powinni być zdyskwalifikowani” – opisywał poglądy wodza Albert Speer.
A Woellke, po triumfie w Berlinie, zdobył jeszcze brązowy medal mistrzostw Europy w 1938 roku. Jego karierę – jak wiele innych – przerwała wojna. Najpierw był strażnikiem więziennym, a w kolejnych latach służył jako kapitan policji w Gubie (dzisiejsza Białoruś). 22 marca 1943 roku o poranku doszło do ataku partyzantów na niemiecki konwój, który przypłaciło śmiercią czterech członków 118 Batalionu Schutzmannschaft – jednostki sformowanej z jeńców Armii Czerwonej i Ukraińców, którzy na okupowanych terenach działali ręka w rękę z nazistami.
Zabity został także kapitan Woellke – dowódca kompanii. Hitler pośmiertnie awansował go do stopnia majora, a zgon złotego medalisty olimpijskiego doprowadził do jednej z najgłośniejszych wojennych zbrodni. Po kilku godzinach reszta 118 Batalionu, wspólnie ze znanymi z brutalności i okrucieństwa oddziałami SS Oskara Dirlewangera (potem znanymi z brutalnych działań także podczas powstania warszawskiego), rozpoczęła rzeź wsi Chatyń, która była oddalona o około 6 kilometrów od miejsca zabójstwa Woellkego.
To była zemsta ubrana w szaty zbrodni wojennej. Wszystkich mieszkańców podejrzewano o współpracę z partyzantami. Wyciągnięto ich siłą z 26 domostw i zapędzono do największej we wsi stodoły, która została podpalona. Ci, którzy próbowali się wydostać, byli rozstrzeliwani seriami z broni palnej. W masakrze zginęło 149 osób, a ponad połowę stanowiły dzieci poniżej 16. roku życia. Trójka nastolatków uniknęła uwięzienia, a dwóch chłopców zdołało się nawet wymknąć ze stodoły. Nie zostali zabici tylko dlatego, że Niemcy uznali ich za martwych. Dwie dziewczynki zdołały wcześniej uciec do pobliskiej wsi, ale ta niedługo potem została również zrównana z ziemią.
Zginął co czwarty...
Jedynym dorosłym, który przeżył masakrę w Chatyniu, był 56-letni Wosip Kamiński. Mocno poparzony kowal stracił przytomność i odzyskał ją już po tym, jak nazistowskie oddziały opuściły wieś. Wśród zamordowanych odnalazł jeszcze konającego syna, który zmarł mu na rękach. Pomnik z brązu (o wysokości ponad 6 metrów) symbolizujący tę scenę stoi do dziś w miejscu tragedii.
Wzniesiono go – razem z innymi monumentami – w lipcu 1969 roku. Na resztkach każdego z 26 fundamentów umieszczono obelisk z dzwonem, który ma przypominać komin po każdej spalonej chacie. Dzwony biją co pół minuty, bo podczas II wojny światowej właśnie co 30 sekund ginęli obywatele Białorusi.
"2 miliony 230 tysięcy. Zginął co czwarty" – głosi napis na płycie pomnikowej. Przyjezdni, aby się z nim zapoznać, muszą pochylić głowy, dzięki czemu oddają pokłon pomordowanym – nawet nie mając takich intencji. Chatyń odwiedzili między innymi Richard Nixon i… Fidel Castro.
Opisana masakra ma swe miejsce w kulturze popularnej. W 1972 roku opisał ją w "Chatyńskich opowieściach" Aleksandr (Aleś) Adamowicz. O pacyfikowaniu tych białoruskich wsi napisał także w dziele "Ja ze spalonej wsi. Świadectwa ocalałych". Poruszające książki stały się kanwą scenariusza filmu "Idź i patrz", który wyreżyserował Elem Klimow.
Stellan Skarsgard – jeden z najbardziej znanych europejskich aktorów ostatnich lat – uznał ten obraz za najlepszy film wojenny. "Idź i patrz" to jednak w istocie film do bólu antywojenny. Klimow przybliża okrucieństwa oczami nastoletniego Flory, który marzy o dołączeniu do oddziału partyzantów. Główną rolę zagrał Aleksiej Krawczenko – naturszczyk, bez żadnego doświadczenia. Film kręcono przez 9 miesięcy, a premiery doczekał się w 1985 roku. Aktor na planie zdjęciowym poznał głód, krańcowe zmęczenie i… kompletnie osiwiał.
– Przygotowując się do nakręcenia filmu rozmawiałem z wieloma osobami, które przeżyły te masakry. Nigdy nie zapomnę twarzy jednego z chłopów, który opowiedział o tym, jak całą wioskę zapędzono do kościoła. Tuż przed podpaleniem oficer złożył im ofertę: "ktokolwiek nie ma dzieci, może odejść". Mężczyzna odszedł, zostawiając za sobą żonę i dzieci… – wspominał Elem Klimow.
– Podczas tych rozmów pomyślałem – świat nie zna historii Chatynia! Znają Katyń – miejsce masakry polskich oficerów. Nie wiedzą o tym, że ponad 600 białoruskich wiosek zostało spalonych. (...) Nie chciałem w głównej roli aktora, który mógłby bronić się przed ciężarem tej historii swym doświadczeniem i umiejętnościami scenicznymi. Chciałem zwykłego 14-latka, którego musieliśmy przygotować na najtrudniejsze, a potem zrobić z tego film. Musieliśmy dbać o to, by chłopak po tym wszystkim nie zwariował – dodał reżyser.
Zbieżność nazw "Katyń" i "Chatyń" wielu historykom nie wydaje się przypadkowa. W angielskiej transkrypcji nazwy różnią się zaledwie jedną literą. Istnieje podejrzenie, że władze ZSRR celowo wybrały właśnie tę wioskę z 628, które dotknął podobny los, by spróbować powiązać odpowiedzialność za mord w Katyniu z Niemcami – tak twierdzi między innymi Natalia Lebiediewa, badaczka spraw związanych z II wojną światową.
"Idź i patrz" to ostatni film w dorobku uznanego twórcy. Jak ocenił Klimow, tym obrazem przekazał wszystko, co miał do powiedzenia jako reżyser. Na długo zostaje w pamięci nie tylko nieprawdopodobna brutalność historii, ale przede wszystkim jej realizm. Jak zdradził Krawczenko, podczas nagrań strzelano ostrą bronią, a niektóre z kul minęły jego głowę o mniej więcej 10 centymetrów.
– Zdaję sobie sprawę, że ten film jest niezwykle brutalny i dla wielu widzów to może być bariera nie do przeskoczenia. Podzieliłem się tymi obawami z Alesiem Adamowiczem – autorem książki. Odpowiedział: "jeśli ktoś nie chce, to niech nie ogląda. To jest coś, co musimy po sobie zostawić. Jako dowód wojny i błaganie o pokój” – wspominał Klimow.
Brytyjska telewizja Channel 4 umieściła „Idź i patrz” na głośnej liście „50 filmów, które każdy powinien obejrzeć przed śmiercią”. W 2017 roku, odświeżona cyfrowo wersja obrazu, otrzymała nagrodę specjalną podczas 74. Festiwalu Filmowego w Wenecji. – To obraz, na którego tle „Czas Apokalipsy” wygląda na kino wagi lekkiej – ocenił kilka lat wcześniej dziennikarz Tim Lott.
KACPER BARTOSIAK