W sobotę na gali Nosalowy Dwór KnockOut Boxing Night 18 Mateusz Masternak (45-5, 30 KO) w trzecim tegorocznym pojedynku zmierzy się z pochodzącym z Kosowa Armendem Xhoxhajem (12-1, 7 KO). W szczerej rozmowie z TVPSPORT.PL pięściarz z Wrocławia podzielił się refleksjami na temat swojej kariery i przyszłości. Transmisja gali KBN 18 w Zakopanem w sobotę w TVP Sport, online na stronie TVPSPORT.PL i w aplikacji mobilnej od godziny 19:00.
Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – Ostatnio modnym tematem w środowisku pięściarskim stały się ubezpieczenia zawodników. Uważasz, że świadomość u pięściarzy w tym temacie wzrosła?
Mateusz Masternak, były mistrz Europy w boksie zawodowym: – Raczej nie. Nie mamy w Polsce zbyt wielu pięściarzy, których stać na takie ubezpieczenie. Zwyczajnie dokładaliby do interesu. Niemiecki pięściarz Robert Woge, który walczył kiedyś z Darkiem Sękiem (w 2013 roku Polak przegrał na punkty – red.) odkładał pieniądze na fundusz zdrowotny przez jakieś pięć lat. W tym czasie, jego koledzy z grupy jeździli super samochodami i trochę mu się dziwili. On jednak płacił 3 tysiące euro miesięcznie, a gdy zakończył karierę, bo miał problemy zdrowotne, otrzymał emeryturę do końca życia. To była dobra inwestycja i uważam, że warto się nad tym zastanowić.
– Twój ostatni rywal Felipe Nsue, był ubezpieczony (w sierpniu w Mrągowie "Master" znokautował Gwinejczyka w 3. rundzie. Przeciwnik Polaka po walce trafił do szpitala, w którym przebywał przez kilka tygodni – red.)?
– Chyba tak... Najważniejsze, że żyje. Na pewno to już koniec jego kariery, ale fizycznie wydaje mi się, że powinien dojść do siebie.
– Tuż po walce miałeś poczucie, że wydarzyło się coś poważnego z twoim rywalem?
– Na początku mogło to wyglądać groźnie, ale Felipe sprawiał wrażenie, że jest przytomny. To są bardzo poważne historie, trudno mi o tym mówić...
– Pojawiły się jednak głosy krytyki, że zestawienie było nierówne. Biorąc pod uwagę wasze doświadczenie w boksie zawodowym, rzeczywiście tak było. Dla ciebie pojedynek z Nsue był pięćdziesiątym w karierze zawodowej. Dla niego – siódmym.
– Z jednej strony tak, z drugiej, jak popatrzysz, jak walczył z Artursem Gorłowsem (w 2020 roku, był remis – red.), to niektórzy pięściarze o zbliżonym rekordzie do mojego, nie są lepsi od niego. Pod koniec pierwszej rundy trafiłem go mocnym ciosem i podejrzewam, że było to pierwsze mocne uderzenie od pięściarza, jakie on przyjął w życiu. Całkowicie zeszło z niego powietrze. W drugiej rundzie widziałem, że nie był pewny siebie i to była kwestia czasu, kiedy go złamię.
– W Zakopanem stoczysz swój trzeci tegoroczny pojedynek. Ostatni raz stoczyłeś tyle walk w boksie zawodowym w 2017 roku.
– W końcu mam kogoś, kto dba o tę aktywność. Z jednej strony, fajnie być sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, ale z drugiej, w pewnym momencie nie chcesz się sam przepychać ze wszystkimi. Teraz mamy jasny podział ról: ktoś robi zdjęcia, ktoś zajmuje się marketingiem. A ja zajmuję się boksowaniem. Gdy patrzę na to z perspektywy czasy, to można było się dogadać od razu, gdy wygasł mój kontrakt z grupą Sauerlanda, czyli w 2016 roku.
– W pewnym momencie, gdy nie miałeś promotora, doszedłeś do ściany?
– Za przeproszeniem, nie lubię sobie robić z gęby d... Gdy odszedłem do boksu olimpijskiego, spojrzałem na boks zawodowy z dystansem. Na chłodno, bez emocji. Zobaczyłem, kto może mi realnie pomóc. To zabawna sytuacja, bo akurat udzieliłem jakiegoś wywiadu, w którym powiedziałem coś w stylu, że dobrze byłoby się z kimś dogadać. Po publikacji zadzwonił do mnie Andrzej Wasilewski i powiedział: "Mateusz, obaj jesteśmy stare konie i wiele widzieliśmy. Kto ma się dogadać, jak nie my?". Zaprosił mnie do siebie, bardzo serdecznie porozmawialiśmy o sporcie i o życiu. Pomyślałem: "dlaczego nie spróbować?".
– To współpraca, której jeszcze kilka lat temu byś sobie chyba nie wyobraził?
– Wiesz jak to jest, gdy ktoś cię podsyca, w grę wchodzą emocje... Ty, jako dziennikarz patrzyłeś na to z innej perspektywy, może nawet było ci łatwiej. Ja byłem z pewnymi osobami związany emocjonalnie i biznesowo. To odejście do boksu olimpijskiego pozwoliło mi na złapanie dystansu do wielu spraw.
– Jak z perspektywy czasu oceniasz swoją karierę w grupie Sauerlanda? Pojawiały się głosy, że byłeś traktowany poniekąd po macoszemu. Ty jednak zapewniałeś, że tak nie było.
– Spójrzmy na fakty. Grupa Sauerland doprowadziła mnie do walki o mistrzostwo Europy, zarabiałem dobre pieniądze, miałem regularne starty i odpowiednich rywali. Przez pierwszy rok żyłem tam jak pączek w maśle. Wszystko się posypało, gdy grupa straciła telewizję. Wszyscy mieli gorzej, ale najbardziej odbiło się to na "auslanderach", czyli na zagranicznych zawodnikach, takich jak ja, czy Hernandez.
Dostałem od nich walkę na turnieju World Boxing Super Series, jako rezerwowy i dogadaliśmy się, nie mając już ważnego kontraktu. Miałem przecież walkę z Bellew. Chcę podkreślić, że w niemieckiej grupie byłem traktowany z szacunkiem. Nigdy nie było sytuacji, że mi coś obiecali i nie dotrzymali słowa.
– Powiedziałeś, że mogłeś związać się z Andrzejem Wasilewskim w 2016 roku. Wróciłeś też do boksu olimpijskiego, ale finalnie zdecydowałeś się na zawodowstwo. Masz poczucie straconego czasu?
– Patrząc wyłącznie na cyfry, to z pewnością jestem stratny.
– Cyfry na koncie bankowym?
– Tak. W boksie olimpijskim nie zarabia się pieniędzy. Z biznesowego punktu widzenia żałuję, bo nie mam medalu igrzysk olimpijskich i straciłem kupę pieniędzy. Byłem po bardzo dobrej wypłacie po walce z Dorticosem. Nawet jak masz dużą kupkę pieniędzy, to ona kiedyś się kończy. A ja za tę kupkę pieniędzy mogłem kupić mieszkanie, dalej boksować na zawodowstwie i zarabiać.
– Dużo dołożyłeś?
– Strasznie dużo. Gdy zdecydowałem się na powrót na zawodowstwo, byłem krytykowany, że za mało dałem od siebie. Nie wiem jednak, czy w historii Polski znalazłby się jakiś medalista, który z własnych pieniędzy wykłada 100 tysięcy złotych, by coś osiągnąć?