{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Zapomniane życiorysy. Lesław Ćmikiewicz: byłem przy Górskim do końca
Słynął z ogromnego zaangażowania i... poczucia humoru. Tym imponuje do dziś. 76. urodziny ma Lesław Ćmikiewicz, jeden z najważniejszych piłkarzy w zespole Kazimierza Górskiego.
Sebastian Piątkowski (TVP Sport) : – Sądziłem, że wirus zniknął po wybuchu wojny i skokowym wzroście inflacji.
Lesław Ćmikiewicz : – Proszę mi wierzyć, ale jednak nie!
– Nie słowa mnie przekonują, lecz pański kaszel…
– A najciekawsze jest to, że szczepiłem się aż cztery razy! Na szczęście jest już lepiej i najgorsze już poza mną.
– Mogę zadzwonić w sierpniu, bo wtedy też ma pan urodziny.
– To tylko urzędowa data.
– Rozumiem. A to oryginalne imię skąd? Dla kogo Lesław, a dla kogo Leszek, chciałoby się zapytać…
– Rodzice zdecydowali o imieniu Lesław, które nawiasem mówiąc brzmi dumnie. Ale nazywany jestem też Leszkiem, zwłaszcza w gronie bliskich.
– Wiadomo, że pan Lesław potrafi jak mało kto opowiadać godzinami dowcipy i żaden się nie powtarza!
– Proszę pana, trzeba mieć dobry humor i optymistycznie podchodzić do życia. A jeśli trafi się dobre towarzystwo, to wtedy można bawić się wspaniale. Zawsze tak bawiliśmy się w gronie Orłów Górskiego i olimpijczyków z innych dyscyplin. Szczególną wenę miałem podczas pewnego wyjazdu, bodaj do Lądka, bo przez całą drogę, tam i z powrotem, opowiadałem anegdoty.
– Nie będzie nam tak do śmiechu, gdy przypomnę losy Lotnika, Pafawagu, Polaru oraz Włókniarza Wrocław.
– Takich upadłych klubów znalazłoby się więcej. Co poradzić? Takie czasy. Wymienił pan kilka klubów, a przecież nie istnieje Piast Pińczyce, w zapomnienie odeszła też piłkarska sekcja Gwardii Wrocław.
– W której to zaczynał Jan Tomaszewski...
– Tak, on jest wychowankiem Gwardii.
– Lotnik był przy Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, w którym ponoć produkowano silniki do czołgów i samolotów. To prawda?
– Była to tajemnica poliszynela, bo mówili o tym wszyscy. Przy fabryce była jeszcze szkoła na bardzo wysokim poziomie. Chodziło się tam w mundurach lotniczych, co miało wymowę.
– I każdy chłopak chciał tam trafić?
– Tak, to miejsce miało renomę.
– Kto wie, czy te silniki nie służą nam do dziś?
– Kto wie?
– A przypomina pan sobie Stanisława Sójkę, słynnego cygańskiego barona? Nie mylić ze Stanisławem Sojką…
– No, proszę pana! Jak mógłbym o nim zapomnieć? Oczywiście, że sobie przypominam.
– Ponoć wzbudzał strach i wszyscy się go bali?
– Czy ja wiem? Tego nie jestem w stanie potwierdzić, ale pamiętam, że bardzo dobrze grał w piłkę. Przede wszystkim był świetny technicznie. I ponoć pewnego razu zainteresował się nim nawet trener Ryszard Koncewicz, prowadzący reprezentację młodzieżową.
– Na miły Bóg!
– Koncewicz chciał powołać Stasia, ale postawił mu warunek – kazał się ostrzyc.
– Aha.
– I jak się pan domyśla, to z tego powołania nic nie wyszło. Stasiu włosów nie obciął, ale tu muszę jeszcze dodać, że miał fantastyczne siostry! Proszę pana, to były piękne kobiety. Piękne!
– To miałem nosa z tym Lotnikiem! Proszę mówić…
– Zwykle pojawiały się w okolicach stadionu, a pewnego razu przyszły nawet do mego domu. Drzwi otworzyła im mama, zrazu niezbyt zachwycona propozycją powróżenia. Prosiła dziewczyny, by sobie poszły, bo nie chce ich widzieć. A gdy zrobiło się nieco ostrzej, to w drzwiach pojawiłem się i ja.
– Cześć Leszek, naprawdę tu mieszkasz?– zapytały dziewczyny.
A wtedy mama, mimo tej początkowej niechęci, zauważyła:
– No, to masz bardzo ładne towarzystwo!
A Stasio Sójka wywodził się ze znanej, królewskiej rodziny Cyganów. I tu pewna dygresja – gdy graliśmy z Legią w Mediolanie odwiedzili nas ci rozmawiający po polsku. Korzystając z okazji zapytałem, czy znają Stasia i wie pan, co mi odpowiedzieli?
– Domyślam się. Ale ten świat jest mały!
– To prawda, a wspomnianą znajomością ze Staszkiem zyskałem sobie szacunek. Lotnik to były fantastyczne czasy. Miałem też fantastyczne dzieciństwo, takie, że... nie chciałem chodzić do przedszkola.
– Były pewnie wokół ciekawsze zajęcia?
– Oczywiście. Poszedłem tylko raz, ale... zjadłem śniadanie, potem uciekłem przez okno w toalecie i tyle mnie widzieli. Kto by się przejmował przedszkolem, skoro w okolicy miałem dwie łąki, las i rzekę? Graliśmy łąka na łąkę i takie mecze z reguły kończyły się płaczem. Różnie w nich bywało, bo od małego byłem bardzo zawzięty.
– I tak prosta gra na łące stała się przetarciem przed pojedynkami z... Trevorem Hockeyem?
– W pewnym sensie. W naszych młodzieńczych meczach często dochodziło do bójek, bo wszyscy byli zdeterminowani.
– Wszyscy to znają, ale skoro już o nim rozmawiamy…
– Wie pan, nie wiem, czy pora nie zaprzestać tych rozmów o meczach z Walią. W Cardiff zostaliśmy skopani, dosłownie i w przenośni. Byliśmy bezradni i zasłużenie przegraliśmy. A Hockey niczego się nie bał, zakładał blachę na kostki i walczył do upadłego. A wyglądał jak Rumcajs.
– Jak prawdziwy zbój!
– Przed rewanżem Walijczycy byli pewni swego. Mówili, że zwyciężą, bo dobrze wiedzą, jak z nami grać. Ale nasz sztab szkoleniowy wykonał olbrzymią pracę i pokazał jak na tacy błędy popełnione w Cardiff. Trenerzy znakomicie przygotowali nas też mentalnie. Mecz na Śląskim miał być w środę, a my już we wtorek byliśmy gotowi do walki.
– Na śmierć i życie!
– Proszę pana, nigdy wcześniej, ani nigdy potem nie grałem takiego meczu! To była wojna. W pewnej chwili zobaczyłem jak Yorath kopnął leżącego na ziemi Gadochę.
– Szpicem w kręgosłup!
– Nie do pomyślenia! Mógł mu wyrządzić krzywdę, okaleczyć na resztę życia! A Robert jakoś wstał o własnych siłach i zapytał:
– Leszek, który numer?
– Numer siedem, Yorath – odpowiedziałem.
Po chwili Walijczyk miał rozkwaszony nos, bo w ferworze walki Robert trafił go czołem w twarz. Podczas całego meczu ironicznie uśmiechałem się do Hockeya, raz po raz ogrywanego przez moich kolegów. W pewnym momencie miarka się przebrała, rywal nie wytrzymał i kopnął mnie bez piłki. Upadłem na trawę, a sędzia podjął słuszną decyzję. Nie dostałem nagrody fair play, ale... zrobiłem to z myślą o ojczyźnie.
– W tych jakże radosnych eliminacjach pokonaliśmy jeszcze Anglików, jedyny raz w historii.
– Z tego meczu zapamiętałem starcie z Alanem Ballem, który kwestionował niemal każdą decyzję arbitra. Nie mógł pojąć, że sędzia gwiżdże na niekorzyść Anglików. Chyba z tej bezradności Ball złapał mnie za szyję, a po chwili przedwcześnie opuścił boisko.
– A pan po upływie pięćdziesięciu lat opowiada o tym z tak ogromna pasją! To pozostając na Wyspach – może zna pan najlepszą szkocką maksymę?
– Nie!
– Nawet płacąc dobrym słowem nie zapomnij wziąć reszty!
– No tak. A słyszał pan, że bardzo długo żaden sędzia nie rzucał monetą na szkockich boiskach?
– Nie. Dlatego, że ryzykował przechwyt w powietrzu?
– Ależ skąd! Gdy spadała, to od razu miał zamieszki na trawie!
– OK! Nie znałem. A czy pan wie, że dziś świętuje także serdeczny kolega, Zygmunt Maszczyk?
– To prawda.
– A w wyjściowej jedenastce podczas mistrzostw świata w 1974 było tylko jedno miejsce dla urodzonego 3 maja.
– Do wyjazdu na zgrupowanie przed finałami miałem pewne miejsce w składzie, ale tam doszło do pozornie banalnego incydentu, który zaważył na mym losie.
Gadocha chciał oblać wodą Blauta, ten się uchylił, woda rozbryzgła się po podłodze, a mnie... założono sześć szwów. W takim momencie, u progu mistrzostw! Chłopcy sobie sumiennie trenowali, a ja nie mogłem nic zrobić. I moje miejsce w składzie zajął Maszczyk, prezentując znakomitą formę. Grał rewelacyjnie, przyznam, że chyba nie grałbym tak, jak on. Ta historia wiąże się oczywiście z Kazimierzem Górskim, podejmującym śmiałe i trafne decyzje. To właśnie nos podpowiedział panu Kaziowi wstawienie Maszczyka i nieopierzonego, zaledwie 19 – letniego Władysława Żmudy.
Niech pan raz jeszcze popatrzy całościowo na nasz zespół.
Proszę zwrócić uwagę na osobowość Janka Tomaszewskiego, czy świętej pamięci Adasia Musiała. A reszta? Gorgoń, Deyna, Lato, czy Gadocha? Górski to fajnie scementował, prowadził nas spokojnie, bez nerwowych ruchów.
– Miałem nadzieję, że pan Kazimierz pozostanie z nami na zawsze…
– Był fantastyczny. Jesteśmy mu winni szacunek, bo nawet dziś przekonujemy się jak wielkim był człowiekiem. I tak właśnie był postrzegany, mówiono przecież o nim – wielki, skromny Polak… Pamiętajmy też o dokonaniach czysto sportowych – dwóch medalach igrzysk olimpijskich i medalu mistrzostw świata! I niechaj młodzi kibice mają na uwadze, że obecna reprezentacja, z najlepszym napastnikiem na świecie, po raz kolejny nie zbliżyła się nawet do tych osiągnięć.
Pan Kazio zrobił furorę także w Grecji, bo dwukrotnie zdobył mistrzostwo i czterokrotnie puchar. A na dokładkę jeszcze Puchar Bałkanów. To osiągnięcia, które miały swą wymowę.
– A pan był świadkiem tej pięknej historii…
– Miałem to szczęście, że przez cały czas byłem przy Górskim. I równocześnie miałem to nieszczęście, że byłem przy nim do końca, do ostatnich dni… U kresu życia męczył się niesamowicie, ale nie chciałbym o tym mówić...
– Zażyłość łączyła pana także z Markiem Wielgusem.
– Oczywiście! Organizowałem turnieje jego pamięci, a projekt Z podwórka na stadion to nasza wspólna inicjatywa.
– Istnieje do dziś.
– Bardzo mnie to cieszy, szkoda jedynie, że nie spotykam się z przejawami wdzięczności. Jak dotąd nikt mi nie podziękował, nie zaprosił nawet na turniej…
– Przykre.
– Co zrobić? Włożyliśmy z Markiem sporo pracy, zachęcając do gry nawet dziewczynki. W początkach bardzo pomógł nam Stefan Paszczyk, którego przekonaliśmy do idei uczniowskich klubów sportowych. Była to praca u podstaw, ale przez lata te kluby bardzo się rozwinęły. Warto pamiętać o zaangażowaniu Marka, ówczesnego szefa komisji do spraw sportu. Wykonał ogromną pracę, szkoda tylko, że nie do końca docenioną.
– Marek Wielgus zginął w katastrofie lotniczej.
– Są pożegnania, na które nigdy nie będziemy gotowi.
– A po jaką cholerę była ta reprezentacja Polski w 1993? Zachwycony jej objęciem chyba pan nie był?
– Nie byłem. Zgodziłem się dokończyć eliminacje po odejściu Andrzeja Strejlaua, ale nie był to dobry pomysł. Praca w zawodzie trenera nie była moim marzeniem, do tego trzeba mieć predyspozycje.
– Trochę to dziwne, bo podczas kariery podpatrywał pan najlepszych w tym fachu.
– No tak, ale... zdecydowanie wolę opowiadać kawały! Pozwalają mi bowiem zapomnieć, że byłem kiedyś trenerem!
– Wybrnął pan w swoim stylu.
– Lata dziewięćdziesiąte były trudnym okresem, nie tylko w sporcie. Nie potrafię nadal wytłumaczyć zapaści naszej piłki. Być może potrzebny był drugi Górski? Na pewno zabrakło kogoś, kto by to wszystko poukładał i uporządkował.